środa, 30 grudnia 2020

"Czas niepogody" Agnieszka Markowska

 Sarune jest akolitką w zakonie Pana Światła. Jest skromna, żyje wg nakazów


zakonu i wiernie przestrzega wszystkich reguł. Również przyjmuje Insomnium, specyfik blokujący sny. Jak wszystkie akolitki i większość mieszkańców wioski, robi to, aby oczyścić się z grzechu i zapewnić sobie ochronę przed sługami bogini ciemności – Tkaczami Nocy, istotami nikczemnymi i władającymi magią. Insomnium blokuje również magię, czyli coś, co przyciąga Tkaczy Nocy. Największym marzeniem Sarune jest dostanie się do sióstr Jutrzenki, świty samej najwyższej kapłanki. I gdy wydaje się, że to o czym marzy jest w zasięgu ręki, następuje po sobie ciąg wydarzeń, które całkowicie przemodelują świat Sarune. 

Przyznam, że „Czas niepogody” Agnieszki Markowskiej w pierwszej kolejności przyciągnął mnie piękną okładką autorstwa Agnieszki Zawadki.  Jak już zobaczyłam okładkę, zaciekawiłam się tym co w środku. A to skusiło mnie do zakupu. Akcja powieści rozpoczyna się dość energicznie i jest taka aż do dość spektakularnego finału, który muszę przyznać – bardzo mi się spodobał. Książka nie jest może zbyt obszerna, liczy sobie bowiem 297 stron, ale jest w niej wszystko co trzeba, aby świetnie spędzić czas. Jest ciekawa magia, są tajemnice, są spiski, jest i miłość i przyjaźń. Wszystkie jest ze sobą idealnie połączone i absolutnie nie ma się wrażenia, że czegoś jest mniej na rzecz tego, aby czegoś było więcej. Mamy tu idealnie dobrane proporcje, a dzięki temu lektura jest naprawdę udana. 

Jeśli chodzi o bohaterów, to bardzo podobał mi się sposób ukazania Sarune. To jak się zmienia, jak dojrzewa, ile będzie musiała znieść i przeżyć, aby odnaleźć siebie. Fajna bohaterka, która mimo początkowo pewnej naiwności, nie denerwowała ani nie irytowała. Naprawdę ją polubiłam i mocno jej kibicowałam. Pozostali bohaterowie niczym nie ustępują Sarune, nawet ci drugoplanowi są dobrze nakreśleni i uwierzcie,  nie ma tu papierowych „zapełniaczy” fabuły. Każdy ma w tej powieści swój czas i swoją rolę do odegrania.  


Jeśli chodzi o fabułę, to jest spójna i naprawdę wciągająca. Tak jak pisałam wcześniej, akcja jest wartka i wiele się w tej książce dzieje. Ale co ważne, wszystko jest dobrze opisane i choć książka nie jest obszerna, to autorka nie złapała zadyszki, wszystko jest tak jak należy. Jedyne zastrzeżenie (choć zastrzeżenie to może za mocne słowo) mogę mieć do stylu, czasami język wydawał mi się zbyt współczesny. Ale nie jest to wada, ot takie zwrócenie uwagi.

Ogólnie powieść bardzo mi się spodobała i na pewno sięgnę po kolejne powieści autorki. Mam nadzieję, że nadal będzie pisać fantastykę, bo uważam, że świetnie jej to wyszło w przypadku jej debiutu. 

I na końcu taki nie-do-końca SPOILER: 

Nie, w tej książce nie ma trójkąta miłosnego, wbrew temu co sugeruje opis na okładce. 

I jeszcze tylko jedno, czytajcie „Czas niepogody” bo naprawdę warto.


sobota, 26 grudnia 2020

"Dziewiąty Dom" Leigh Bardugo

 Książki Leigh Bardugo lubię bardzo. I bynajmniej nie za Szóstkę Wron, tylko za


trylogię Grisza i Króla z Bliznami. Za świetnych bohaterów, których potrafi nakreślić w sposób pełnokrwisty i niejednoznaczny. Za Darklinga, Alinę, Mikołaja, Apparata.  Za Zoyę i Mala, których marzę aby ktoś w końcu zamordował…

Gdy zobaczyłam zapowiedź Dziewiątego Domu, zapowiadanego jako powieść dla dorosłego czytelnika, byłam bardzo ciekawa, co tym razem zaprezentuje autorka. Akcja powieści rozgrywa się nie w fantastycznej krainie, ale współcześnie w Yale, a jej bohaterką jest Alex Stern, dziewczyna z wyjątkowymi zdolnościami, która ma za zadanie monitorować magiczne poczynania tajnych stowarzyszeń Yale. Na kampusie dochodzi do okropnej zbrodni i tylko Alex ma wątpliwości co do jej wyjaśnienia. Postanawia zbadać sprawę sama, a wtedy… 

Na początek zacznę od tego, że nie ma co porównywać Dziewiątego domu do innych powieści autorki. To całkiem inna historia ze świeżym pomysłem i świetnym wykonaniem. Nie ma tu również kopii Darklinga (gdzieś na fb już coś takiego czytałam), ani innych bohaterów z wcześniejszych powieści. Wszyscy bohaterowie tej powieści są sobą, nikogo nie udają, nie są kalką innych bohaterów z innych książek Bardugo. A gdy już to z siebie wyrzuciłam (strasznie mnie zdenerwowało to porównanie), to mogę napisać co sądzę o najnowszej powieści autorki. 

Przede wszystkim – świetnie napisana. Język dopasowany do fabuły i bohaterów. Faktycznie jest to książka dla dorosłego czytelnika, a nie tylko udająca taką. Próżno tu szukać sercowych rozterek, wątku miłosnego, wokół którego kręci się wszystko. Główna bohaterka jest postacią niejednoznaczną, ciekawą, doświadczoną przez życie. Bohaterowie drugoplanowi są naprawdę ciekawi i interesujący, a główny wątek kryminalny jest świetnie wpleciony w otoczkę tajnych towarzyszeń parających się magią, często brutalną, mroczną i krwawą. Powiem Wam, że nie spodziewałam się tego. Tzn. wiedziałam mniej więcej o czym będzie książka, ale pani Bardugo udało się mnie zaskoczyć, bo nie przewidziałam w najmniejszym stopniu jak rozwinie się fabuła, w jakim kierunku podąży akcja. 


Dziewiąty Dom czytało mi się wspaniale. Stopniowanie napięcia, kolejne elementy łamigłówki, których nie udało mi się dopasować do całości, żeby odgadnąć kto i dlaczego. Coś tam podejrzewałam, ale totalnie nie w tym kierunku, niż faktycznie wyszło. Dopracowany język, dopieszczona fabuła i bohaterka, którą polubiłam od samego początku. Od pierwszej strony, od pierwszego zdania. Rzadko można trafić na taką postać kobiecą (ciekawe dlaczego dużo rzadziej wkurzają postacie męskie niż żeńskie), która nie denerwuje, nie wkurza, która nie doprowadza do przewracania oczami z irytacji. A tu proszę – pojawia się Alex Stern i pokazuje, że się da i to pokazuje w wielkim stylu. 

Dziewiąty Dom to świetna powieść. I nie piszę tego tylko dlatego, że lubię twórczość pani Bardugo. To jest naprawdę tak dobra książka i niesamowita historia. Jest w niej wiele więcej niż tylko „jakaś tam magia” i wątek kryminalny.  To czego na pewno tu nie znajdziecie, to powielania schematów czy bohaterów, wtórności i pójścia na łatwiznę. Nic w tej powieści nie jest oczywiste, a granica pomiędzy dobrem a złem jest zatarta dość mocno.

Dziewiąty Dom jest świetnym przykładem na to, jak niektórzy pisarze się rozwijają, jak dopracowują swój warsztat i jak płodną mają wyobraźnię. Jeśli nie znacie twórczości Leigh Bardugo, to zachęcam do nadrobienia, tym bardziej, że w kwietniu 2021 Netflix wypuszcza serial na podstawie trylogii Grisza i elementów Szóstki Wron. Zapowiada się świetne widowisko, więc warto wcześniej zapoznać się z książkowym pierwowzorem.




niedziela, 20 grudnia 2020

"Kukułka i wrona"Magdalena Wolff

 „Kukułka i wrona” Magdaleny Wolff, to historia Wreny. Młodej kobiety, która


cudem uniknęła pogromu rodzinnej miejscowości. Ludzie, którym ufała okazali się wrogami, obcy wojowie mordowali jej bliskich. Dziewczyna uciekła do lasu, choć od zawsze była ostrzegana przed duchami, które go zamieszkiwały. Ale tylko tam pozostało jej szukać ratunku. Wrena ucieka więc, a las ją przyjmuje…  

Akcja powieści osadzona jest całkowicie w słowiańskich klimatach. Mamy tu słowiańskich bogów, wierzenia, kulturę. Prócz tego co widzimy na co dzień, mamy tu również magię. Piękną, ale i niebezpieczną magię. Są tu postacie ze słowiańskiej mitologii, o których pewnie nie raz czytaliście. Wszystko to misternie wplecione w tło walki o władzę, spiski, knucia i próby narzucenia nowej wiary w miejsce „starych wierzeń”. Bardzo podobało mi się takie ukazanie tego tematu, tego jak jedna wiara obficie wspierana przez pieniądze i władzę, siłą została narzucona ogółowi. 

Co również zasłużyło u mnie na uznanie, to sposób nakreślenia bohaterów. Bardzo fajnie zostali pokazani czytelnikowi. Nie jako idealni ludzi, ale tacy, którzy się mylą, popełniają błędy, mają normalne ludzkie odczucia jak zazdrość, strach, pożądanie czy zwykła złośliwość. Przez to sama historia była dużo ciekawsza i bardziej wciągająca, bo jej bohaterowie wydawali się tacy prawdziwi, że nie trudno było im kibicować, czy liczyć na ich porażkę. Co ważne, prócz postaci głównych, bardzo fajnie są nakreślone te drugoplanowe. Naprawdę wciągnęłam się w wątki poboczne i przyznam, że śledziłam je z takim samym zainteresowaniem jak ten główny. Ogólnie cała historia mnie oczarowała i jestem pozytywnie zaskoczona jakością tego debiutu. 


