niedziela, 30 września 2018

Książkowe zakupy - czyli co przybyło na moich półkach we wrześniu

Wrzesień zaczął się upalną pogodą i dużą ilością książek, które były moim absolutnym "muszę je

mieć".
Najwięcej zakupów zrobiłam w bonito, ale zawitałam również do empika i madbooks. Przy ksiażki z tej ostatniej jeszcze do mnie nie dotarły.

Dzięki wrześniowym premierom udało mi się przeczytać trzecią część Draconis Memoria (recenzja  Cesarstwo popiołów - TUTAJ), szósty tom serii o przygodach Kate Daniels (recenzja Magia wskrzesza - TUTAJ), skompletować cały cykl Baśniobór i dorwać pierwsze trzy tomy serii Olgi Gromyko - Kroniki Belorskie (pierwszy tom właśnie czytam).


Jak zwykle przy zamówieniach posiłkowałam się promocjami i rabatami, udało mi się upolować większość książek z rabatem powyżej 30% a  niektóre nawet o 40% taniej.
Po raz kolejny stanęłam przed wyzwaniem jakim jest pukładanie nowych książek na regałach, na których już ewidentnie nie ma na nie miejsca.
Podokładałam dodatkowe półki, przez co książki na "stojąco" się na niektórych nie mieszczą, tylko leżą w małych stosikach.




Październik zapowiada się ciekawie pod względem nowości i premier, dodatkowo w tym roku wybieram się na Targi Książki w Krakowie - nie sądzę abym się oparła pokusie zrobienia tam zakupów :)
A jak zakupowo wrzesień wyglądał u Was?
Co nowego pojawiło się na Waszch półkach?



piątek, 28 września 2018

"Alyssa i czary" A.G. Howard

„Właśnie stąd wiesz, że żyjesz, Alysso. Dzięki szaleństwom.”



Któż z nas nie słyszał choć raz w życiu o „Alicji w Krainie Czarów”? Czy to za sprawą powieści   
 L. Carolla, filmów Tima Burtona czy wielu animacji. Więc gdy pojawiła się zapowiedź książki opowiadającej historię prapraprawnuczki TEJ słynnej Alicji, nie mogłam przejść koło niej obojętnie.
Alyssa to pozornie normalna nastolatka. Ale taka nie jest. Słyszy głosy owadów i roślin, a jej matka od wielu lat przebywa w zakładzie psychiatrycznym. Ojciec dziewczyny właśnie podpisał zgodę na zastosowanie wobec żony terapii elektrowstrząsami. Alyssa zrobi wszystko, aby do tego nie dopuścić. Uda się nawet do Krainy Czarów, aby zdjąć klątwę ciążącą od czasów pierwszej Alicji nad jej rodziną.
Gdy się jej to udaje, dziewczyna boleśnie się przekona, że Kraina Czarów znacząco się rożni od tej, którą w swojej książce opisał pan Carrol.

Akcja powieści rozkręca się dość powoli i rozpoczyna się od… wątku miłosnego. Trochę mnie to zbiło z tropu, ale że wątki miłosne w powieściach fantasy lubię, to postanowiłam się nie zniechęcać i czytać dalej.
Autorka ma dobry styl i lekkie pióro. Potrafi pisać bardzo obrazowo oraz plastycznie i ze szczegółami odmalować obraz Krainy Czarów wraz z całym jej szaleństwem.
Tym bardziej, że ta jest ona zdecydowanie bardziej mroczna niż jej literacki pierwowzór, zdecydowanie bliżej jej do wizji Tima Burtona.
Alyssa od pierwszych minut w Krainie Czarów wpada w sieć manipulacji, kłamstw, spisków i niedopowiedzeń. Praktycznie do ostatniej strony nie ma żadnej pewności, kto jest jej prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem.
Nic nie jest tym czym się wydaje, a walka o władzę i własne korzyści cechują działania praktycznie każdego bohatera tej powieści.

Głównych bohaterów jest troje, Alyssa, Morpheus i Jeb, a ich kreacja całkiem się autorce udała. Do tego w powieści pojawia się wiele postaci drugoplanowych, które odegrają równie ważna rolę. Niestety pierwszoosobowa narracja z punktu widzenia dziewczyny sprawia, że prócz niej, nie za wiele dowiadujemy się o innych postaciach. Wyjątkiem jest przyjaciel Alyssy, w którym dziewczyna się skrycie kocha, ale już o Morpheusie wiemy tyle co nic. A gdy Alyssa sama gubi się motywach i pragnieniach mrocznego mieszkańca Krainy Czarów, gubi się w nich również czytelnik.
I o ile taka narracja szkodzi dla większości bohaterów, o tyle w przypadku Morpheusa jest zdecydowanie na plus.
Do samego końca nie da się go tak naprawdę rozgryźć i stwierdzić z cała stanowczością, czy jest postacią negatywną czy pozytywną.
Pobyt w Krainie Czarów i wszystko to co spotyka w niej Alyssę jest naprawdę ciekawe i wciągające. Każdy z bohaterów, który stanął na jej drodze, okazał się ciekawy i intrygujący, często wprowadzając jeszcze więcej niewiadomych do i tak zagmatwanej historii.
Kraina Czarów była dla mnie fascynującym miejscem, w którym zdarzyć mogło się wszystko i zazwyczaj się zdarzało.

