czwartek, 27 czerwca 2019

"Cedyno" trzeci tom serii Wysłannicy Melissy Darwood

„Cedyno” to trzeci tom serii Wysłannicy Melissy Darwood. Czytałam poprzednie części,  pierwszy
tom mi się podobał, drugi mnie zachwycił, a więc odnośnie trzeciego miałam wysokie wymagania.
Akcja dzieje się po tym jak Zuzka wraca z Guerry. Dziewczyna nie potrafi zapomnieć o ludziach, którzy tam niewyobrażalnie cierpią, stopniowo więc w jej głowie rodzi się plan wyswobodzenia więźniów. Zdaje sobie sprawę, że sama tego nie zrobi, a jej poszukiwania sprzymierzeńców owocują poznaniem Ludzi Cedyno, tajemniczych i obdarzonych niesamowitymi zdolnościami, którym przewodzi charyzmatyczny Jordan.
Spotkanie Guardianów z Ludźmi Cedyno da niesamowite efekty i doprowadzi do wydarzeń, których nikt się nie spodziewał.

Sięgając po trzeci tom serii, kompletnie nie wiedziałam czego się po tej książce spodziewać. Autorka w tej serii już nie raz mnie zaskakiwała i również teraz byłam przygotowana na to, że dam się zaskoczyć.
Wśród znanych nam już bohaterów – prócz tytułowych Ludzi Cedyno – pojawia się nowa postać,  Lea. Młoda dziewczyna, która była wolontariuszką w lokalnym schronisku, a teraz, odkąd wykupił je Gabriel, jest jego etatowym pracownikiem.
I to właśnie Lea i tajemniczy Jordan są „parą”, wokół której w tym tomie toczy się akcja.
Oczywiście nie zabrakło tak dobrze znanych już czytelnikom bohaterów, pojawiają się wszyscy, których autorka stworzyła w poprzednich tomach.

Jeśli chodzi o kreację postaci, to są one zawsze dopracowane, ciekawie ukazane, nietuzinkowe. Doskonale ich poznajemy, bo Melissa Darwood na to pozwala czytelnikowi, dzięki czemu można się do nich przywiązać, polubić ich, zrozumieć ich motywacje i przyczyny takich a nie innych wyborów.
Mimo sporej ilości nowych bohaterów, autorka nie zapomniała również o tych, których dobrze już znamy i potrafiła w zaskakujący sposób kierować ich losem.
Są tak samo ważni dla fabuły, jak bohaterowie pierwszoplanowi i często pojawiają się na kartach powieści. Nie stoją w miejscu, rozwijają się, zmieniają. To postacie z krwi i kości, mają swoje słabości, wady, marzenia.

Lekki styl i plastyczny język sprawiają, że książkę czyta się bardzo dobrze. Nie trudno wyobrazić sobie wszystko o czym opowiada autorka. Do tego Melissa Darwood ma talent do pisania o uczuciach, emocjach. Przychodzi jej to bardzo naturalnie, nie ma w tym sztuczności i egzaltacji. Czytając o uczuciowych problemach i perypetiach bohaterów ma się wrażenie, że to osoby, które moglibyśmy spotkać na swojej drodze, w swoim otoczeniu.
Tak jak pisałam wcześniej, kreacja bohaterów to zdecydowanie talent pisarki.

„Cedyno” zaskoczyła mnie nie raz. To książka, która wciąga, zamyka w kokonie przyjemności z czytania i nie wypuszcza aż do ostatniego słowa.
Jedyny minus to taki, że szybko się kończy i człowiek czuje niedosyt i chęć dłuższego pozostania w świecie bohaterów.
Mam nadzieję, że to nie jest ostatnie spotkanie z Guardianami i Ludźmi Cedyno. Zresztą zakończenie jest takie, że bez problemu mogę sobie wyobrazić o czym mógłby opowiadać kolejny tom.