Jeśli chodzi o jedyną rzecz do której mam zastrzeżenia, to język. I nie to, że jest zły czy kiepski – bynajmniej. Chodzi o to, że trafiło się kilka momentów, gdy był, że tak to ujmę, za bardzo współczesny. Nie psuje to odbioru, ani nie ma wpływu na samą historię, ale ja to zauważyłam i gdzieś to było dla mnie łyżką dziegciu w całej wielkiej beczce miodu. Żeby było jasne, to nie tak, że cała powieść jest napisana językiem, który odbiega od czasów w jakich rozgrywa się akcja. Absolutnie nie. Ogólnie jest on dopasowany do fabuły. Po prostu pojawia się czasami kilka zwrotów, które są bardzo nam bliskie w sposobie, w jaki wyrażamy się obecnie. 

Jeśli chodzi o styl autorki, to bardzo mi się podobał. Pisze lekko, plastycznie i naprawdę potrafiła odmalować bardzo obrazowo magię i jej działanie. Wciągnęła mnie nie tylko historia Wreny ,ale i pozostałych bohaterów. Byłam zaciekawiona, zaintrygowana i chciała wiedzieć więcej. Z tym ostatnim jednak trochę poczekam, bo „Kukułka i wrona” to dopiero pierwszy tom serii, choć wyjątkowo się tym nie przejmuję, bo tą opowieść dobrze się czyta i chce się więcej tego świata i tych bohaterów. 

Czy polecam powieść? Oczywiście! 

Jeśli lubicie słowiańskie klimaty w fantastyce, to będzie to książka dla Was. A i romantyczne dusze znajdą tu coś dla siebie, ale więcej nic nie napiszę :) Czytajcie „Kukułkę i wronę” bo warto.




środa, 16 grudnia 2020

„Wszystko, co brzydkie i cudowne” Bryn Greenwood

„Wszystko, co brzydkie i cudowne” autorstwa Bryn Greenwood, to 
książka o

której od początku wiedziałam, że porusza temat tabu.  Jest to historia uczucia pomiędzy Wavy i Kellenem.  Ona jest córką ćpunki, alkoholiczki i producenta narkotyków, a przy okazji rozpustnego hulaki.  On jest jednym ze zbirów jej ojca.

Wavy nie ma normalnego dzieciństwa, ma za to lęk przed mówieniem, zaburzenia odżywiania, ciągły strach i konieczność opiekowania się młodszym bratem. Jej początkowa przyjaźń z Kellenem, to wytchnienie od tego co ją otacza. Dwudziestoparoletni mężczyzna pomaga jej, chroni ją, dba żeby jadła, chodziła do szkoły i była bezpieczna. 
Zapytacie, gdzie tu tabu? 
Otóż dlatego, że w momencie gdy Wavy i Kellen się poznają, on ma dwadzieścia parę lat, a ona osiem. 

Zacznę od tego, że książka napisana jest bardzo przystępnym językiem i wg mnie dobrze dobranym do tej historii. Autorka, sama będąc córką prawie całkiem zreformowanego dilera narkotyków (co można przeczytać na skrzydełku książki) potrafiła naprawdę przekonująco przedstawić obraz środowiska, w jakim żyła Wavy.  Powieść rozpoczyna się w latach siedemdziesiątych XX wieku, więc mamy tu środowisko hipisów, rozkwit narko-biznesu i wszelkich możliwych eksperymentów ze środkami odurzającymi.  W tym zdegenerowanym otoczeniu dziewczynka, przez wszystkich uważana za dziwaczkę, jest niezwykle samotna, aż do czasu gdy poznaje Kellena i zaprzyjaźnia się z nim. 
Bo trzeba to podkreślić, początkowe lata znajomości tych dwoje, było naprawdę relacją przyjacielską, a w trosce Kellena o Wavy nie było żadnych podtekstów. 
Wszystko się zmienia gdy dziewczynka ma trzynaście lat i wtedy następuje ta część powieści, która naprawdę może wzbudzić mieszane odczucia, przekonanie, że miłość pomiędzy tą dwójką to jednak coś, co nie powinno się wydarzyć.


Pierwsze skojarzenie to oczywiście Lolita Vladimira Nabokova, ale prócz motywu młodego wieku bohaterki i starszego od niej mężczyzny, są to całkiem inne książki.  Przede wszystkim „Wszystko, co brzydkie i cudowne” to historia wielkiej samotności i uczucia pomimo wszystko. Kellen nie jest również pedofilem, Wavy nie interesuje go tylko, gdy jest dzieckiem, wręcz przeciwnie. A jednak czytając o uczuciu i pożądaniu blisko trzydziestoletniego mężczyzny do prawie czternastolatki, można poczuć wewnętrzny sprzeciw.  I choć wiedziałam, że książka porusza tabu, to jednak ta historia nie jest opowieścią o pedofilu i jego ofierze z syndromem Sztokholmskim. To naprawdę jest opowieść o uczuciu prawdziwym, o miłości szczerej i mimo wszystko dobrej.  To historia samotności, pragnienia bezpieczeństwa i miłości. Wreszcie to historia walki o siebie i to co dla człowieka najważniejsze.

Nie jest łatwo przyjąć do wiadomości i w pełni zrozumieć fakt, że dwudziestoparoletni mężczyzna może szczerze i prawdziwie pokochać trzynastolatkę. Że przyjaźń tak szybko przerodzi się w uczucie, jakie łączy dorosłych ludzi. Że pojawi się również pożądanie i potrzeba fizycznego kontaktu. 
To wszystko sprawia, że coś się w człowieku sprzeciwia, ale jednocześnie sposób w jaki to wszystko opisuje autorka, z jakim szacunkiem dla Wavy, z jakim zrozumieniem dla uczucia pomiędzy bohaterami, sprawia, że naprawdę nie sposób nie kibicować tej parze, nie życzyć im aby życie przestało im dokopywać na każdym kroku. Chce się, aby wszystko poukładało się dobrze, tak jak powinno w normalnych warunkach i przy zdrowych relacjach. 
Co ważne, autorka nie ukrywa, że taki związek nie jest do końca normalną relacją, nie gloryfikuje go, nie ukazuje w sposób sugerujący, że to rzecz normalna. A jednak nie znajdziecie w tej książce jaskrawego potępienia ani Wavy ani Kellena. 
Może właśnie dlatego to powieść budzi sporo kontrowersji.  

Powiem szczerze, że przez całą powieść zastanawiałam się ile w tej historii jest własnych doświadczeń autorki, czy opisywana przez nią opowieść nawiązuje może do tego, co przytrafiło się jej samej. Zaczęłam szukać w internecie czegoś więcej o jej prywatnym życiu i znalazłam dyskusję czytelników z Bryn Greenwood na GD, która rozjaśniła moje domysły. 
Czy polecam „Wszystko, co brzydkie i cudowne”? 
Tak. 
Szczerze mogę tą powieść polecić, bo to naprawdę dobra i poruszająca historia, to opowieść, która burzy spokój, wywołuje masę sprzecznych emocji, by koniec końców pokazać, że nie zawsze wszystko jest tym, na co na pierwszy rzut oka wygląda.

To już kolejna książka od Papierowego Księżyca, która porusza temat tabu, temat kontrowersyjny i taki, który nie da się zaszufladkować, gdy już skończy się czytać.


sobota, 12 grudnia 2020

Co z tą Mercedes Thompson, czyli seria, którą czytam, a na którą się dąsam.

 Seria o Mercedes Thompson. Od początku budzi we mnie spore emocje, co


prawda tom pierwszy i drugi wzbudziły więcej negatywnych niż pozytywnych, ale że „czułam przyciąganie” to sięgnęłam po tom trzeci, który mi się już spodobał. A potem poszło już lawinowo. 

Dziś będzie o tomach 4-7. Po tym jak zakończył się trzeci tom, serio nabrałam chęci na więcej Mercy, więcej Adama i całej reszty. Jeśli chodzi o styl, to przyznaję, z tomu na tom jest zdecydowanie lepiej. I choć ciągłe pisanie o tym samym (np. o zasadach hierarchii wśród wilkołaków, w stadzie itd.) zostało przez autorkę trochę ograniczone, to widocznie nie mogła się powstrzymać i uznała, że skoro ktoś dotarł do siódmego tomu, to jednak trzeba mu choć raz w rozdziale przypomnieć, to co tłumaczyło się od pierwszego tomu non stop. Zastanawia mnie czy to brak wiary w używanie mózgu przez czytelnika, czy jakiś wewnętrzny przymus. Mnie osobiście to irytowało, bo ileż można czytać o tych samych informacjach. Straciłam nadzieję, że w kolejnych tomach będzie lepiej pod tym względem i pogodziłam się z tym. Zwyczajnie omijam już kolejne tłumaczenie tego samego i idę dalej. 

Same główne wątki w każdym tomie były fajnie, choć ten z siódmego jakoś tak mnie trochę rozczarował. Nie to, że był gorszy, tylko sama nie wiem, jakoś tak chaotycznie poprowadzony. Nie wiem czy to „zasługa” autorki, czy tłumaczenia, ale ten tom czytało mi się gorzej niż wcześniejsze. Na pewno jest zauważalna różnica w tłumaczeniu, bo tom 4 i 5 tłumaczył ktoś inny niż 6 i 7. I może to o to chodzi? Przyznaję, że zdecydowanie lepiej czytało mi się Mercy w tłumaczeniu pani Dominiki Schimscheiner. 

Tom 4 – Znak kości.

Podobał mi się ten tom mocno. Widać w nim pokłosie wydarzeń z trzeciego tomu i to, że rany Mercy są wciąż świeże i bolą. Podoba mi się rozwój jej relacji z Adamem i akcja z wampirami. Czytało mi się ten tom naprawdę dobrze, a dodatkowym plusem jest totalny zanik miłosnego trójkąta, co było dla mnie jak balsam na duszę. Po czwartym tomie od razu sięgnęłam po kolejny, wkręciłam się na maxa. 

Tom 5 –Zrodzony ze srebra

Świetna akcja, niesamowite wydarzenia, z humorem i ciekawą tajemnicą do rozwikłania. Do tego miłosne relacje Mercy nabierają rumieńców i stają się takie poważniejsze.  Bardzo podobał mi się ten tom i to chyba jak na razie mój ulubiony, choć oczywiście i on nie jest bez wad. Mimo wszystko po przeczytaniu tej części nabrałam jeszcze większej chęci na kolejne. 

Tom 6 – Piętno rzeki.