Powieść czytało mi się przez większość czasu bardzo dobrze, z ciekawością przewracałam kolejne strony, niecierpliwie chciałam się dowiedzieć kto jest kim w tej historii i jak się ona zakończy.
Mimo to mam z tą książką pewien problem.
Otóż kompletnie nie przypadł mi do gustu wątek miłosny, a właściwie miłosny trójkąt, który odgrywa bardzo ważną rolę w tej historii. Chwilami nie mogłam uwierzyć, że autorka zdecydowała się na tak sztampowe rozwiązanie, przez co Alyssa momentami mocno mnie irytowała swoim zachowaniem i miotaniem się pomiędzy uczuciami do dwóch młodych mężczyzn.
Historia opowiadana przez A.G. Howard ma w sobie szczyptę szaleństwa, absurdu i sporą dawkę mroku. Do tego dochodzą tajemnice, manipulacje i odrobina grozy. Razem daje to naprawdę ciekawą mieszankę, dlatego dla mnie wątek miłosny był całkiem zbędny w takiej formie i zamiast pomóc fabule, to trochę jej zaszkodził.
Ta powieść to historia o odnajdywaniu swojego miejsca, o odwadze aby być sobą i nie lękać się podążać pod prąd. To również opowieść o sile miłości i poświęceniu.

Czy polecam tą powieść?
Tak.
To ciekawa historia, napisana w dobry sposób, bardzo obrazowo i barwnie. A jeśli dodatkowo ktoś jest fanem miłosnych trójkątów, to tym bardziej powinien sięgnąć po tą powieść.
Zakończenie książki, mimo, że rozwiązuje sporo tajemnic i wyjaśnia wiele niewiadomych jest na tyle otwarte i sugestywne, że nie trudno się domyślić, że „Alyssa i czary” to dopiero początek tej interesującej historii.







niedziela, 23 września 2018

"Małe wielkie rzeczy" Henry Fraser



"Każdy dzień to dobry dzień”



Henry Fraser miał siedemnaście lat, gdy podczas wakacji w Portugalii ulega strasznemu wypadkowi
podczas nurkowania i zostaje sparaliżowany od szyi w dół.
Ten młody człowiek, u progu dorosłości, nagle musi zmierzyć się z czymś, co nigdy nie przemknęło mu nawet przez myśl. Wysportowany, grający w rugby, teraz uzależniony od innych i całego zastępu aparatury, musi przewartościować swoje życie i nauczyć się funkcjonować w nowej rzeczywistości.

„Małe wielkie rzeczy” to bardzo niepozorna książka. Niewielka objętościowo i napisana prostym językiem potrafi przykuć uwagę czytelnika od pierwszej do ostatniej strony.
Bo to nie styl, narracja czy język są ważne w tej lekturze, ale to o czym pisze Henry.
Jego powieść, to trochę pamiętnik, zgrabnie ubrane w słowa wspomnienia i uczucia. Henry dzieli się z czytelnikiem swoją historią, począwszy do wypadku, do dnia dzisiejszego włącznie.
Pokazuje swoją drogę do aktywności, to w jaki sposób radził i radzi nadal sobie z przeciwnościami oraz jak ogromnym wsparciem jest dla niego rodzina.
Próżno szukać w tej książce rozpaczy czy poddania się chorobie.
Henry ze wszystkich sił walczył o pogodzenie się z nową sytuacją oraz o to, aby czerpać pełnymi garściami z życia jakie przyszło mu wieść.

Jego historia jest bardzo motywująca, dająca nadzieję i takiego „pozytywnego kopa” do życia i zmagania się z przeciwnościami losu.
Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, których przerastają codzienne sprawy, którzy łatwo wpadają w melancholię i zaliczają spadki nastroju z byle powodu. To również lektura dla tych, którzy kochają życie i starają się czerpać z niego ile się tylko da.
Słowem – to książka dla każdego.
Historia Henry’ego inspiruje, pomaga uwierzyć w siebie i swoje możliwości. To również piękny obraz rodzinnej miłości i tego jak wielkim wsparciem mogą być nawet najdrobniejsze miłe gesty czy słowa.

Czytając o zmaganiach Henry’ego z kolejnymi infekcjami, o jego samozaparciu i zaangażowaniu w rehabilitację, o tym jak wiele wysiłku kosztuje go każdy jeden dzień aktywnego życia, byłam pełna podziwu dla tego młodego mężczyzny i jego rodziny, bliskich, przyjaciół.
Henry miał i nadal ma w sobie ogromną wolę walki, która budzi mój ogromny podziw.
Było sporo momentów, gdy bardzo się wzruszałam jego sukcesami i tym, że po raz kolejny udało mu się pokonać przeciwności losu i osiągnąć coś, co wydawało się niemożliwe.

Czytając opowieść Henry’ego, człowieka faktycznie przepełnia wdzięczność za wszystko, co do tej pory uznawałam za oczywiste – jak oddychanie.
Za zdrowie, za sprawność ruchową, za możliwość samodzielnego dbania o siebie i swoje potrzeby. Za możliwość porannego wstawania i wyjścia do pracy. Za zdrowie. Za życie.