Cała seria Wysłannicy, to opowieść o miłości, walce dobra ze złem, walce ze swoimi słabościami i kroczeniu dobrą drogą.
Każda z książek Melissy Darwood jest niejednoznaczna, każda ma w sobie drugie dno i przesłanie. Cedyno nie różni się w tym zakresie od innych powieści autorki.
Byłam zaskoczona pewnymi wydarzeniami i tym w jakim kierunku rozwinęła się fabuła, ale nie ukrywam, że przypadło mi to do gustu. I mimo, że każdy z trzech tomów serii, to niewątpliwie opowieść o miłości, to odnajdziecie w nich dużo więcej, niż romans.
Mam nadzieję, że kolejny tom serii powstanie. Polubiłam ten świat i tych bohaterów, ciężko by mi było rozstać się z nimi już tak definitywnie.

niedziela, 23 czerwca 2019

"Łowca Tygrysów" Paullina Simons

Julian wiedzie udane życie w Los Angeles. Ma pracę, wiernego przyjaciela, dziewczynę. Wszystko to
zmienia się gdy na scenie teatru w Nowym Jorku, zamiast Nicole Kidman występuje jej dublerka – Josephine.
Kobieta przykuwa uwagę Juliana, a gdy spotyka ją w LA, całe życie mężczyzny ulega zmianie.
Namiętny związek z Josephine nabiera intensywności, Julian się oświadcza, ale los bywa przewrotny i tuż przed ślubem dochodzi do tragedii.
Załamany Julian decyduje się na przeprowadzkę do Londynu, gdzie szuka powracającej do niego we śnie ukochanej, aż w końcu dostanie szansę na podróż, której nie tyczą się ograniczenia czasu i miejsca.

Gdy na stronie autorki zobaczyłam, że napisała nową trylogię, aż mi serce zatrzepotało z radości. Jestem wielką fanką twórczości Paulliny Simons, nie tylko jej (uwielbianego przeze mnie) Jeźdźca Miedzianego, ale i innych powieści.
Byłam ogromnie ciekawa co tym razem mi zaoferuje pochodząca z Rosji pisarka, spodziewałam się chyba wszystkiego, ale na pewno nie tego co dostałam.

Akcja powieści rozwija się powoli. Poznajemy głównego bohatera, dostajemy strzępy informacji o jego przeszłości, poznajemy również jego przyjaciół, którzy pomimo, że są bohaterami drugoplanowymi, odegrają ważną rolę w tej opowieści.
Najmniej dowiadujemy się o Josephine. I to nie tylko my, ale i Julian, który zakochany absolutnie, praktycznie niczego nie wie o swojej ukochanej.
Sposób kreowanie bohaterów jest dla mnie wyjątkowo udany, jakbym słuchała opowieści o ludziach, którzy żyją gdzieś obok mnie. Są w moim odczuciu tak prawdziwi, że ciężko chwilami było mi uwierzyć, że to tylko fikcja.

Jeśli chodzi o styl pisania, to niezmiennie jest on przesiąknięty tą typową dla pisarzy zza naszej wschodniej granicy melancholią.
I mimo elementów fantastycznych (podróż w czasie), to książka zachwycała mnie opowieścią o człowieku, wielkiej miłości, szczęściu i tak samo wielkiej rozpaczy, która potrafi popchnąć na skraj szaleństwa.
Pani Simons pisze w bardzo plastyczny sposób, nietrudno sobie wyobrazić wszystko o czym opowiada. W taki sam sposób opowiada o uczuciach, są niezwykle obrazowo opisane, przekonywujące, poruszające.
Mimo, że akcja nie gna na złamanie karku, to tak bardzo wciągnęłam się w lekturę, że ciężko mi było odłożyć powieść mimo późnej pory.

Jeśli ktoś spodziewa się powieści takiej samej jak Jeździec Miedziany, to może się rozczarować.
To całkowicie inna powieść, i nie chodzi tylko o to, że w „Łowcy tygrysów” mamy elementy fantastyki.
Po prostu to zupełnie inne opowieści, w których co innego jest na pierwszym planie, a elementem wspólnym jest miłość tak wielka, że człowiek zakochany nie cofnie się przed niczym, aby odzyskać ukochaną osobę.

Tak jak już wspominałam, akcje nie jest szalenie dynamiczna, choć są pewne momenty, że mocno przyspiesza. A sama historia, to jakby dwie opowieści o miłości w jednym.
Dodatkowo sporo w niej nawiązań do sztuki (Josephine jest aktorką teatralną), a z racji podróży w czasie sporo ciekawostek historycznych.
Jak sama autorka pisze na końcu, nie wszystko jest zgodne z historycznymi faktami, ale dla mnie nie miało to znaczenia. Opowiadana przez nią historia miłości jest urzekająca i totalnie mnie oczarowała.