Po pierwsze, zmiana tłumacza i od razu coś mi zazgrzytało. Przyzwyczaiłam się do tłumaczeń poprzedniej tłumaczki i teraz coś mnie uwierało podczas czytania. Nie zrozumcie mnie źle, książka jest dobrze tłumaczona, wszystko jest jak trzeba. A jednak czuć trochę zmianę stylu. Mimo wszystko ta część naprawdę mi się podobała, wsiąkłam w tajemnicę, byłam niesamowicie ciekawa co tam się wydarzy, jaka jest zagdaka pochodzenia Mercy i… no właśnie. Nic więcej nie mogę napisać, bo poczęstuję Was spoilerem, a tego bardzo nie lubię. Powiem tylko, że tom szósty jest tak samo dobry jak piąty i tylko zaostrzał apetyt na kolejne części. 

Tom 7 – Żar mrozu

Po fajnych tomach 4-6, byłam pewna, że teraz może być już tylko lepiej… i się zawiodłam. Siódma część przygód Mercy niby jest tak samo zbudowana jak poprzednie, jest akcja, jest tajemnica, są wątki poboczne. Ale czegoś mi w tej części zabrakło. I najgorsze, że sama nie wiem czego. To nie tak, że książka mi się totalnie nie spodobała. Podobała mi się, ale jakoś tak bez emocji przeszła, bez ekscytacji, bez tego napięcia w stylu „o rany, co to będzie”. Początek mocno mnie wkręcił, ale gdzieś po 1/3 czułam jakby zeszło powietrze i czytało mi się już tylko poprawnie.


Czy w związku z tym mam zamiar porzucić serię?
Nie!
Mimo, że to nie jest najlepsze urban fantasy, które czytałam, to jednak spodobała mi się w jakiś sposób ta seria, mam chęć na kolejne tomy. Tylko chyba sobie na razie od niej odpocznę, zapomnę co mnie irytowało, co mogło być lepsze, a nie było i wtedy sięgnę po tom ósmy.  

Czy polecam ten cykl?

W sumie sama nie wiem. Uważam, że warto spróbować i ocenić samemu. Ja wciąż, pomimo dobrnięcia do siódmego tomu mam często mieszane uczucia względem tej serii, ale nie ma co kryć, dałam się jej wciągnąć i na pewno doczytam do końca.


środa, 2 grudnia 2020

"Zjadaczka grzechów" Megan Campisi

 Czy może być kara gorsza od śmierci?


Może.

Można zostać skazanym na pełnienie posługi Zjadaczki grzechów. Kobiety wyklętej, na którą nikt nie może patrzeć, nikt z nią nie może rozmawiać. Jest skazana na samotność, a ludzie mimo, że jej potrzebują, gardzą nią i się jej boją. Taki los spotkał 14 letnią May, dziewczynkę, która ukradła bochenek chleba. Skazana na zostanie zjadaczką grzechów, kobietę, która przyjmuje na siebie grzechy umierających, naznaczona piętnem, wplątana w spisek. 

„Zjadaczka grzechów” Megan Campisi, to książka, którą zapragnęłam przeczytać, gdy tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach. Powieść niewątpliwie historyczna z ciekawym wątkiem zjadaczek grzechów, które podobno istniały naprawdę. Zabrałam się za czytanie niedługo po tym jak dotarła paczka i…utknęłam. Książka trafiła u mnie chyba na niesprzyjający czas. Miałam czytelniczą niemoc, wszystko co brałam do czytania, po kilku rozdziałach odkładałam. Nie potrafiłam się wciągną w żadną historię. I wtedy zaczęłam czytać opowieść o May. Jeśli sądzicie, że ta książka przełamała moją niemoc, to muszę Was rozczarować – wcale tak nie było. Męczyłam się z tą 332 stronicową powieścią ponad tydzień. I nie dlatego, że to zła książka, tylko dlatego, że to był kiepski czas. 

Czy w takim razie mogę ocenić powieść? Uważam, że tak. I postaram się być jak najbardziej obiektywna w mojej ocenie. Po pierwsze język. Autorka posługuje się naprawdę pięknym językiem, ma dopracowany styl, potrafi obrazowo opisywać otaczającą bohaterkę rzeczywistość. A ta jest wyjątkowo brudna, pełna przemocy, żeby nie powiedzieć parszywa i upadlająca. Megan Campisi potrafiła wspaniale odmalować realia życia w XVI wiecznej Anglii. 

Fabuła jest interesująca i potrafi wciągnąć. Zwłaszcza druga część powieści sprawiała, że chciałam się dowiedzieć co będzie dalej, jak to wszystko się zakończy. Mimo, że miałam trudności w skupieniu się na akcji, to nie umknął mi nawet najdrobniejszy szczegół, żaden wątek nie został pominięty. Wszystko w tej powieści układa się w logiczny ciąg przyczynowo – skutkowy, doprowadzając czytelnika do naprawdę dobrego finału. Tło polityczno-religijno-społeczne jest świetnie przedstawione. Również nakreśleniu bohaterów, oddaniu ich charakterów nie mogę nic zarzucić. Udało mi się dobrze poznać May i zrozumieć jej postępowanie i decyzje. To wszystko składa się na naprawdę intrygującą powieść i w dodatku dobrze napisaną.


I choć ciężko mi się czytało (ale to jak każdą powieść w tamtym czasie), to nie chciałam książki odkładać, parłam do przodu, ciekawa co będzie dalej. W końcu gdy skończyłam Zjadaczkę grzechów poczułam ulgę. I znów, nie dlatego, że uporałam się ze złą książką, tylko dlatego, że cieszyłam się, że nie odpuściłam. Bo to naprawdę dobra powieść, choć uważam, że częste określanie jej jako mrocznej nie jest zbyt trafione. Książka wg mnie nie jest mroczna, choć jej klimat jest ciężki i często brutalny, bywa również brudny, a opisywane w książce wydarzenia nierzadko urągały godności człowieka. Ale niewątpliwie to były takie czasy i autorka postarała się, aby dobrze oddać ich klimat. 

Czy polecam Zjadaczkę grzechów? 

Tak. Mimo trudności, jaką sprawiło mi jej czytanie, książkę oceniam pozytywnie. To naprawdę ciekawa lektura i niesztampowa fabuła okraszona świetnie odmalowanym tłem polityczno-religijno-społecznym. Nic w tej powieści nie jest oczywiste i jednoznaczne, a świat widziany oczami May potrafił wciągnąć i nie puszczać do ostatniej strony.


niedziela, 22 listopada 2020

"Zabójczy kusiciel" Kristen Ashley

 „Zabójczy kusiciel” to czwarty tom serii Rock Chick autorstwa Kristen Ashley. 

W tym tomie poznajemy przygody Jules Lawler, pracownicy socjalnej, która postanawia pomagać dzieciakom z azylu dla dzieci w niecodzienny sposób – walcząc na ulicy z dilerami narkotyków. Podczas jednej z jej akcji, na jej drodze staje Vance Crowe, który jest członkiem zespołu detektywistycznego Nightingale Investigations. Seksowny, mądry, rdzenny Amerykanin nie spocznie póki nie zapewni ochrony Jules i… nie rozkocha jej w sobie całkowicie. Ich miłosne zmagania rozpoczynają się z przytupem i takie będą do samego końca tej powieści. 

Powiedzieć, że lubię serię Rock Chick, to jak nie powiedzieć nic. Uwielbiam te pełne humoru, miłości, pikanterii i szalonych przygód książki, które w dodatku są świetnie napisane. Oczywiście każdy z bohaterów jest mega seksowny, mega przystojny, mega twardzielem i każda kobieta oddałaby nie tylko nerkę i wątrobę, aby znaleźć się w ich ramionach. A każda bohaterka jest piękna, choć każda na swój sposób, maja charakter, wartości i cały ogrom dobrego serca. Każdy w tej powieści dba o swoich przyjaciół i rodzinę, a absurdalne wręcz wybryki rockowych lasek są traktowane przez tych boskich twardzieli z pełnym pogodzenia się z sytuacją westchnieniem. Ale mimo, że człowiek czytając wie, że no cóż, to mega podkoloryzowana fikcja, to jednak czyta się te książki tak dobrze, bawi się przy nich tak wspaniale, że nie ważne jest, że to fizycznie niemożliwe, żeby tyle bogów seksu i obłędnie przystojnych facetów zebrało się w jednym miejscu. To nie jest ważne w najmniejszym stopniu, bo czasem chce się przeczytać o pięknych kobietach i wspaniałych facetach, którzy zakochują się w sobie, a po drodze do happy endu przytrafi się im masa niesamowitych i wywołujących wybuchy śmiechu przygód. 


Jeśli chodzi o bohaterów tego tomu, to Vance zdecydowanie jest moim ulubieńcem. Prócz Lee, to właśnie jego polubiłam najbardziej i byłam ciekawa jaka kobieta skradnie mu serce. Trafiło na Jules, która początkowo trochę mnie irytowała, ale z biegiem czasu przekonałam się do niej i mocno kibicowałam jej związkowi z Vancem. Oczywiście ich związek pełen był namiętności, szalonych emocji i miłości, do tego kryminalna otoczka i cała gama postaci pojawiających się w tej serii od samego początku. I choć przy czwartym tomie już wiadomo było czego się tu można spodziewać, to nie jest to bynajmniej wadą, bo autorka potrafi stworzyć tak szalone akcje, tak pełne chemii interakcje pomiędzy bohaterami i tak chwytającą za serce otoczkę przyjaźni i wspólnoty pomiędzy wszystkimi postaciami, że książkę czyta się z zapartym tchem i chce się tylko więcej i więcej.

W tym tomie robi się też trochę poważniej, pojawia się ukłucie niepewności co do losów bohaterów i niepokój, czy aby tym razem coś nie pójdzie nie tak, jak byśmy chcieli. Naprawdę było kilka momentów, że oczy mi lekko się zaszkliły ze wzruszenia, a nie tylko ze śmiechu. I powiem Wam, że ten tom jest naprawdę dobry, zdecydowanie trzyma poziom swoich poprzedniczek, a poprzeczkę autorka postawiła sobie bardzo wysoko. 

Jaki jest „Zabójczy kusiciel”?

Tak samo jak poprzednie tomy – świetny!

Dobrze napisany, z ciekawie rozpisaną akcją i dużą dawką poczucia humoru. Miłość i seks idą tu ze sobą w parze, ale niczego nie jest ani za dużo, ani za mało. Nie ma przesady, jest za to pokazana więź pomiędzy przyjaciółmi i wsparcie jakie sobie oferują. Jest tu przyjaźń i niezależnie od tego czy ktoś jest po dobrej czy złej „stronie mocy”, nikt nie porzuci przyjaciół i bliskich, gdy ci potrzebują pomocy. Niecierpliwie czekam na kolejny tom tej serii, bo od dawna nie trafiłam na tak dobre powieści z tego gatunku i chcę ich więcej, zwłaszcza, że jeszcze sporo przystojniaków czeka na swoją kolej i kobietę swojego życia.