„Małe wielkie rzeczy” to  napisana lekko, a jednak ogromnie poruszająca historia człowieka, który pokazuje, że życie jest piękne, a to jak ono wygląda zależy od nas samych.
To opowieść pełna emocji, nadziei i wiary.
A co najważniejsze, pokazuje, że można mieć gorszy dzień, ba, nawet tydzień, ale zawsze trzeba widzieć szklankę do połowy pełną i wierzyć, że dzięki sile i determinacji można osiągnąć wszystko.
Historia Henry’ego motywuje, inspiruje, porusza. Sprawia, że można popatrzeć na swoje dotychczasowe życie trochę z innej strony i naładować się pozytywnym nastawieniem i wiarą w swoje możliwości.



czwartek, 20 września 2018

"Magia wskrzesza" szósty tom serii o Kate Daniels. Ilona Andrews

„Magia wskrzesza” to szósty tom przygód Kate Daniels i Currana w świecie, w którym magia i
technologia toczą ze sobą ciągły spór,  na ziemi pojawiają się coraz to inni bogowie, a w tle wciąż niepokoi tajemniczy i niebezpieczny Ronald.
Od pierwszego tomu serii, za każdym razem gdy sięgam po kolejny, zastanawiam się, jak ja mogłam ominąć te książki, gdy po raz pierwszy wyszły u nas.
I dochodzę do wniosku, że tylko poważne zaburzenia w postrzeganiu rzeczywistości mogą to tłumaczyć.

W tym tomie akcja powieści przenosi się poza smaganą magią Atlantę. Kate i Curran wraz z grupką najbliższych członków gromady płyną do Gruzji, gdzie Władca Bestii ma być bezstronnym arbitrem w sporze pomiędzy klanami, a jednocześnie chronić życie ciężarnej Desandry. Za swoje usługi ma otrzymać ogromny zapas leku na loupizm.
Stawka jest wysoka, ale warta poświęcenia, choć i Kate i Curran wiedzą, że to pułapka.
Ten wyjazd otworzy parze głównych bohaterów oczy na rzeczy, z których nie zdawali sobie wcześniej sprawy, ich związek podda poważnej próbie, a czytelnikowi dostarczy nowych informacji o ojcu Kate i jej przeszłości.

Na początku chcę napisać, że przeniesienie akcji poza Atlentę było świetnym rozwiązaniem. Uchroniło serię od powielania schematów i kalek z poprzednich tomów.
W tej części Kate będzie musiała się zmierzyć nie tylko z groźnymi lamassu (dla ciekawskich kilka informacji TUTAJ https://pl.wikipedia.org/wiki/Lamassu ) ale również ze spiskiem, manipulacją oraz zazdrością.
W „Magia wskrzesza” będzie więc podobnie jak w poprzednich częściach, dużo akcji, poczucia humoru i kilka tajemnic do rozwikłania. Dodatkowo jeśli chodzi o wątek romantyczny zrobi się ciut melodramatycznie, choć wszystkie głupie decyzje tej dwójki i czasami nieprzemyślane zachowania są całkiem dobrze uargumentowane i nie wprawiają czytelnika w stan permanentnego wkurzenia.
Choć było kilka momentów, gdy chciałam potrząsnąć Curranem i Kate, to jednak nie dlatego, że kompletnie zgłupieli, ale dlatego, że tak bardzo ich polubiłam, że nie mogłam patrzeć jak się męczą z własnymi uczuciami i niepewnością.

Napisana w tak dobrze już mi znanym i lubianym stylu powieść jest jeszcze lepsza niż jej poprzedniczki. Odnoszę wrażenie, że autorzy przy każdym kolejnym tomie, sami sobie podnoszą ciut wyżej poprzeczkę i dokładają wiele starań, aby zadowolić swoich fanów.
Z racji tego, że akcja przenosi się w inną część świata, mamy sporo nowych i ciekawych bohaterów, którzy potrafili we mnie wzbudzić wiele sprzecznych emocji. Niektórzy, choć początkowo nic na to nie wskazywało, odegrają w tym tomie bardzo ważną rolę, choć ich tajemnice nawet nie zbliżą się do zdradzenia kto, co i dlaczego.
Przykładem poprzednich części, autorzy znów uchylą małego rąbka tajemnicy  odnośnie osoby Rolanda i przeszłości Kate.

„Magia wskrzesza” to książka z gatunku tych „jeszcze tylko jeden rozdział i idę spać” po czym człowiek się orientuje, że przeczytał książkę do końca, a zegarek sugeruje, że została mu godzina snu, zanim budzik zadzwoni na pobudkę do pracy.
I tak właśnie było ze mną podczas lektury tej powieści. Dałam się jej totalnie pochłonąć, wciągnąć do świata magii i zmiennokształtnych i  porwać miłosnym perypetiom Kate i Currana. Kibicowałam ulubionym bohaterom, ich wrogom życzyłam wszystkiego co najgorsze, w myślach układając listę najokrutniejszych tortur, które mogłabym im zaserwować.
Dodatkowo w wyczuwalny sposób można odczuć, że jedno z autorów ma rosyjskie korzenie, bo w każdym z tomów serii o Kate, odnajdujemy mniejsze lub większe do Rosji nawiązania. Mi osobiście bardzo się to podoba, tak samo jak wplatanie w fabułę m.in. mitologii słowiańskiej i wielu innych, które sprawiają, że człowiek nawet z książki urban fantasy może wyłuskać trochę nowej wiedzy.