Sam motyw podróży w czasie jest bardzo fajnie opisany. Nie odczuwałam żadnego dysonansu poznawczego, wydarzenia rozgrywające się w naszym świecie i czasie nie kłóciły się z elementami fantastyki. To połączenie wyszło autorce bardzo naturalnie, samą mnie to w sumie zaskoczyło.
Książka przesiąknięta jest melancholią i nostalgią. Pełno w niej emocji, nie tylko tych pozytywnych.
Polubiłam ogromnie Juliana i jego przyjaciela Ashtona, za to nie przypadła mi do gustu postać Josephine. Sama nie wiem dlaczego, może chodziło o to, że postrzegałam ją jako totalną egoistkę?
Mimo wszystko byłam ogromnie ciekawa, jak autorka pokieruje wydarzeniami i przyznam, że mocno mnie zaskoczyła.
„Łowca Tygrysów” to wg mnie książka wyjątkowa, melancholijna, chwilami smutna, pełna uczuć i emocji.
To historia wyjątkowej miłości i mężczyzny, który nie cofnie się przed niczym, aby odzyskać swoją ukochaną.


niedziela, 16 czerwca 2019

"Księżyc jest pierwszym umarłym" Karina Bonowicz

„Według legendy, wiele stuleci temu czwórka przyjaciół została wygnana z rodzinnej wioski, gdyż ludzie lękali się ich czarów. Rozeszli się w cztery strony świata, ale zadziwiającym zbiegiem okoliczności i tak wszyscy dotarli w to samo miejsce – do czarciego kamienia. Tam wywołali diabła i dobili z nim targu... Ich potomkowie przez wieki odczuwali skutki tego paktu i bezskutecznie próbowali się z niego wywikłać.”

Tak brzmi część opisu książki. Nigdy nie zamieszczam oficjalnych opisów, ale tym razem musiałam
to zrobić, bo jako fanka Sagi o Ludziach Lodu Margit Sandemo, moja pierwsza  myśl po przeczytaniu powyższego była „o kurczę, czyżby polska SoLL”?
Jak łatwo się domyślić, zachłannie rzuciłam się na książkę, gdy tylko trafiła w moje ręce, a tam… cóż za zaskoczenie, bo mimo jednego zbieżnego motywu z SoLL, to jednak „Księżyc jest pierwszym umarłym” Kariny Bonowicz jest absolutnie niepowtarzalną historią, w dodatku niesamowicie wciągającą.

Główną bohaterką jest Alicja, siedemnastolatka, która właśnie straciła rodziców i jedzie z Warszawy do zapomnianego przez boga i ludzi Czarcisława pod opiekę ciotki Tatiany.
Czarcisław to miasto gdzie obok zdobyczy techniki, ludzie wierzą również w zabobony, ludowe legendy i podania, a na pólkach obok antybiotyku znajdują się również leki robione wg starych ludowych receptur.
Nastolatce z Warszawy ciężko to wszystko zaakceptować, a gdy się dowiaduje, że jest jednym z „tych” potomków, jej życie jeszcze bardziej wywraca się do góry nogami.
Autorka bardzo fajnie kreśli swoich bohaterów, nie tylko Alicję, ale i pozostałą resztę obdarzonych „przekleństwem”, Nikodema, Olgę i Borysa, Nataszę oraz jej ciotkę Tatianę. O jednych już w tym tomie dowiadujemy się więcej, niektórzy wciąż otoczeni są aurą tajemniczości. Niemniej jednak, każde z nich jest czytelnikowi przedstawione na tyle, na ile wymaga tego fabuła.
A ta jest niezwykle ciekawa, wciągająca i trzymająca w napięciu.

Wśród Czarcisławskich lasów poznajemy pełną plejadę słowiańskich istot (strzygonie, nocnice, guślnice), mamy możliwość poznać trochę słowiańskiej mitologii i dać się jej oczarować.
Autorka pisze lekko, z humorem i pazurem, naprawdę książkę czyta się wybornie i nie sposób się przy tym nudzić.
Mimo, że akcja nie zawsze rwie z kopyta, to każdą kolejną stronę wręcz połykałam. Są tu bowiem tajemnice, stara klątwa, którą niektórzy chcą złamać, a inni wręcz przeciwnie.
Nikt tu nie jest tym kim się wydaje, a już w kwestii zaufania, to najlepiej nie ufać nikomu.