Polecam!



wtorek, 17 listopada 2020

"Sekret Xeina" Laura Gallego. Drugi tom trylogii Strażnicy Cytadeli

 „Strażnicy Cytadeli. Sekret Xeina” to druga część niecierpliwie wyczekiwanej


przez mnie kontynuacji Księgi Axlin. Pierwszy tom totalnie mnie oczarował. W odrobinę baśniowym stylu, powieść ta zawróciła mi w głowie. Dlatego ciut się obawiałam, czy tom drugi spełni moje oczekiwania i wysoko postawioną przez autorkę poprzeczkę. 

O fabule nie za bardzo można pisać, bo jeśli ktoś nie czytał pierwszego tomu, to miałby tu spoiler za spoilerem. Ograniczę się tylko do tego, że drugi tom jest bezpośrednią kontynuacją pierwszego i praktycznie w całości rozgrywa się w Cytadeli. Na karty powieści powracają dobrze nam już znane z pierwszej części postacie, ale pojawi się też kilka nowych, które wprowadzą trochę zamieszania w fabułę. Przepadłam w tej opowieści już od pierwszych stron i z jednej strony gnałam do przodu ciekawa tego co się wydarzy, z drugiej starałam się zwolnić, aby jak najdłużej pozostać w świecie, który wykreowała dla nas Laura Gallego.

Książka jest pięknie napisana, lekko, plastycznie, obrazowo. Utrzymana w odrobinę baśniowym klimacie zachwyca subtelnością, brakiem wulgarności, pięknem uczuć i emocji i obrazem silnej kobiety, która potrafi walczyć o to co kocha i w co wierzy. Każda kolejna strona oczarowywała mnie coraz bardziej, a gdy już myślałam, że wiem wszystko i niczym mniej już autorka nie zaskoczy, że odgadłam na czym będzie się koncentrować fabuła – dostałam pstryczka w nos i okazało się, że tak bardzo się mylę. I wiecie co? Ja się niesamowicie cieszę, że się pomyliłam, bo to co sobie wyobrażałam nijak się ma do tego, co zaserwowała mi pisarka. 

„Najgorsze potwory to te, których nie widać”

Jeśli czytaliście tom pierwszy, to wiecie, że to właśnie potwory determinują całą egzystencję ludzi, że to walka z nimi określa Strażników, że to możliwość obrony ludzi przed nimi jest dla nich priorytetem. I w drugim tomie się to nie zmienia, potwory są, niezmiennie są śmiertelnie niebezpiecznie. Ale nie tylko z nimi przyjdzie się zmierzyć bohaterom. I uwierzcie, nawet się nie domyślacie, co w tym tomie się wydarzy. 


Akcja jest dynamiczna, ale jednocześnie taka…soczysta. Autorka nie skupia się tylko na tym, aby wydarzenie goniło wydarzenie, ale pozwala czytelnikowi śledzić to co dzieje się w uczuciach bohaterów, jak wydarzenia, których stają się uczestnikami zmieniają ich, naznaczają. Pokazuje, że nie wszystko jest takie jak się mogło wydawać, a odkrywanie przez bohaterów skrzętnie skrywanych tajemnic jest niesamowicie fascynujące i zaskakujące. 

Książka ma – jak już pisałam kilka razy - wyjątkowy klimat, odrobinę baśniowy. Gdybym miała Sekret Xeina porównać do innej książki, to może do Wybranej Naomi Novik. To podobny klimat, tak samo piękny język i subtelność, która oczarowuje. Jestem pewna, że duża tu zasługa tłumacza, którym w tym przypadku jest Karolina Jaszecka, która wspaniale oddała sposób pisania hiszpańskich autorów. Nie spodziewałam się, że druga część będzie aż tak dobra i że zachwyci mnie bardziej niż tom pierwszy, a jednak! „Sekret Xeina” to cudowna lektura, wspaniała historia i niesamowicie pięknie napisana opowieść. Tom trzeci ma przed sobą nie lada wyzwanie, ale patrząc na zakończenie drugiej części, jestem przekonana, że może być tylko lepiej. 

Więc jeśli jeszcze nie znacie tego cyklu, to gorąco Was zachęcam do sięgnięcia po te wyjątkowe i piękne książki.

Polecam.


wtorek, 10 listopada 2020

"Niegrzeczny manager" Kristen Callihan

Gabriel Scott, manager największej rockowej kapeli na świecie. Przez wszystkich nazywany Scottie.


Obłędnie przystojny, seksowny i… zimny jak lód. Trzymający wszystkich na dystans. Aż pewnego dnia, na wykupionym przez niego miejscu w samolocie obsługa sadza trajkoczącą, pyskatą Sophie Darling, która leci do Londynu na rozmowę o pracę. Oboje nie zdają sobie sprawy, że jej pracodawcą ma się stać nie kto inny jak Scottie. Są różni jak ogień i woda, a jednak ciągnie ich do siebie. Jakie będzie ich zdziwienie, gdy zorientują się kim są w rzeczywistości. 

Serię VIP zapoczątkowała powieść o wokaliście zespołu, którego managerem jest Scottie. Podobała mi się, była wyważona, pikantna, dobrze napisana, pełna emocji. Byłam przekonana, że drugi tom będzie opowiadał historię kolejnego członka zespołu, dlatego zdziwiłam się, że autorka sięgnęła po postać Gabriela Scotta. I wiecie co? Ucieszyłam się, bo ta postać spodobała mi się od samego początku. Akcja „Niegrzecznego managera” od samego początku jest wyjątkowo dynamiczna i wciągająca. Poznajemy Sophię i od razu muszę to napisać, uwielbiam tą bohaterkę. Początkowo, czytając opis książki mocno się obawiałam, że okaże się ona kolejna pyskatą i arogancką laską, która będzie mnie denerwować swoim zachowaniem i butą. Ale gdy tylko zaczęłam ją poznawać moje obawy rozwiały się całkowicie! To świetna postać, zabawna, z poczuciem humoru, inteligentna, dobra i nie ma w niej ani odrobiny infantylności czy arogancji. Potrafi się przyznać do błędu i walczyć o to co kocha. Gabriela Scotta polubiłam już w pierwszym tomie. Chłodny, zdystansowany, ostrożny. W głębi serca jednak złakniony bliskości, miłości i przyjaźni. Czułam, że jego chłód i dystans z czegoś wynika i byłam ciekawa jak to ukaże autorka. 


Jeśli chodzi o rozwój uczucia pomiędzy parą głównych bohaterów, to jestem więcej niż usatysfakcjonowania. Jest pomiędzy nimi przyjaźń, jest rodząca się miłość, jest bliskość no i oczywiście jest niesamowita chemia. Iskrzy między nimi okrutnie, ale wbrew podejrzeniom, ich związek to nie jedynie namiętność. Jest fajnie pokazane rozwijanie się ich relacji, narodziny miłości, tworzenie się bliskości i zaufania. Prócz tego książka skrzy od humoru, który wyjątkowo mi się podobał. Jest naprawdę zabawnie i pod tym względem tom drugi bije pierwszy na głowę. Do tego pojawiają się wszyscy bohaterowie z pierwszej części, którzy odgrywają i tu ważną rolę.  Jest pikantnie, jest zabawnie, ale i wzruszająco. Autorka potrafi tak opisywać pikantne sceny, aby nie przegiąć z dosadnością, aby nie było wulgarnie i prostacko. Nie ma też przesytu scenami seksu, bo książka nie jest nimi naszpikowana, choć Kristen Callihan od nich nie stroni. Wszystko w tej powieści jest dobrane w idealnych proporcjach, a całość łączy się w naprawdę świetną opowieść. 

Jeśli mam być szczera, to „Niegrzeczny manager” podobała mi się zdecydowanie bardziej niż jej poprzedniczka, a sądziłam, że to nie będzie możliwe. Teraz pani Callihan ma wysoko postawioną poprzeczkę i jestem ogromnie ciekawa jak sobie z tym wyzwaniem poradzi. Czekam niecierpliwie na trzeci tom serii VIP, a Wam szczerze i gorąco polecam tą książkę. Jest świetna!


wtorek, 3 listopada 2020

"Nas dwoje" Holly Miller

 Joel obiecał sobie, że nigdy się nie zakocha i od tego czasu jest singlem. Ma pewien dar, który sprawia,


że mężczyzna ze wszystkich sił unika głębszych uczuć.  Do czasu aż na swojej drodze spotyka Callie, trzydziestoletnią kobietę, która zawładnie jego sercem i duszą. Która wypełni jego samotny świat swoją cudowną obecnością. Mimo, że od razu zapalają do siebie uczuciem, a ich historia dopiero się zaczyna, Joel już wie, jak ona się zakończy…

Gdy zaczynałam czytać „Nas dwoje” spodziewałam się pewnej konkretnej historii. I jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że moje przewidywania totalnie się rozminęły z tym, o czym napisała autorka. Zacznę od bohaterów, bo to dla mnie był mocny punkt tej powieści. Po pierwsze byli dla mnie niesamowicie wiarygodni i tacy prawdziwi. Widziałam ich charaktery, poznałam ich osobowość, znałam ich słabości i siłę. Miałam możliwość poznać ich uczucia, miłość jaką dzielili, radości i złamane serca. Niecierpliwie chciałam poznać ich losy i zobaczyć, czy ta historia zakończy się happy endem. O tym czy tak się stało, będziecie musieli się dowiedzieć sami, bo tego oczywiście nie zdradzę. 


Jeśli chodzi o fabułę, to byłam nią zaskoczona i chwilami miałam chęć wykrzyczeć autorce prosto w twarz, że nie tego się spodziewałam i nie tego oczekiwałam. Że to nie tak miało być! A jednak to jak pokierowała rozwojem fabuły  Holly Miller idealnie oddało sedno tej powieści, czyli opowieść o prawdziwej i bezinteresownej miłości. O uczuciu tak silnym i wielkim, że dobro osoby, którą się kocha, stało wyżej niż wszystko inne w życiu, łącznie z poświęceniem wszystkiego, aby tylko ukochana osoba była szczęśliwa. Targały mną sprzeczne emocje, bo z niektórymi decyzjami bohaterów nie potrafiłam się pogodzić, niektóre sprawiały, że płakałam razem z nimi, a mimo to uważam, że wszystko w tej powieści jest na swoim miejscu i tak jak być powinno. Czułam emocje, które chciała mi pokazać autorka, a już zakończenie totalnie mnie rozwaliło i wycisnęło łzy, bo powiem Wam, że to jedno z piękniejszych zakończeń jakie dane mi było przeczytać.  