Wiem, że się powtarzam, ale i „Magia wskrzesza” i poprzednie pięć tomów serii, to naprawdę kawał wyśmienitego urban fantasy, z przemyślaną historią i dobrze poprowadzoną akcją. Autorzy dbają aby wątki główne się ze sobą łączyły, w dobrze wymierzonych porcjach dawkują czytelnikowi kolejne szczegóły tajemnicy Rolanda, a wątek romantyczny jest poprowadzony z wyczuciem, pełen emocji i często poczucia humoru. Akcja jest dynamiczna, a bohaterów nie sposób nie lubić.
Czy ta powieść ma jakieś minusy?
Tak – jeden. Za szybko się kończy! A kiedy kolejny tom – o tym wydawnictwo na razie milczy. Oby nie trzeba było długo czekać.


wtorek, 18 września 2018

"Pęknięta korona" Grzegorz Wielgus

Kraków rok 1273. Rycerz Jaksa wyławia z rzeki zwłoki, które noszą wszelkie znamiona morderstwa. Twarz zmasakrowana, aby nie można było ustalić kto to.
Jaksa jednak jest ciekawym jegomościem, więc udaje się do klasztoru Dominikanów, gdzie przebywa brat Gotfryd - inkwizytor.
Razem postanawiają rozwikłać zagadkę tajemniczego zgonu, do swego dochodzenia wciągając przyjaciela Jaksy - Lamberta.
I gdy wydaje im się, że już wiedzą o co chodzi, dochodzi do kolejnej śmierci, a tropy zaczynają prowadzić do owianego złą sławą zamku Lemiesz i pewnego... strzygonia.


Przyznacie sami, że powieść zaczyna się intrygująco i ciekawie, a uprzedzam - potem będzie lepiej.
Autor w barwny i obrazowy sposób tworzy tło historyczne swojej opowieści. Serwuje czytelnikowi sporą porcję historycznych postaci, dokładając do nich nie mniej ciekawych bohaterów fikcyjnych.
Opisy panujących  tamtych czasach obyczajów i fakty historyczne są podane w przyjemnej i ciekawej formie, język jest dostosowany do epoki, o której pisze autor, a jego styl lekki i całkiem przyjemny.

Już na samym początku poznajemy głównych bohaterów, których jest trójka. Brat Gotfryd, Jaksa oraz Lambert.  I mimo, że o ich życiu autor nie pisze elaboratów z najdrobniejszymi szczegółami, to mamy możliwość poznać ich przeszłość i co sprawiło, że znaleźli się właśnie w tym a nie innym miejscu i na tym konkretnym etapie swojego życia.
Już od pierwszej chwili polubiłam całą trójkę, choć zdecydowanie najbarwniejszym bohaterem okazał się Lambert.
Autor w swoją opowieść wplótł wiele wydarzeń historycznych, które okrasił swoim "tak to mogło wyglądać". Do tego dodał sporą porcję humoru i tajemnicę owianego złą sławą zamku Lemiesz i jego martwego (czy aby na pewno?) właściciela. Dołożył wątek kryminalny, który niebezpiecznie zahaczał o spisek na szeroką skalę, a wszystko ze sobą zmieszał w przyjemny i intrygujący czytelnika sposób.


Co jeszcze zwróciło moją uwagę i zasłużyło u mnie na duży plus?
Otóż w 1273 roku nasz kraj był już długo po chrzcie polski, ale wśród ludzi nadal panowały wierzenia słowiańskie, bano się strzyg, wampirów czy rusałek, potajemnie składano dary dawnym bogom, a brat inkwizytor Gotfryd ścigał heretyków i miał pełne ręce roboty.
Autor bardzo ciekawie pokazał, jak przeplatała się ze sobą stara i nowa wiara, jak nawet inkwizytor znał metody walki ze słowiańskimi demonami i wydaje się również, że wierzył w ich istnienie.

Akcja powieści jest bardzo dynamiczna i naprawdę wiele się dzieje na kartach powieści, których znowu nie jest tak wiele, książka bowiem ma tylko 240 stron.
Jaksa i Lambert to udane połączenie rycerza z hultajem, co to nie wylewa za kołnierz, obaj są skorzy do bitki, ale nie obce im jest poczucie honoru i lojalność wobec przyjaciół. Brat Gotfryd natomiast jest odpowiednio ponury i mrukliwy, do tego ma wewnętrzne rozterki odnośnie roli jaką pełni - bycia inkwizytorem.