Lekkie pióro i przyjemny styl to dodatkowe atuty tej powieści, bo głównym wg mnie jest sama historia. Ciekawa, wciągająca, intrygująca, nieprzewidywalna, pełna zaskakujących zwrotów akcji.
I choć są pewne rozwiązania, do których mogłabym się przyczepić (ale się nie przyczepię, bo całościowo nie wpłynęły negatywnie na mój odbiór powieści), to książka okazała się świetną lekturą i jestem pod jej dużym wrażeniem.

I mimo, że powieść jest typową młodzieżówką, a ja o tym okresie życia zapomniałam już dawno, to przy pierwszym tomie cyklu „Gdzie diabeł mówi dobranoc” bawiłam się znakomicie i dałam się porwać opowieści, którą zaserwowała mi Karina Bonowicz. Ta książka wg mnie jest dla każdego, kto lubi nieszablonowe historie okraszone humorem i tajemnicą, zaskakujące,  napisane lekko i dopracowane. Bez znaczenia jest wiek, zabawa przy czytaniu jest świetna, bohaterów da się lubić i nawet lekko oszołomiona (a przy tym czasem zachowująca się głupio) Alicja wzbudziła we mnie sympatię.
Czytając „Księżyc jest pierwszym umarłym” nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to dopiero wprowadzenie do cyklu i w kolejnych tomach akcja jeszcze bardziej się rozkręci.
Jestem o tym przekonana i już zaczynam oczekiwanie na kolejny tom.
Spodziewałam się, czy raczej miałam nadzieję na dobrą książkę, a tu okazało się, że w swoje ręce dostałam książkę świetną.
Szczerze polecam „Księżyc jest pierwszym umarłym”. Jeśli tylko lubicie słowiańskie klimaty, tajemnice, klątwy i niespodziewane zwroty akcji, to ta książka jest dla was.

czwartek, 13 czerwca 2019

"Jezioro Cieni" Maria Zdybska

Dawno temu w moje ręce wpadła książka „Wyspa mgieł” Marii Zdybskiej. Tematyka i opis mocno
zachęcały, więc jak już nadszedł jej czas, chętnie dałam się porwać opowieści.
I wiecie, okazało się, że to jedna  z TYCH książek, wobec których człowiek okazuje się niezwykle surowy w ocenie, i mimo, że nie wszystkie jej elementy się podobają, to książka ma cholernie duży potencjał i czuje się w kościach, że kolejny tom zwyczajnie musi być lepszy.
Tak właśnie było podczas mojego pierwszego spotkania z autorką. Byłam surowa, czepiałam się, wymagałam więcej, bo wiedziałam, że Maria Zdybska ma talent.
Gdy niedawno ukazał się drugi tom trylogii Krucze Serce, czyli „Jezioro cieni” byłam już mocno zniecierpliwiona czekaniem na premierę i ciekawa losów Lirr i Raidena.
Więc gdy książka wreszcie do mnie trafiła, moje oczekiwania poszybowały do góry jak Adam Bielecki na ośmiotysięcznik.
Krótko mówiąc – wygłodniała jak harpia rzuciłam się na Jezioro cieni, a co z tego wynikło, o tym poniżej.

Akcja powieści rozpoczyna się tam, gdzie się mniej więcej zakończyła w pierwszym tomie. Lirr i Raiden skazani na siebie szukają sposobu, aby pozbyć się łączącej ich więzi.  Spotyka ich przy tym wiele niesamowitych przygód i wydarzeń, które na zawsze zmienią ich relacje.
Wiele się w tej książce dzieje, pojawia się sporo nowych postaci, ale nie ma co ukrywać,  akcja kręci się dookoła Lirr i Raidena. Najbardziej cieszy zdecydowanie większa obecność tego ostatniego, a smuci nieobecność Mildy, którą szczerze pokochałam w poprzednim tomie.
Tutaj należą się autorce srogie baty za to, że tak haniebnie ukryła postać Mildy.
Brak tej cudownej postaci Maria Zdybska zrekompensowała mi trochę obecnością nowego bohatera – czyli barwnego i rubasznego Mikko.
Och bogowie, jaka to cudowna postać! Czytając o nim oczywiście miałam swoje skojarzenia i porównania Mikko do pewnego bohatera z filmu, ale nie ma tu żadnej kalki czy kopiowania. Mikko jest świetnym powiewem świeżości w świecie, który stworzyła autorka, dodał mu barw i humoru.