Kolejnym mega plusem jest język jakim posługuje się autorka i jej lekki, plastyczny i soczysty język. Holly Miller pisze o uczuciach z pewną subtelnością, bez zbędnej wulgarności, a fizyczną miłość opisuje pięknie, subtelnie, w sposób poruszający. Naprawdę próżno tu szukać ordynarności w opisach seksu, jest za to cała masa uczuć, a Joel i Callie się ze sobą kochają, nie tylko zaspokajają pożądanie. Było to dla mnie ogromnie cenne, bo ta książka jest tak po prostu piękna i aż trudno uwierzyć, że to debiut. „Nas dwoje” to naprawdę poruszająca i pięknie napisana opowieść o niesamowitej miłości, przeznaczeniu i poświęceniu dla miłości. Szczerze polecam, to jedan z lepszych książek jakie czytałam w tym roku.



środa, 28 października 2020

Moje pierwsze guilty pleasure, czyli seria o Mercedes Thompson tom 2 - 3. Patricia Briggs

 Jakiś czas temu postanowiłam zapoznać się z bardzo popularną serią urban fantasy autorstwa Patricii


Briggs, czyli Mercedes Thompson. Mimo dobrego nastawienia, pierwszy tom trochę mnie rozczarował, z jednej strony całkiem dobrze napisany, z drugiej ma wg mnie sporo wad. Ale, że wiedziona swoimi szaleństwami zakupiłam całą serię i mam ją na półce – postanowiłam za jakiś czas sięgnąć po drugi tom i zobaczyć, czy dalej będzie lepiej. I tak zawzięłam się i sięgnęłam po drugą część serii „Więzy krwi”. Książka napisana jest tym samym językiem co pierwsza część i przyznaję, lekki i swobodny styl sprawia, że czyta się ją w ekspresowo. Nietrudno też zostać zaciekawionym intrygą i zagadką, którą musi rozwikłać Mercy. Kobieta oczywiście pcha się tam, gdzie największe kłopoty, a dookoła niej krąży dwóch samców alfa, i każdy jest dla niej ważny. Liczyłam, że już w tym tomie zniknie trójkąt miłosny, ale się rozczarowałam. Pozostał i miał się dobrze aż do trzeciej części (o której będzie poniżej). I to był dla mnie największy minus tego tomu, bo ja serio nie cierpię trójkątów miłosnych z mocą tysiąca słońc. Poza tym to ciągłe powtarzanie informacji już raz podanych  w pierwszej części było dla mnie irytujące, jakby autorka nie wierzyła, że jej czytelniczki mogą być inteligentne i załapać o co chodzi już za pierwszym razem.  Mimo to sama fabuła mnie zainteresowała i naprawdę się w nią wciągnęłam, zwłaszcza że w tej części to wampiry dostały plamę pierwszeństwa, a wilkołaki zeszły na dalszy plan. Oczywiście mamy tu sercowe rozterki, ale na szczęście (w związku z tym nieszczęsnym trójkątem) nie było ich aż tak wiele. Książkę pochłonęłam w dwa dni i mimo, że fabuła mi się spodobała, byłam zaciekawiona i podoba mi się lekki styl i plastyczny język autorki, to jednak „Więzy krwi” nie zmieniła mojego zdania o tej serii. I pewnie nie sięgnęłabym po tom trzeci… gdyby nie niemoc czytelnicza i chęć przeczytania jakiegoś „odmóżdżacza”.


I tak zaczęłam czytać trzeci tom serii, czyli „Pocałunek żelaza”. 

Niby byłam już przekonana, że wiem czego się mogę spodziewać i przyznaję, że przez większość książki tak było, ale gdzieś po 2/3 coś się zaczęło zmieniać. Żeby nie było, ogólnie moja ocena pozostaje taka sama, lekkie, chwilami niedopracowane urban fantasy, z denerwującymi elementami, które autorka nadal stosowała w tym tomie. Wciąż powtarzające się opowiadanie o dominacji samców alfa, o uległości i tym jak należy się wobec nich zachowywać. Do tego ten nieszczęsny trójkąt miłosny, który w tym tomie zyskał na znaczeniu, co mnie osobiście strasznie denerwowało. Mercy wciąż rozmyślała nad swoimi dylematami związanymi z sercowymi wyborami i ich konsekwencjami. Wszystko to podane w lekkim sosie niewymagającej opowieści, choć przyznaję, że tym razem sprawa, w którą zaangażowała się Mercy wyjątkowo mnie zaciekawiła. I czytałam sobie tą książkę, aż gdzieś pod koniec zaczęło się robić poważniej, aż zrobiło się mega poważnie, a to za sprawą wydarzeń, które opisała Briggs i które stały się udziałem Mercy. Przyznaję, nie tego się spodziewałam i zrobiło to na mnie pewne wrażenie. Sposób ukazanie pewnych wydarzeń i ich konsekwencje sprawiły, że bardziej przychylnie spojrzałam na ten tom. I choć finał trzeciego tomu już naprawdę mi się spodobał, to moja ocena nadal pozostaje niezmienna, choć teraz już mam chęć na kolejne tomy i kolejne przygody Mercy. W taki oto sposób znalazłam swoje pierwsze guilty pleasure wśród książek. Bo niby ma wady, które ja widzę, niby są elementy, które mnie wkurzają, a jednak mam chęć na kolejne tomy i na pewno po nie sięgnę.





niedziela, 18 października 2020

"Magia łączy" dziewiąty tom serii o Kate Daniels. Ilona Andrews

 „Magia łączy” to dziewiąty i tym samym przedostatni tom przygód Kate Daniels, autorstwa  duetu


pisarzy, którzy piszą pod pseudonimem Ilona Andrews. Od pierwszego tomu jestem zachwycona tą serią, sposobem prowadzenia fabuły, tym jak rozwija się z tomu na tom akcja i wszystkimi wątkami pobocznymi, których w serii jest mnóstwo. Akcja powieści jest ściśle powiązana z głównym wątkiem, czyli ojcem Kate i niechybnie zbliżającym się starciem. Oczywiście jak to w całej serii, pojawiają się nowe wątki poboczne, rozwijane są również te pojawiające się w poprzednich tomach, a całość łączy się w świetnie skonstruowane urban fantasy, o wyśmienicie wykreowanym świecie i z wyrazistymi postaciami. Z racji tego, że to już dziewiąty tom, o fabule nie da się nic napisać. Mogę za to powiedzieć, ze akcja jest naprawdę dynamiczna i chwilami bardzo zaskakująca, że widać jak dobrze mieli przemyślaną całość autorzy, jak konsekwentnie zmierzali do punktu, w którym w tym tomie znaleźli się bohaterowie. Nie wszystko jest tu oczywiste i w sumie nie mam pojęcia jak to się może skończyć. Jak rozstrzygnie się konflikt Kate i Ronalda, jak potoczą się losy gromady i co przytrafi się najbliższym Kate.

Z jednej strony, to urban więc zakładam, że będzie większy kub mniejszy, ale jednak happy end, z drugie, autorzy już nie raz pokazali, że wszystkiego można się w tej serii spodziewać i nie ma nic pewnego. To co zachwyca mnie od pierwszego tomu, to wplatanie do każdej książki nawiązań do różnych mitologii i wierzeń, wplatanie w fabułę postaci z różnych kultur. To od samego początku mnie fascynowało, było dla mnie wartością dodaną do świetnych postaci i wciągającej akcji.

Jeśli chodzi o styl i narrację, nic się tu nie zmienia, dla mnie ten tomy utrzymuje wysoki poziom swoich poprzedniczek, choć wkradło się tu odrobinę melancholii, która sprawiła, że zaczęłam się obawiać o losy głównych bohaterów w ostatnim tomie. Przeczytałam gdzieś opinię, że ten tom jest nudny…Nie mogę się z tym zgodzić! Ba! zdecydowanie temu zaprzeczam, w tej części dzieje się tyle, pojawiają się kolejne problemy do rozwiązania, kolejny wyzwania przed Kate i Curranem, że tu nie ma czasu na nudę. W dodatku poznajemy inne oblicza Kate, nie tylko twardej najemniczki, ale i kobiety, która kocha i zrobi wszystko dla tych, którzy są jej bliscy, poświęcić siebie w imię tej miłości. 


„Magia łączy” jest jednym z moich ulubionych tomów serii i mówię to z czystym sumieniem. Podoba mi się taka Kate, ta sama, ale odrobinę inna. Kate, która będzie walczyć do ostatniego tchnienia, która nie odpuści, która nigdy się nie podda. Ale to też Kate, która kocha, która odkrywa w sobie łagodność i potrzebę dawania miłości, czerpania z niej pełnymi garściami.

W książce nie brakuje również wątków humorystycznych, głownie tych związanych ze zbliżającym się ślubem Kate i Currana. Naprawdę były momenty, że śmiałam się w głos przy niektórych momentach. Choć ten tom ma trochę poważniejszy wydźwięk niż wszystkie poprzednie, ale to za sprawą tego co się dzieje i do czego zmierza fabuła (wielki finał w ostatnim tomie). 

Cieszę się, że sięgnęłam po tą serię, mimo że z jakiegoś niezrozumiałego powodu byłam do niej uprzedzona. Cieszę się, że poznałam Kate i Currana i tyle świetnych postaci drugoplanowych (liczę na dodatkowe powieści poświęcone niektórym z nich, np. Derekowi). To magiczna przygoda z ciekawą fabułą, świetnymi postaciami i dodatkowymi smaczkami, które sprawiają, że ciężko się od tych książek oderwać. I choć nie mogę się doczekać finałowego tomu, to już od jakiegoś siódmego zaczęłam rozpaczać, że przecież koniec serii jest już blisko. A tu został tylko dziesiąty i co potem?

Po raz kolejny ogromnie polecam całą serię i zachęcam do jej czytania.


niedziela, 11 października 2020

"Tarnowskie Góry 2. Fantastycznie" zbiór opowiadań.

 „Tarnowskie Góry 2. Fantastycznie” to zbiór 14 opowiadań, których akcja ściśle powiązana jest z tym


Śląskim miastem.  Czy ich akcja rozgrywa się obecnie, w przyszłości, czy zabiera nas w podroż daleko wstecz, zawsze koncentruje się na tym mieście. Przyznaję, że nie słyszałam wcześniej o tej antologii, ale gdy już usłyszałam, to skusiłam się na nią z dwóch powodów, otóż autorką jednego opowiadania jest Marta Kładź – Kocot, w której książkach jestem od dawna zakochana, a drugi to fakt, że ja uwielbiam polską fantastykę. Więc gdy tylko książka do mnie dotarła, z przyjemnością i ciekawością zabrałam się zaczytanie. 