"Pęknięta korona" to nie jest powieść wybitna, ale to całkiem udana i wciągająca historia, ze  sporą dawką historycznych wydarzeń, ciekawych informacji na temat słowiańskich wierzeń, do tego okraszona niekiedy sarkastycznym poczuciem humoru i z ciekawą tajemnicą do rozwikłania.
Czytanie tej książki, to był przyjemnie spędzony cza i ciekawa byłam o co w tej całej awanturze chodzi.
Na koniec za to dowiedziałam się, że niekiedy zwycięstwo ma bardzo gorzki smak, a niektóre wydarzenia nie da sie zakwalifikować jak jednoznacznie dobre lub złe.
Czy polecam tą powieść?
Jeśli tylko lubicie awanturnicze przygody rycerzy nie bez skazy, okraszone historycznym tłem i wplecionymi w fabułę wydarzeniami, które miały miejsce, do tego chcecie się czasem pośmiać i poznać bohaterów, których się lubi od pierwszej strony - to tak, zdecydowanie polecam "Pękniętą koronę".




wtorek, 11 września 2018

"Biegając boso" Amy Harmon

„Biegając boso” to druga powieść Amy Harmon, którą przeczytałam. Pierwsze spotkanie z książkami
autorki nie było złe, ale również nie wzbudziło we mnie zachwytu. Mimo wszystko postanowiłam dać autorce jeszcze jedną szanse i sięgnąć po jej najnowsza powieść.
No i dopiero po zakończonej lekturze doczytałam, że „Biegają boso” to debiut autorki, co w sumie wiele tłumaczy.
Ale od początku.

Opowieść, którą prezentuje czytelnikom autorka, to historia Josie i Samuela. Tych dwoje poznajemy gdy dziewczynka ma 13 lat, a chłopak 18. Zbieg różnych okoliczności sprawia, że zostają przydzieleni do siedzenia obok siebie w autobusie szkolnym. To będzie początek ich wyjątkowej przyjaźni, która wpłynie na całe ich życie.
Josie to wrażliwa osoba, z ogromnym zamiłowaniem do muzyki klasycznej i literatury. Ma niesamowity talent do gry na pianinie, który może rozwijać. Samuel to pół krwi Indianin Nawaho, usilnie próbujący odnaleźć swoje miejsce na ziemi, bo i w rezerwacie i poza nim czuje się obco, jakby nigdzie nie przynależał.
Autorka w powieści stosuje narrację pierwszoosobową z punktu widzenia Josie, więc doskonale poznajemy dziewczynę, śledzimy jak dorasta, jak się zakochuje i cierpi.
Wraz z nią przeżywamy wszystkie radości i smutki, wiemy o jej planach, nadziejach, tęsknotach.
Dzięki temu, że jej przyjaźń z Samuelem jest wyjątkowa i szczera, rozmowy jakie z nim prowadzi oraz listy jakie będą do siebie wysyłać, gdy chłopak wstąpi do marines, dobrze poznajemy również jego. Znamy jego obawy i troski, jego nadzieje i smutki.
To udany zabieg i duży plus powieści z pierwszoosobową narracją, która potrafi bardzo ograniczyć możliwość poznania pozostałych bohaterów.

Powieść dzieli się niejako na dwie części, czyli czas gdy Josie ma 13 lat i przyjaźni się z Samuelem do chwili gdy ten wyjeżdża po skończonej szkole oraz gdy Josie ma już ponad dwadzieścia lat, a Samuel znów pojawia się w jej życiu, tym razem jako dorosły mężczyzna, doświadczony żołnierze.
Oczywiście głównym wątkiem całej powieści jest romans, ale równie ważne jest odnajdywanie swojego miejsca na ziemi, pogodzenie się ze swoją odmiennością, przyjaźń, opieka nad bliskimi oraz dbanie o swoje korzenie i tradycje. Autorka w tej książce przedstawia czytelnikowi wiele opowieści pochodzących z kultury Indian Nawaho, ich wierzenia i tradycje. Wplata je w fabułę dość sprawnie, dzięki czemu nie odnosiłam wrażenia, że są tam umieszczane na siłę.

Sposób wykreowania głównych bohaterów jest całkiem udany. Z jednej strony to całkiem normalni młodzi ludzie, z troskami przynależnymi ich wiekowi, z drugiej oboje są w pewien sposób wyjątkowi i niepowtarzalni.
Polubiłam ich od samego początku, nawet mimo pewnej naiwności Josie i mrukliwości Samuela.
Niestety jeśli chodzi o samą konstrukcję powieści, to jak na dłoni widać powtórzony schemat z innej powieści autorki „Making Faces”. Taki sam podział czasowy, młodzieńcza miłość, które zostaje poddana próbie czasu, główny bohater, który zostaje zawodowym żołnierzem. Ten sam schemat obu powieści, przy czym jak pisałam na początku, to „Biegając boso” jest pierwsza powieścią autorki, wiec to „Making Faces” trochę naśladuje poprzedniczkę.
Mimo wszystko fabuła obu powieści sporo się różni i niewątpliwie są to dwie różne historie, nawet pomimo niezaprzeczalnych podobieństw.