Jeśli chodzi o głównych bohaterów, to na wielki ukłon zasługuje pani Zdybska za rozwój postaci Lirr, który nie trudno zauważyć.
Z bohaterki, które denerwowała mnie swoim motaniem się i niemożnością podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji, Lirr zmieniła się w osobę  dojrzałą, nabrała doświadczenia i sporo zdrowego rozsądku.
Maria wycelowała złoty środek pomiędzy buńczucznością Lirr a jej nowo nabyta dojrzałością. Nie ma w niej przegięcia w żadną stronę, przestała irytować i nie pozostało mi nic innego, jak szczerze ją polubić.
Bez obawy jednak, Lirr to nadal przybrana córka pirata, która przeklina w wymyślny sposób, którą targają emocje (zwłaszcza przez pewnego maga) i która ma w sobie huragan sprzecznych uczuć. A jednak znać w niej zmianę, która zaszła pod wpływem wydarzeń, jakie stały się jej udziałem.
Jeśli chodzi o Raidena, to poznajemy go ciut lepiej. Autorka zdradza nam kilka tajemnic, ale nie liczcie na to, że rozgryziecie tego skrytego bohatera tak od razu.
Niezmiennie sarkastyczny, trzeźwo myślący i tajemniczy mag z uśmiechem Hana Solo to zdecydowanie jedna z moich ulubionych postaci męskich i co to dużo mówić, uwielbiam łotra.
Tak na marginesie dodam, że za pewne fabularne rozwiązania mogłabym panią Marię Zdybską ukatrupić, gdyby nie fakt, że chcę żeby tom trzeci się jednak ukazał.
Bo ostrzegam wszystkich lojalnie – zakończenie wbija w fotel (czy tam łóżko, krzesło, podłogę – zależy gdzie czytacie książki) i pozostawia z otwartą buzią i myślą kołatającą się w głowie „ALE JAK TO?!?”.

Kolejną zmianą na plus jest styl autorki. Już w Wyspie mgieł był bardzo przyjemny, tym bardziej jak na debiut. W drugim tomie widać ogromny progres jeśli chodzi o szlifowanie stylu i sposobu pisania.
Powieść napisana jest lekko, niezwykle obrazowo, przez co cudownie przemawia do wyobraźni.
Czytanie Jeziora cieni to była dla mnie ogromna przyjemność i nie nudziłam się ani przez chwilę.
Bardzo dobrze jest również ukazana relacja pomiędzy Lirr a Raidenem, ich więź, wzajemna fascynacja i emocje, które obojgiem targają.
Wszystko to opisane jest bez zbędnej ckliwości i lukrowatości. Jest pomiędzy tą dwójką niesamowita więź i chemia, która bardzo mi się podobała i mimo, że liczyłam na inne rozwiązania, to jednak to co zaserwowała mi autorka przypadło mi do gustu.

Czy warto było czekać na kontynuację książki, którą człowiek krytykował?
Tak!
Bo byłam pewna, że drugi tom może być tylko lepszy. Bo czułam w kościach, że ta historia ma niesamowity potencjał, a Marię Zdybską los obdarzył talentem, którego nie zawaha się użyć jak Thanos kamieni nieskończoności.
Uczciwie mogę teraz przyznać, że moje oczekiwania i podejrzenia okazały się w 100% trafne i „Jezioro cieni” okazało się powieścią bardzo dobrą, dopracowaną i niesamowicie wciągającą.
Gratuluje autorce talentu i rozwoju i cieszę się, że w jej głowie zalęgła się ta historia, którą postanowiła się z czytelnikami podzielić.

niedziela, 9 czerwca 2019

"Przebudzenie zmarłego czasu" Powrót. Stefan Darda


"Szczęśliwi umarli, którzy odeszli. Niech bóg zmiłuje się nad tymi, którzy odejść nie mogą"