Nie będę się rozpisywać o każdym z opowiadań po kolei. Nie jestem też w stanie wskazać, które wg mnie jest najlepsze, bo każde jest tak wyjątkowe, ma swój własny styl i klimat, że nie ma możliwości porównania, ocenienia w kontekście pozostałych. Tematyka jest różnorodna, czy to futurystyczna wizja przyszłości, czy klasyczni magowie parający się wyjątkową magią. Są opowiadania takie, które mnie intrygowały, takie które potrafiły wywołać dreszcz lęku na plecach, takie które wciągały w wyjątkowo barwny i magiczny świat, takie które wywołały łzy smutku. To co mogę stwierdzić z całą stanowczością, każde z opowiadań mi się podobało, nie było takiego, które mogłabym subiektywnie uznać za „słabsze”. 

Czytając kolejne opowiadania zagłębiałam się w świat sztolni, kopalń, niezwykłych miejsc, przy okazji poznając wyjątkowych bohaterów i to co stało się ich udziałem. Powiem Wam, że byłam zaskoczona tym, że może powstać aż tak dużo skrajnie różnych od siebie historii, które mają jednocześnie tyle wspólnego. „Tarnowskie Góry 2. Fantastycznie” to naprawdę bardzo ciekawa pozycja i wciągająca lektura. Każde kolejne opowiadanie to jedna wielka niewiadoma, nie wiadomo czy w kolejnym trafimy na historię androidów czy może obudzonego utopca. Podobało mi się również wykorzystanie legendy o chłopie Rybce. Przy jednym z opowiadań nuciłam sobie pod nosem  kawałek utworu  M. Bajora „ta karczma, miła Rzym się nazywa i będzie co ma być…” bo jakoś tak mi się mocno kojarzyła ta piękna piosenka z tym co czytałam. 


Gdybym miałam jednym zdaniem podsumować swoje odczucia i wrażenia, to musiałabym stanowczo podkreślić tylko jedno: czytajcie, bo naprawdę warto! To świetny zbiór opowiadań i jestem pewna, że każdy wielbiciel gatunku znajdzie to coś dla siebie. Gorąco polecam.

Na koniec jeszcze informacja, którą pozwoliłam sobie skopiować od użytkownika CzytaDeLiczne  z portalu Lubimy Czytać o tym gdzie można nabyć antologię:

✔https://tarnowskiegoryantologia.pl/

✔punkt na Allegro (AlmazTG)

oraz w dwóch księgarniach internetowych:

✔ u Wojtka: https://esef.com.pl/

✔oraz u Marcina: https://madbooks.pl 


Stacjonarnie książki będą dostępne w następujących punktach:

✔Bookszpan Tarnowskie Góry ul. Krakowska,

✔Wiosna Klocki, Tarnowskie Góry, Rynek,

✔Księgarnia Wiosna, Tarnowskie Góry, Karola Miarki.


czwartek, 1 października 2020

"Od pierwszego wejrzenia" Kristen Ashley

 Roxie próbuje pozbyć się ze swojego życia, ex chłopaka – drobnego przestępcy, który nie chce przyjąć 


do wiadomości, że ich związek zakończył się już dawno. Wpada więc na pomysł, że uda się do Denver, do swojego wujka Texa i przy okazji zniknie z oczu bylemu facetowi. Nie wzięła tylko pod uwagę, że Tex pracuje u Indy w kawiarnio-księgarni. Gdy tylko stawia pierwsze kroki w kawiarni, spotyka Hanka Nightingaleia i… przepadają oboje od pierwszego wejrzenia. 

Seria Rock Chick zachwyciła mnie już od pierwszego tomu, więc niecierpliwie czekałam na trzecią część przygód mega przystojnych i seksownych gliniarzy i prywatnych detektywów z Denver oraz kobiet, która burzą ich spokój i zdobywają serca. W tym tomie poznajemy przygodny i namiętny romans Hanka i Roxie i powiem, że bardzo się ucieszyłam, że to właśnie o tych bohaterach będę czytać. Akcja powieści od samego początku jest dynamiczna, wybuchowa i nieprzewidywalna. Pełno tu szalonych wydarzeń, niekiedy wręcz uroczo absurdalnych, namiętności, uczuć i poczucia humoru. Bywały momenty, że zaśmiewałam się strasznie czytając o wyczynach Roxie i jej nowopoznanych przyjaciółek. 

Bo co ważne, w powieści pojawiają się wszyscy bohaterowie z poprzednich części, nawet ci drugoplanowi i odgrywają swoją rolę w perypetiach Roxie i Hanka. Taki zabieg ogromnie mi się podoba, bo nie muszę się rozstawać z postaciami, które polubiłam, tylko dlatego, że ich historia została już opowiedziana. Jeśli chodzi o samą Roxie, to naprawdę ją polubiłam. Nie wkurzała mnie, nie irytowała swoim zachowaniem i celowym pakowaniem się w niebezpieczne sytuacje, gdy tłumaczono jej i proszono, żeby tego nie robiła. Roxie miała świadomość niebezpieczeństwa i choć i jej nie ominęły ryzykowne sytuacje, to jednak sama nie pchała się w nie na wariata. Hank oczywiście ujął mnie za serce. Jak każdy męski bohater tej serii jest mądry, twardy, mega przystojny i seksowny. Do tego ma dobre serce i kocha psy. No czy można chcieć więcej? I choć można się przyczepić, że każdy facet w tej serii jest NAJ we wszystkim, to dla mnie to jest w sumie zaleta.  


Dlaczego? 

Bo w książce tego gatunku (romans z elementami sensacyjnymi) taki bohater jest po prostu wręcz potrzebny i idealny, aby wzdychać do niego podczas czytania i zachwycać się jego wspaniałością. To są właśnie takie książki, które wymagają aby kobiety były piękne, a mężczyźni wspaniali i właśnie to od autorki dostałam. 

„Od pierwszego wejrzenia” sprawiła mi wiele czytelniczej frajdy, dała odetchnąć od szarej codzienności i wywoływała sporo ataków śmiechu. Do tego jest naprawdę dobrze napisana, autorka ma dobry styl i lekki, plastyczny język. Wbrew pozorom, nie jest to standard w typowej literaturze kobiecej. Mamy tu więc świetną historię, fajnych bohaterów, szalone wydarzenia i ogromną porcję humoru. Do tego miłość ze szczyptą pikanterii, która koi serce każdej romantyczki. Jest też poczucie wspólnoty i przyjaźń, która nie zważa na długość trwania znajomości.

Ogromnie polecam całą serię. 

To świetna rozrywka i naprawdę dobrze napisane książki. Niecierpliwie wyczekuję informacji o kolejnym tomie z tej serii, przepadłam dla niej od pierwszego zdania.


niedziela, 27 września 2020

"Pięć lat z życia Dannie Kohan" Rebecca Serle

 Dannie Kohan żyje według ścisłego planu. Zaplanowane ma wszystko, karierę, narzeczeństwo, ślub i


każdy ważniejszy aspekt swojego życia. Nieplanowana jest tylko jej wyjątkowa przyjaźń z  Bellą, która od lat jest najważniejszą osobą w jej życiu. Którego dnia Dannie zasypia i budzi się… pięć lat później. Na placu ma inny pierścionek zaręczynowy, obok siebie innego mężczyznę. Po godzinie gdy otwiera oczy jest znów rok 2020 i świat jaki Dannie zna. Ale czy na pewno? 

Gdy wypatrzyłam tą powieść w zapowiedziach, od razu pomyślałam, że to będzie gorący romans rozgrywający się w dwóch liniach czasowych. Spodziewałam się trochę humoru, pikanterii i od groma miłości. Czy moje oczekiwania się sprawdziły? 

Z jednej strony tak, z drugiej totalnie nie.

Bowiem „Pięć lat z życia Dannie Kohan” to faktycznie powieść o miłości, ale nie tylko tej romantycznej. To przede wszystkim opowieść o wyjątkowej przyjaźni i więzach silniejszych niż wszystko inne. Akcja książki rozpoczyna się dość niewinnie. Poznajemy Dannie, jej narzeczonego, śledzimy jej niespodziewane pojawienie się w przyszłości i to, jak to na nią wpłynęło. Wszystko rozkręca się dość powoli, ale to nie znaczy, że jest nudno. Dla  mnie nie było. Krok po kroku zaczynałam rozumieć główną bohaterkę, którą zresztą autorka nakreśliła naprawdę dobrze. Miałam wrażenie, że oglądam jej życie jej oczami, a jednak z boku, że ją obserwuję i widzę już to, czego ona sama jeszcze nie chciała dostrzec. Wrażenie było naprawdę ciekawe, bywały chwile, że miałam chęć nią potrząsnąć i krzyknąć „nie widzisz tego! Przecież to takie oczywiste!”. 


Książka napisana jest dość prostym językiem, styl autorki jest dość oszczędny w barwne opisy czy rozwlekanie się na każdy temat. Chwilami miałam wrażenie nawet, że jest dość oschły. A jednak czym dłużej czytałam, czym bardziej zagłębiałam się w wydarzenia przedstawione w powieści, tym bardziej przemawiał do mnie taki sposób opowiadania tej historii, bo okazało się, że idealnie oddaje to, o czym autorka pisze. Czym więcej się działo w tej powieści, tym więcej pojawiało się w powieści emocji, tym więcej wzruszeń, tym więcej uczuć przebijało się przez każde zdanie. Finalnie płakałam jak bóbr, bo to co się tam wydarzyło, powaliło mnie swoim wydźwiękiem emocjonalnym.  

Książka, którą napisała Rebecca Serle zapowiadała się na typowy romans/obyczajówkę, która dostarczy mi trochę rozrywki na dwa wieczory. Okazał się jednak wyjątkowo wartościową i poruszającą historią o życiu, jego nieprzewidywalności, o przyjaźni i miłości. Więc z jednej strony faktycznie moje przypuszczenia się sprawdziły, z drugiej nie.  Dostałam za to dużo, dużo więcej niż się spodziewałam, podane w formie, która naprawdę do mnie przemówiła. Jestem pod ogromnym wrażeniem tej powieści, z chęcią sięgnę po kolejne powieści autorki, a „Pięć lat z życia Dannie Kohan” polecam tym wszystkim, którzy lubią nieszablonowe opowieści i poruszające historie.



wtorek, 22 września 2020

"Bezświt" Jay Kristoff

 Mia Corvere myślała, że wygrała i dokonała zemsty. A jednak finał jej działań jest zgoła inny. Grunt


zaczyna się jej palić pod nogami, tajemnica jej życia domaga się wyjaśnienia, ale żeby tego dokonać, musi udać się w niebezpieczną podróż przez Republikę.  Arcymrok nadchodzi, przyjaciele i sprzymierzeńcy są tak samo zagrożeni jak Mia. A jednak byłe Ostrze nie cofnie się o krok, aby zrealizować swoje cele. Zaczyna się walka z czasem i otaczającymi ją wrogami.