Czytając ta powieść odniosłam wrażenie, że autorka opisała w niej trochę siebie samą, że ma wiele wspólnego z bohaterką powieści. Tak jak Josie, Amy Harmon pochodzi z Levan w stanie Utah, czyli tego samego miasteczka, w którym dzieje się akcja powieści, tak samo jak bohaterka uwielbia muzykę i fascynuje ją kultura Indian.
W posłowiu twierdzi, że wszystko co opisała, to fikcja literacka, ale nie do końca mnie przekonała swoimi zapewnieniami.
„Biegając boso” to pełna uroku i odrobiny ckliwości powieść, w której nie ma wulgaryzmów, epatowania seksem na prawo i lewo i koncentrowania się tylko na nim. To historia o szczerych uczuciach, delikatna i subtelna. Próżno w niej szukać bezsensownych zachowań napędzanych niskimi pobudkami, infantylnych i bezrozumnych bohaterek i bohaterów, których główną i często jedyna zaletą jest to, że są mega przystojni i mega seksowni.
Ta książka hołubi takie wartości jak miłość, przyjaźń, więzi rodzinne i dobre serce. Oczywiście i tutaj mamy fizyczną stronę miłości, ale ukazaną bardzo subtelnie i z wyczuciem.
I mimo powtarzalności pewnych motywów, które zastosowała autorka w obu swoich powieściach, „Biegając boso” wyróżnia się na plus w natłoku byle jakich i do bólu schematycznych powieści, których siłą napędową jest seks, seks i jeszcze seks oraz tragedia goniąca tragedię.
Może i ta powieść nie powaliła mnie na kolana, ale napisana ładnym językiem i w dobrym stylu z ciekawą historią i fajnymi bohaterami sprawiła, że zapewne skuszę się i na kolejne książki autorki.



niedziela, 9 września 2018

"Cesarstwo popiołów" finałowy tom cyklu Draconis Memoria Anthony'ego Ryana

„Cesarstwo popiołów” to finałowy tom cyklu Draconis Memoria Anthony’ego Ryana.
Akcja rozpoczyna się tam, gdzie zakończył się tom drugi i rusza z kopyta od pierwszej strony.  Biały i jego armia Splugawionych wspomagana przez smoki zbiera krwawe żniwo. Po ich przejściu zostają jedynie zgliszcza. Świat jaki znali bohaterowie chyli się ku upadkowi, a to czy zdołają go uratować, wcale nie jest pewne.

Przyznaję, że dużym (i pozytywnym) zaskoczeniem był dla mnie fakt, że wydawnictwo MAG wydało dwa tomy cyklu w tym samym roku. Specjalnie zostawiłam sobie czytanie tomu drugiego „na później” żeby nie mieć długiej przerwy pomiędzy kolejnymi tomami, a tu takie miłe zaskoczenie.
Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, w którym zakończył się tom drugi, a trzeba dodać, że to był wyjątkowo spektakularny cliffhanger.
Jest więc już od pierwszego zdania bardzo dynamicznie i z rozmachem.
Do swojego stylu pisarz już mnie przyzwyczaił i w trzecim tomie cyklu nic się nie zmienia. Autor pisze w wypracowany przez siebie sposób, barwnie i obrazowo opisując walki pomiędzy ludźmi a armią Białego smoka. A tych jest całkiem sporo, bo toczą się i na wodzie, na lądzie i w powietrzu.
Jest więc krwawo, jest brutalnie, jest desperacko i z niesamowitą zawziętością po każdej ze stron.
W tyglu tego szaleństwa wywołanego przez Białego, każdy z bohaterów przejdzie pewnego rodzaju przemianę. Tak wiele krzywdy, śmierci i poczucia winy nikogo nie pozostawi bez ran na duszy.

Nadal główne skrzypce odgrywają bohaterowie, których tak dobrze poznaliśmy w poprzednich tomach. Jest więc Clay, Lizanne oraz Hillemor, nie zabrakło również Sirusa, co mnie osobiście bardzo ucieszyło. Rozdziały niezmiennie są poświęcane różnym bohaterom i wtedy akcja koncentruje się na nich, a trzecioosobowa narracja sprawia, że mamy pełen pogląd na to co się dzieje w fabule.
Gdybym miała wybrać mojego ulubionego bohatera, to chyba nie dałabym rady. Może moja sympatia jest ciut większa jeśli chodzi o Claya, ale są to minimalne równice.
Autor bardzo dobrze nakreślił swoich bohaterów, i tak jak już to pisałam przy recenzjach poprzednich dwóch tomów, są to pełnokrwiści bohaterowie, pełni emocji, wad i zalet, popełniający błędy , niekiedy zmuszeni wybrać mniejsze zło, skłonni do niesamowitych czynów i poświęcenia w imię wolności i zwycięstwa.
Należy również dodać, że w powieści jest jeszcze jeden i chyba najważniejszy bohater – są to smoki.
Smoki, które ludzie sprowadzili do poziomu „produktu” i których wartość wyznaczali na podstawie tego, ile krwi ludzie zdołają z nich pozyskać.
Te cudowne i magiczne stworzenia, zniewolone w hodowlach, przetrzebiane w interiorze dla zysku w tym tomie dostały swój głos dzięki temu, że jeden z bohaterów miał możliwość połączyć swój umysł z umysłem niektórych z nich.
Bardzo podobał mi się sposób w jaki autor pokazał te dzikie i pełne dumy stworzenia, jak pozwolił zrozumieć bohaterom, że to nie bezrozumne bestie.
Od początku mojej przygody z cyklem Draconis Memoria nie mogłam się pogodzić z mordowaniem smoków dla zysku i władzy i niecierpliwie czekałam na zakończenie, aby dowiedzieć się jaki los czeka te wspaniałe stworzenia.