Kuba wychodzi z więzienia, w którym spędził, niesłusznie skazany, trzy lata. Spod więzienia ma go
odebrać wujek Olgierd Lang, mieszkający w  Przemyślu.
Ale Olgierd się nie zjawa, a niedługo potem Kuba dostaje informację, że popełnił on samobójstwo.
Mężczyźnie ciężko uwierzyć w to co się stało, więc jedzie do Przemyśla, gdzie nie tylko zajmuje się organizacją pogrzebu wujka, ale zostają wciągnięty w wir wydarzeń związanych z wyjątkowo tajemniczym przedmiotem – gemmą przemyską (dla zainteresowanych link do wiki: Gemma przemyska).
List pożegnalny Olgierda zasiewa w Kubie trochę niepewności, a kolejne wydarzenia sugerują, że jest w tej tragicznej śmierci więcej niejasności, niż mogło mu się wydawać.

Przyznaję, że „Przebudzenie zmarłego czasu” to moje pierwsze spotkanie z autorem. Od dawna czytałam wiele pozytywnych wypowiedzi na temat jego twórczości i tak się złożyło, że w końcu trafiłam na jego książkę.
Akcja powieści wciągnęła mnie od razu. Mimo, że jest niespieszna i rozwija się powoli, to jednak autor sprawnie kluczył wokół wątku samobójstwa Olgierda i jego powiązania z gemmą, co powodowało, że szybko zaczęłam szukać w powieści powiazań pomiędzy wydarzeniami  z pozoru z nią niezwiązanymi.
Dałam się wciągnąć w opowiadaną przez autora opowieść, zaciekawić, zaintrygować i sprawić, że chwilami czułam lekki powiew grozy.
Podobał mi się styl i sposób prowadzenia narracji. Powieść napisana jest lekko, a autor bardzo plastycznie opisuje obraz przemyśla i jego historię.
Było kilka momentów, gdy autor mocno rozpisał się na temat wydarzeń, które wydają się mało ważne dla opowiadanej historii, ale mimo to nie nudziłam się podczas czytania ani przez chwilę.

Jeśli chodzi o bohaterów, to zabrakło mi możliwości lepszego ich poznania. Autor skupia się na głównym bohaterze i rozpoczęciu kilku wątków, które mogą mieć spore znaczenie dla fabuły. Mimo wszystko, patrząc na to, że „Przebudzenie zmarłego czasu” to dopiero pierwsza część tej historii, nie jest to dla mnie wadą, bo podejrzewam, że będziemy ich lepiej poznawać wraz z kolejnymi tomami. A jest kogo, bo prócz Kuby Domaradzkiego, pojawia się jeszcze jego licealna miłość Justyna, pan Ludwik, który pracował z Olgierdem, interesujący January, tajemnicza pani Róża. Czuję, że każde z nich odegra ważną rolę w tej historii, a zapewne jeszcze autor mnie czymś zaskoczy, tak jak to miało miejsce podczas zakończenia tego tomu.

Sama tajemnica jest dopiero na początku swojej drogi. Autor niewiele zdradza czytelnikowi, a że powieść jest objętościowo dość skromna (ma zaledwie317 stron), to dla mnie jest to wprowadzenie do tej opowieści i spodziewam się, że kolejny tom wrzuci mnie już w sam środek wydarzeń.
Jeśli chodzi natomiast o klimat, to do mnie on przemówił wyjątkowo mocno.
Bo wiecie, niby nic się nie dzieje,  niby wszystko jest w normie, ale już czuć, że coś się zbiera dookoła Kuby, że coś nadciąga i nie będzie to nic przyjemnego.
Mam swoje podejrzenia jak rozwinie się ta historia, ale patrząc na „Przebudzenie zmarłego czasu” jest spora szansa, że autor znów mnie zmyli.
W powieści mamy mieszankę kryminału, horroru i powieści obyczajowej. Ja odnosiłam wrażenie, że najmniej jest w tym tomie horroru, choć zakończenie sugeruje, że tak „lekko” w kolejnym  już nie będzie i nie jeden raz poczuję dreszcz lęku i chęć obejrzenia się przez ramię.