Ach, ten Bezświt.

Czekałam na tą książkę naprawdę niecierpliwie, choć tom drugi mocno mnie rozczarował. Chciałam, nie  - musiałam! wiedzieć jak się to wszystko poukłada, co zaserwuje mi autor i czy znienawidzona przeze mnie Ashlinn wreszcie padnie trupem. Oczywiście co do tego ostatniego, to nic zdradzić nie mogę z przyczyn oczywistych. Jeśli chodzi o styl, sposób prowadzenia fabuły i opisy świata, nie tylko tego, który już poznaliśmy, ale i tego mistycznego, w którym przebywały bóstwa, wszystko było na wysokim poziomie. Podobały mi się przypisy, podobał sarkazm, nawet wulgaryzmy mi nie przeszkadzały. Wszystko to było idealnie wplecione w fabułę i wynikało z charakteru bohaterów tej książki. Zresztą sam sposób kreowania postaci to naprawdę mocna strona całej trylogii Kristoffa, potrafi  on stworzyć wiarygodnych i pełnowymiarowych bohaterów, i to nie tylko tych głównych, ale i drugoplanowych. I choćbym nienawidziła Ash z mocą tysiąca słońc, to nie można Kristoffowi odmówić, że odmalował ją świetnie. 

Akcja jest dynamiczna i pędzi do przodu na łeb na szyję. Autor się nie patyczkuje, krew się leje, flaki i kończyny fruwają dookoła, a Mia nie cofa się ani o krok. Ileż się w tym tomie dzieje, ile jest walk, ile bitew muszą stoczyć bohaterowie, aby spróbować wygrać w tej nierównej walce. Wszystko co dotąd skrywały tajemnice się wyjaśnia, wszystkie wątki wreszcie się ze sobą łączą i czytelnik dostaje spektakularny finał. Bezświt to naprawdę kawał solidnie napisanej powieści i czytało mi się ją błyskawicznie. Ale… 

No właśnie – ALE.


Otóż te rozwiązania fabularne, które wkurzały mnie w drugiej części, w trzeciej wkurzały mnie jeszcze bardziej. Do tego trochę niezrozumiałych dla mnie decyzji autora i to jak pokierował poczynaniami Mii i finalnie skończyłam książkę czytać solidnie rozczarowana. Ale choć nie postawię Bezświtu na półce z ulubionymi książkami, to jednak dość słabo wypada gniewanie się na autora za to, w jaki sposób pokierował fabułą. No miał do tego prawo, a ja muszę to przyjąć. Dlatego Bezświt muszę (choć bardzo nie chcę) ocenić dość wysoko, bo to naprawdę dobra historia, ciekawe postacie i lekkie pióro autora. Czy w związku z tym rozczarowaniem rozchodzą się moje ścieżki z Kristoffem? Absolutnie nie! On potrafi pisać tak barwnie i wciągająco, tworzyć zawiłe i ciekawe historie i świetnych bohaterów, że chętnie sięgnę po kolejne jego powieści. Z całej trylogii Kronik Nibynocy pierwsza część niezmiennie pozostaje moją ulubioną. I choć Bezświt stawiam wyżej niż Bożogrobie, to jednak mam żal do autora, że zakończył ją tak, a nie inaczej. 

Czy polecam? 

Dla tej ciekawej historii, pełnokrwistych bohaterów i ciekawych wątków pobocznych, jak najbardziej tak. Jay Kristoff ma talent i zaprzeczyć się temu nie da.  

Polecam.


 


niedziela, 20 września 2020

"Wybrzeże Snów" finalny tom trylogii Krucze serce Marii Zdybskiej

 „Wybrzeże snów” to finalny tom trylogii Krucze serce Marii Zdybskiej. Czekałam na tą powieść


okropecznie, zwłaszcza po tak spektakularnym zakończeniu drugiego tomu. Z jednej strony chciałam ją czytać już teraz, z drugiej bałam się w jakim kierunku pójdzie fabuła, bo nawet nie miałam swoich domysłów. Zaczęłam więc czytać trochę z duszą na ramieniu i cóż…

Przepadłam.

Akcja powieści rozpoczyna się w miejscu, gdzie zakończył się tom drugi. I to by było na tyle jeśli chodzi o fabułę, bo z racji tego, że to trzeci tom, to nie chcę niczego nawet przypadkowo zdradzić.

Powiem tylko, że wszystkie wydarzenia rozgrywające się w tej części prowadzą Lirr do tego co jej przeznaczone, wszystkie wątki się ze sobą łączą, każda tajemnica doczekuje się rozwiązania, a zakończenie… No cóż, idealnie oddaje to, o czym przez całą trylogię pisała autorka.

Mimo trudnych początków z Wyspą mgieł (pierwszym tomem trylogii wobec którego byłam niezwykle surowa), od początku twierdziłam, że Maria Zdybska ma talent, wyobraźnię i pisze pięknym językiem. Że potrafi ubrać w oczarowujące czytelnika słowa wszystkie emocje i uczucia, którymi ta trylogia jest przesiąknięta.

W finalnym tomie jest to najbardziej widoczne, bo ten tom jest ciut nostalgiczny, odrobinę melancholijny, przepełniony uczuciami, które już nie dają się poskromić. Całość ma dla mnie słodko – gorzki wydźwięk i jest tak do bólu prawdziwa, realna wręcz.

Maria pisze w sposób, który potrafi tak zaczarować rzeczywistość, że z miejsca przeniosłam się do świata, który wykreowała, żyłam tym co rozgrywało się na kartach powieści, przeżywałam naprawdę silne emocje podczas czytania i bałam się, co zastanę na końcu.


Jeśli chodzi o bohaterów, to tutaj w pełnej krasie widać zmianę jaka zaszła w Lirr od czasu pierwszego tomu, jednocześnie została ona w jakiś sposób sobą, jest autentyczna i choć były momenty, gdy zastanawiałam się, czy aby na pewno przemyślała niektóre swoje działania, to irytacja, którą czułam momentami w pierwszym tomie, tutaj odeszła w niepamięć. Lirr to naprawdę świetna bohaterka.

Jestem też wdzięczna autorce, że pozwoliła Mildzie pojawić się w tej części nie tylko okazjonalnie. Uwielbiam tą zadziorną rusałkę, to moja ulubiona postać drugoplanowa w tej trylogii i strasznie mi jej brakowało w drugiej części.

Jeśli chodzi o Raidena, to charakter Hana Solo połączony z wyglądem Toma Hiddlestona oczarował mnie już od pierwszej chwili i nic się w tej materii nie zmieniło. To świetnie napisana postać, niejednoznaczna, ciut krnąbrna, sarkastyczna, mocno skrywająca w sobie uczucia i prawdziwe myśli, a jednocześnie to bohater o jakim chce się czytać jak najwięcej i jest się w stanie wybaczyć mu wszystko.

Wybrzeże snów, to książka tak dobra, że aż boje się o tym otwarcie pisać żeby nie zostać oskarżoną o wpis sponsorowany, ale inaczej nie jestem w stanie określić najnowszej powieści Marii Zdybskiej. Ta książka ma w sobie delikatną nutę smutku, która wkomponowuje się w dynamiczną akcję, niesamowite wydarzenia i miłość, dla której można zrobić wszystko. Jeśli jeszcze nie znacie trylogii Krucze serce, to zachęcam do sięgnięcia po całość, naprawdę warto.

Polecam.


czwartek, 17 września 2020

"Dracul" Dacre Stoker, J.D. Barker

 Jako chorowite dziecko Bram Stoker  spędza swoje pierwsze lata życia przykuty do łóżka w domu
swoich rodziców w Dublinie. Opiekuje się nim młoda kobieta, Ellen Crone. Kobieta tajemnicza, która w pewnym momencie ratuje mu życie…

Rok 1868, dwudziestoletni Bram Stoker czeka w opuszczonej wieży, by stawić czoła nieopisanemu złu. To będzie najdłuższa noc w jego życiu... Bram spisuje wydarzenia, które go doprowadziły do tego miejsca, mając niewielką nadzieję, że przeżyje tą noc.

Gdy usłyszałam, że potomek Brama Stokera wraz z J.D. Barkerem napisali prequel powieści o najsłynniejszym wampirze, miałam mieszane uczucia. Ale gdy zobaczyłam o czym ma być ta książka, wiedziałam, że się jej nie oprę.

Na wstępie zaznaczę, że jestem od lat nieustająco zakochana w filmie F.F. Coppoli i oszałamiającej kreacji Garego Oldmana. Książka Brama Stockera plasuje się u mnie zaraz obok filmu. Byłam więc ciekawa jak autorzy ugryzą ten niewdzięczny w sumie temat, bo i książka i film to dla mnie dzieła skończone. Początek Dracula szedł mi dość powoli, ale naprawdę nie minęło wiele czasu, a ja wsiąkłam totalnie i nie potrafiłam się od tej powieści oderwać.

Po pierwsze w tej książce jest cudowna narracja. Dzienniki, notatki, wspomnienia, listy i to nie tylko głównego bohatera, ale też kilku innych postaci, w tym rodzeństwa Brama. Tutaj powieść epistolarna połączona jest z narracją pierwszoosobową, co dało świetny efekt.

Wszystko pięknie się ze sobą łączy i splata, człowiek nie czuje się zagubiony śledząc fabułę z punktu widzenie kilku osób. Wręcz przeciwnie, mamy dzięki temu świetny obraz całości, bo gdzie nie ma jednej osoby, jest inna i jej wiedza.