Jeśli chodzi o fabułę, to autor sprawnie łączy ze sobą wszystkie wątki i rozwiązuje od wieków skrywane
tajemnice.
Czym bliżej jednak było końca, tym większe były moje obawy o los ulubionych bohaterów i strach, że z tego co się dzieje mają małe szanse aby ujść z życiem.
Mimo to nie potrafiłam odłożyć powieści, przewracałam kartkę za kartką z coraz większą niecierpliwością i ciekawością.
I gdy nadeszło zakończenie… poczułam się usatysfakcjonowana.
Co prawda nie wszystko poszło po mojej myśli, kilka razy nawet miałam łzy w oczach i przepełniały mnie ogromne emocje.
Ale uważam, że to jak Anthony Ryan zakończył ten cykl jest idealnie dopasowane do wymowy tej historii, a fakt, że zakończenie ma pewne otwarte furtki, sprawił mi niekłamaną radość, bo skrycie liczę, a pisarz powróci do świata smoków i znów pozwoli mi wraz z nimi przezywać niesamowite przygody.
Draconis Memoria to naprawdę kawał solidnego fantasy, z ciekawym systemem magicznym, cudownymi choć budzącymi (słusznie zresztą) grozę smokami i bohaterami, który są nieidealnie wspaniali. Jest w tych powieściach ciut  pirackiej przygody, odkrywanie tajemnic, magia,  walka na śmierć i życie i bolesna dla bohaterów lekcja zrozumienia, że są rzeczy ważniejsze od pieniędzy i władzy.






poniedziałek, 3 września 2018

„Zapomniani bogowie. Słowiańska opowieść” Jarosław Prusiński

„Zapomniani bogowie. Słowiańska opowieść” to powieść Jarosława Prusińskiego, o której dowiedziałam się
przy okazji plebiscytu Brakująca Litera 2017.
Autor przenosi czytelnika do początku  X wieku, gdy Polska nazywała się Lechia, a ludzie wciąż czcili starożytnych bogów, choć chrześcijaństwo już nadciągało i na te tereny.
Poznajemy Dobrawę oraz jej dwie córki, „starą pannę” czyli dwudziestoletnią Dobrosłwę oraz młodszą Dobromiłę.
To właśnie do ich domu sąsiad wraz z synem przynoszą z puszczy umierającego obcego. Łysy, z rozbitą czaszką, nagi – wydaje się, że w ciągu kilku godzin umrze.
Tak się nie dzieje. Obcy dochodzi do siebie, choć stracił pamięć. Jego pojawienie się wywoła sporo nieprzewidzianych wydarzeń w domu wdowy i Ostrogrodzie.

Na początku autor prezentuje czytelnikowi dość obszerny wstęp z podaniem wielu faktów historycznych oraz opowiada o tym ile pracy włożył w pisanie tej powieści, poznając słowiańskie zwyczaje i wierzenia.
Akcja powieści rozpoczyna się bardzo dynamicznie, poznajemy głównych bohaterów, poznajemy miejsce w którym żyją, słowiańskie zwyczaje.
Nie sposób nie polubić główne bohaterki i Obcego, który z racji utraty pamięci, nie ma nawet imienia.
Autor kreśli swoich bohaterów, nie tylko tych pierwszoplanowych, bardzo dobrze, prezentując pełen wachlarz ich charakterów.

Na tle codziennego życia mieszkańców grodu i naszych bohaterów poznajemy słowiańskie zwyczaje, wierzenia, bogów, przesądy, to z kim popadali w konflikty i walczyli.
Jednym z najważniejszych wątków w powieści jest Obcy i jego pojawienie się w Ostrogrodzie oraz wątek miłosny,  który na szczęście jest przedstawiony w bardzo subtelny i przyjemny sposób. Miłosne rozterki, skrywane tajemnice, niepewność, nieporozumienia, lęk przed odrzuceniem. A do tego pierwsza prawdziwa miłość i nadzieja na szczęście.
Podobał mi się taki sposób pisania o miłosnych perypetiach bohaterów.
Obecność Obcego u wdowy Dobrawy i jej córek jest rozciągnięta w czasie, wiec wraz z nim poznajemy panujące w danej porze roku święta i obrządki. Do tego dochodzi tajemniczy wątek morderstwa, który wraz z uczuciowymi perturbacjami bohaterów stanowi główną oś fabuły.

Autor ma całkiem dobry styl, a powieść jest napisana bardzo lekkim językiem.  To wciągająca historia o miłości, tajemnicach, codziennym życiu, walce o przetrwanie w trudnych warunkach i życiu w zgodzie z naturą. To historia ludzkich radości i smutków, zawiści i zazdrości, ale i miłości i przyjaźni. W lekki i okraszony humorem sposób Jarosław Prusiński snuje swoją opowieść, pozwalając czytelnikowi na swoje refleksje odnośnie naszej historii i słowiańskiej mitologii.
Daje czytelnikowi lekkiego pstryczka w nos, przypominając o tym, że w szkole uczymy się mitologii Greckiej, Rzymskiej, a o naszej wspaniałej kulturze i dawnych wierzeniach nawet się nie wspomina.