Czy „Przebudzenie zmarłego czasu” podobała mi się?
Tak.
I to nawet bardziej niż się spodziewałam. Unikam powieści (poza fantastyką) pisanych przez naszych rodzimych autorów, a pan Darda swoją powieścią udowodnił mi, że postępuję niesłusznie.
Tak więc liczę, że kolejny tom przygód Jakuba Domaradzkiego  ukaże się niedługo, bo jestem ogromnie ciekawa jak rozwinie się ta opowieść i czy choć część moich podejrzeń okaże się trafiona.

środa, 5 czerwca 2019

"Oko pustyni" Richard Schwartz

Seria Tajemnica Askiru Richarda Schwartza spodobała mi się od pierwszego tomu. Właśnie ukazał
się trzeci, czyli „Oko pustyni” który gdy tylko wpadł w moje ręce, został przeze mnie wręcz pochłonięty.
Akcja rozpoczyna się tam, gdzie zakończyła się w tomie drugim, a jeśli ktoś nie pamięta co się w nim działo, to książka rozpoczyna się krótkim podsumowaniem wcześniejszych wydarzeń.
Uważam, że to świetny pomysł, mimo, że pamiętałam większość fabuły z poprzednich tomów.

Wydarzenia w tym tomie nadal rozgrywają się wśród piasków pustyni, czyli Besarajnie. Nasi bohaterowie będą musieli zmierzyć się z pewną tajemnicą, zostaną również wplątani w polityczne rozgrywki, w które bardzo nie chcieli być wplątani.
Na ich drodze pojawi się również bezlitosny i potężny nekromanta, pewien gryf i bogowie, którzy postanowią zamanifestować swoją obecność.
Wszystko to sprawia, że książka wciąga niesamowicie i nie sposób się od niej oderwać. W dodatku widać, że autor ma plan na swoją serię, który konsekwentnie realizuje, w fabule nie ma niespójności ani dziur, akcja pomimo tego, że bardzo wartka, nie gubi żadnych wątków.
Lekkie pióro i dobry styl sprawiają, że czytanie to przyjemność i łatwo zatracić się w wykreowanym przez autora świecie.

Bohaterowie, których powołał do życia w swojej powieści pisarz niezmiennie dają się lubić i przyznaję, że bardzo się do nich przywiązałam.
Wciąż najbardziej lubię Zakorę i Havalda, ale moje serce skradł również Armin, który jak chyba każdy skrywa swoje tajemnice.
Był taki moment, gdy obawiała się, że walkę z wrogiem, tajemnicę Askiru i misję drużyny Havalda przysłoni całkowicie lukrowaty wątek miłosny, ale o bogowie – myliłam się!
Autor bardzo umiejętnie wplótł go w fabułę i choć uczucia damsko-męskie odgrywają ważną rolę w życiu bohaterów, wątki te nie przysłaniają pozostałych elementów fabuły, które krok po kroku są rozwijane.

Mimo, że bardzo dużo się dzieje w Oku pustyni, to odnosiłam wrażenie, że ten tom to taka cisza przed burzą. Ale i tutaj dałam się zaskoczyć, zmylić i sprowadzić na manowce.
To co wydawało mi się pewnikiem, oczywiście się nie wydarzyło, autor za to skutecznie mnie zaskoczył rozwojem wydarzeń.
Wszystkie wątki się ze sobą splatają i łączą, choć wiadomo, że do końca tej przygody zostało jeszcze wiele stron do przeczytania. Stron, na które czekam niecierpliwie, bo strasznie jestem ciekawa co w kolejnych tomach wymyśli autor.
Dodatkowo pisarz pokazuje czytelnikowi jak funkcjonuje Besarajn, jego kulturę i zależności geopolityczne.

Poziom Oka pustyni jest taki sam jak poprzednich tomów, książka niczym nie ustępuje swoim poprzedniczkom.
Wartka akcja, spójna fabuła, intrygujące tajemnice do odkrycia, świetni bohaterowie i niespodziewane zwroty akcji – wszystko to znajdzie czytelnik w Oku pustyni.
Wszystkie trzy tomy, to klasyczne fantasy, pełne przygód, magii i przepowiedni. Czytanie tego i poprzednich tomów sprawiło mi dużo przyjemności i pozwoliło na zanurzenie się w świecie wykreowanym przez Richarda Schwartza.