Język jest dopasowany do czasów, w których rozgrywa się akcja, choć ciut unowocześniony w dodatku jest tak soczysty, a opisy tak obrazowe i przesiąknięte niesamowitym klimatem (jak cała powieść zresztą), że miałam wrażenie, że tkwię wraz z bohaterami w centrum wszystkich tych niesamowitych wydarzeń. Sama fabuła jest niesamowita. I mówię to naprawdę szczerze. Niby każdy fan najsłynniejszego krwiopijcy wie jak wyglądała jego historia, ale w tej książce jest coś innego, przebieg wydarzeń, które doprowadziły Brama Stokera do napisania Draculi i absolutnie nie jest to kalka fabuły powieści słynnego przodka pana Stokera.Wydarzenia te są mroczne, oszałamiające, tchnące grozą i lękiem. Wywołują strach, ale ani na sekundę nie chce się odłożyć książki, nawet gdy czuje się ziemny dreszcz strachu na plechach.


Czytając tą powieść od razu miałam przed oczami to, jak te wydarzenia zostały potem pokazane przez Brama, a potem w filmie Coppoli i byłam pod niesamowitym wrażeniem, jak autorzy pokazali to wszystko. Jak prawdziwe wydarzenia ubrali w mroczne i klimatyczne szaty fikcji (czy aby na pewno? – zapyta każdy wierny wielbiciel Draculi) literackiej.

Wyszła z tego historia niesamowicie klimatyczna, pełna wylewającego się z niej mroku, uczuć i pasji. Utrzymana w gotyckim klimacie powieść tego duetu potrafiła mnie przestraszyć, wzruszyć, oszołomić. Jeśli chodzi o akcję, to gwarantuję, że nikt nie będzie się nudził, jest wartka i dynamiczna.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej powieści, podoba mi się w niej wszystko, sposób ukazania „ludzkich” bohaterów, ale i tych nieumarłych również, bez słodzenia, za to w niejednoznaczny sposób w jaki Coppola pokazał Draculę w swoim filmie. Zachłysnęłam się tym obrazem, dałam mu zauroczyć i pochłonąć. Nie spodziewałam się, że ta książka tam mnie zachwyci, że poczuję to samo co czułam przy czytaniu Draculi Brama Stokera czy oglądaniu filmu F.F. Coppoli.

A tak się właśnie stało.

Polecam.






wtorek, 15 września 2020

"Mroczniejszy odcień magii" V. E. Schwab

Biały Londyn, Szary Londyn i Czerwony Londyn… Był jeszcze Czarny, ale już nie ma.
Pomiędzy tymi światami (Londynami) dzięki swojej magii może się przemieszczać Kell, podróżnik z Czerwonego Londynu, w którym mieszka jako przybrany syn rodziny królewskiej.
Nieoficjalnie jest przemytnikiem i pech chce, że zostanie wplątany w niebezpieczną rozgrywkę, która połączy jego siły z wyszczekaną złodziejką Lili Bard.

„Mroczniejszy odcień magii” V . E. Schwab, to książka z którą miałam sporo ambarasu. Ileż to razy ja ją zaczynałam czytać. Ile razy odkładałam zniechęcona, bo nie było między nami „tego czegoś”. I jak mnie to wkurzało, bo np. Okrutna pieśń i Mroczny Duet tej autorki mnie totalnie zachwyciły.
No więc odłożyłam Odcienie na półkę i wraz z pozostałymi dwoma tomami zaległy zapomniane na regale. Aż mnie w końcu po kilku latach coś natchnęło i postanowiłam dać jej jeszcze jedną – ostatnią szansę.

Początek po raz kolejny okazał się trudny. No nijak nie mogłam się wciągnąć w tą historię. Napisana świetnym językiem, lekkim i dopracowanym stylem, z obrazowymi i soczystymi opisami świata wykreowanego przez autorkę, to książka powinna mnie pochłonąć od razu. A ja potrzebowałam długiego rozbiegu, żeby zaskoczyć.
Bo widzicie, uparłam się i czytałam nadal, strona 50, strona 70, strona 120… Czytałam i nawet nie wiem kiedy stało się coś magicznego – przepadłam.
Nagle w powieści pojawiły się postacie drugoplanowe, ale tak wyraziste i nieoczywiste, że czytanie o nich to była przyjemność i czekałam aż się znów pojawią.
Oczywiście mowa tu o Hollandzie, który wywołał we mnie masę emocji, póki co w większości negatywnych, choć to tak niejednoznaczna postać, że nie potrafię go wrzucić do jakiejś szufladki i przyczepić etykietę. Ogromnie spodobało mi się również królewskie rodzeństwo. O, ile oni dostarczyli mi mocnych odczuć, ileż ja im życzyłam różnorakich cierpień i katuszy…
Trzeba przyznać autorce, że potrafi pięknie kreować swoich bohaterów, tak samo dobrze tych pozytywnych jak i negatywnych, a tych gdzieś po środku to już w ogóle.


Jeśli chodzi o magię, to jest wspaniale opisana. Tak samo świat, który stworzyła pani Schwab. Wszystko jest w tej powieści takie soczyste, pełne smaku. Akcja rozwija się w sam raz, a fabuła jest prowadzona po mistrzowsku. I gdy kolejne rozdziały umykały, zastanawiałam się, czemu tak ciężko szło mi wsiąknięcie do tego świata, czemu tak opornie szło mi wciągnięcie się w tą ciekawą opowieść.
I nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Fakt pozostaje jeden, sporo razy próbowałam zacząć czytać Odcienie i się poddawałam. Teraz dałam sobie więcej czasu i przepadłam.
Czytanie „Mroczniejszego odcienia magii” okazało się finalnie czystą przyjemnością, polubiłam większość pozytywnych bohaterów, ci niejednoznaczni zapadli mi w pamięć, a te złe jednostki wywołały we mnie burzę uczuć.
Historia opowiadana przez panią Schwab okazał się być pasjonującą przygodą i nie dziwią mnie już teraz tak pozytywne opinie na temat tej książki.
Mam nadzieję, że kolejne dwa tomy okażą się tak samo dobre, jeśli nie lepsze. Opis drugiego tomu sugeruje wyjątkowo fascynujące wydarzenia, więc tym razem nie każę mu czekać na półce latami.

Jeśli jeszcze się wahacie czy przeczytać „Mroczniejszy odcień magii” to doradzam – nie ma co się zastanawiać, tylko czytać! Nawet jeśli początek może być trudny, to warto dać sobie czas i zanurzyć się we wszystkich trzech odcieniach Londynu.
Polecam.

czwartek, 10 września 2020

"Upadek wron" III tom Znaku Kruka. Ed McDonald

Na Łańcuch spada nowy kataklizm – czarny deszcz. Królowie Głębi zdają się wygrywać walkę z
Bezimiennymi, którzy tracą swoje moce.
Kapitan Czarnoskrzydłych Ryhalt Galharrow, od miesięcy żyje w Nieszczęściu, stopniowo nasiąkając jego mocą. Ale za każdą moc trzeba zapłacić, nawet jak się jest wybrańcem Wroniej Stopy.
Towarzyszą mu duchy z jego przeszłości, dołączą do niego, gdy przyjdzie mu po raz ostatni, wraz z innymi kapitanami udać się do Nieszczęście, by stoczyć walkę w samym sercu ciemności.

Na finalny tom trylogii Znak Kruka czekałam niecierpliwie. Zawładnęła mną ta opowieść, dałam się wciągnąć do tego brudnego i mrocznego świata, gdzie walki boskich istot doprowadziły do jego degradacji i upadku. Gdzie ludzie walczą o każdy dzień i nie grają czysto, a polityczne układy są ważniejsze niż ludzkie życie, honor i przyzwoitość. Gdzie magia jest wszechobecna, tak samo jak proch, a bohaterowie są tak wyraziści i pełnokrwiści, że można się tylko zachwycać.

Akcja powieści jest dynamiczna od samego początku. Jednocześnie Ryhaltowi towarzyszy głęboka melancholia i i poczucie bliskości końca.
Końca życia, końca świata jaki bohaterowie znają.
Wszystko tchnie beznadzieją, ale nawet w tak mrocznych czasach, gdzieś tam pod skórą, w najdalszym zakątku umysłu, kołacze się nadzieja podsycana przez determinację.
Autor bardzo sugestywnie i obrazowo przedstawia czytelnikowi wykreowany przez siebie świat już od pierwszego tomu, ale to w finalnym miałam wrażenie, jakbym brodziła przez kałuże czarnego deszczu i pustki nieszczęścia razem z Ryhaltem. Jakbym zmagała się z wyzwaniami nie do ogarnięcia wraz z pozostałymi bohaterami.
Jakbym to ja sama tęskniła za tymi co odeszli, a tęsknota ta była podszyta wyrzutami sumienia.
Upadek wron to książka napisana bardzo sugestywnie, świat w niej ukazany jest niesamowicie plastycznie, a główny bohater zachwyca swoją kreacją.

Ryhalt Galharrow  to dla mnie taka mieszanka bohatera romantycznego z tragicznym, okraszona ogromną dawką cynizmu. Uwielbiam tą postać, jest w nim coś, co sprawia, że mimo jego błędów, mimo potknięć i nie zawsze trafnych decyzji, nie sposób było go nie polubić od pierwszej strony. Jest w nim bowiem element dobra, takiej zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, która pokazuje się w najmniej oczekiwanym momencie, przekreślając wszystkie błędy i kiepskie decyzje. Najemnik, kapitan, przywódca, przyjaciel, mężczyzna. Jest w nim mieszanka wszystkiego, a składa się to na obraz człowieka, którego nie daje się wtłoczyć w ramy i schematy.
Prócz Ryhalta mamy oczywiście plejadę postaci drugoplanowych, które wcale nie są wydmuszkami, tylko wyrazistymi bohaterami odgrywającymi ważną rolę w tej historii.
Ogólnie uważam, że kreacja bohaterów, prócz klimatu, to bardzo mocna strona tej powieści.

Styl autora niezmiennie oczarowuje. I choć nie brakuje tu lejącej się posoki, fruwających flaków, a bohaterowie potrafią kląć jak szewc, to jednak nie ma tu przesady i idealnie się wpasowuje w opowiadaną historię.
Jeśli chodzi o rozwój fabuły, to jestem bardzo usatysfakcjonowana. I choć nie na takie zakończenie liczyłam, to muszę przyznać, że to które zaoferował mi Ed McDonald bardzo pasuje do całej koncepcji trylogii.
Na koniec muszę (bo się uduszę) wspomnieć o okładce. O jaka ona jest wspaniała, jak zwykle DarkCrayon się popisał i stworzył ilustrację idealnie oddającą to, co się działo w tym tomie.

Mam nadzieję, że autor nie porzuci tego świata, że do niego wróci, choćby i z innymi bohaterami. To mimo brudu, mroku i przygnębienia, niesamowicie ciekawy i wciągający świat i żal mi będzie się z nim rozstawać.
Polecam.