„Zapomniani bogowie. Słowiańska opowieść” to fajna historia, wciągająca i bardzo przyjemna w odbiorze. Czyta się ją z ogromną ciekawością, jednocześnie mając okazję poznać nasze dawne obyczaje i kulturę.
Jego bohaterowie są ciekawi, pełnokrwiści, a w powieści nie brakuje również brutalności, która niewątpliwie cechowała tamte czasy. Autor zwraca również czytelnikowi uwagę na to, jak przedmiotowo były traktowane niegdyś kobiety i jak łatwo można było pozbawić je szansy na normalne życie, skazując na straszny los tylko dlatego, że jakiś mężczyzna postanowił ją zgwałcić. To straszne, że winą za tak straszny czyn obarczano ofiarę i cieszę się, że autor o tym pisze, bo i dziś zdarza się, że ofiary gwałtu są jednocześnie obwiniane o to, że do niego doszło.

Podsumowując, „Zapomniani bogowie. Słowiańska opowieść” to lekka, ale niepozbawiona głębszej refleksji powieść w Słowiańskich klimatach. Czyta się ją bardzo dobrze, bohaterów się lubi i im kibicuje, a wątek miłosny obserwuje niekiedy ze szczerym uśmiechem na ustach.
Mam nadzieję, że autor napisze jeszcze inne książki w takim klimacie, bo ta powieść dostarczyła mi bardzo pozytywnych wrażeń i dobrą rozrywkę.

*Recenzja powstała w związku z promocją książek biorących udział w niezależnym konkursie "Brakująca litera" 2017*




sobota, 1 września 2018

"Runa" Vera Buck. XIX wiek i mroczne początki psychiatrii

Paryż, rok 1884 i słynny szpital dla psychicznie i nerwowo chorych – La Salpêtrière . Kliniką niepodzielnie

rządzi słynny doktor Jean-Martin Charcot, który co wtorek urządza „przedstawienia” z udziałem histeryczek. Przyciągają one rzesze osobistości z całej Europy i tłumy studentów.
Jednym ze studentów zapatrzonych jak w obrazek w doktora Jean-Martin Charcot jest Jori Hell.
Pewnego dnia do La Salpêtrière trafia mała dziewczynka – Runa. Dziecko zostaje wytypowane do wzięcia udziału w pokazie doktora, ale okazuje się, że jest odporna na hipnozę i wszystkie inne metody leczenia. W przypływie impulsu Jori oznajmia, że wykona pierwszą operację na otwartym mózgu podczas której wytnie z niego chorobę dziewczynki. To właśnie ta nie do końca przemyślana deklaracja podczas wykładu doktora będzie początkiem wydarzeń, o których się młodemu studentowi oraz czytelnikowi nie śniło.


Już od pierwszych stron autorka potrafiła przyciągnąć moją uwagę i sprawić, że ciężko mi było się oderwać od tej powieści.
Akcja rozpoczyna się dość spokojnie, poznajemy głównych bohaterów, tzn. Joriego Hell, byłego inspektora policji pana Lecoq, Runę oraz klinikę La Salpêtrière. Tak, klinikę również. Bo to miejsce samo w sobie jest bohaterem tej powieści, a autorka poświęca sporo czasu aby pokazać czytelnikowi czym były takie placówki w XIX wieku.
Swoich bohaterów autorka kreśli bardzo dobrze i co ważne, żadne z nich nie jest albo dobre, albo złe. To ludzie, których ciężko zaszufladkować, choć niewątpliwie podział na „tych pozytywnych i negatywnych” istnieje w powieści.
Bardzo obrazowo przedstawia czytelnikowi jak były traktowane chore kobiety.
Gdy czytałam jakie techniki leczenia wobec nich stosowano, to aż ciarki przechodziły mi po plecach. Wyobraźcie sobie, że melancholię u kobiet leczono prasą do ubijania jajników, że wybujałą seksualność traktowano jako chorobę psychiczną i również leczono – nawet chirurgicznie. Że eksperymenty przeprowadzano na ludziach, chorych kobietach, mężczyznach czy nawet dzieciach.
To wszystko sprawiało, że włos mi się na jeżył z przerażenia, a w głowie kołatała myśl, że obecny poziom medycyny i wiedzy na temat ludzkiego organizmu i psychiki, okupione są niemierzalną ilością cierpienia, na które w tamtych czasach lekarze skazywali swoich podopiecznych.

W powieści są dwa główne wątki, które się ze sobą łączą, a ich wspólnym mianownikiem jest właśnie mała Runa. Były inspektor Lecoq szuka mordercy arystokratki, a Jori chcąc przeprowadzić operację na Runie zaczyna odkrywać bardzo mroczne i niebezpieczne tajemnice, które wstrząsną całym jego światem i sposobem postrzegania pacjentek i metod ich leczenia.
Narracja w powieści jest trzecioosobowa, więc jesteśmy w stanie śledzić wszystkie wydarzenia jednocześnie. Natomiast pojawia się w powieści jeszcze jeden bohater – Maxime, który początkowo odgrywa mało znaczącą rolę, a wydarzenia z jego udziałem śledzimy z jego punktu widzenia. Dzięki narracji pierwszoosobowej mamy szansę poznać wiele jego przemyśleń i wyłapać pewne powiązania, które autorka sprytnie umieściła w fabule.

„Runa” to powieść z naprawdę mrocznym klimatem. Wylewa się on z każdej strony tej powieści, osacza czytelnika, zachwyca i przeraża.
Autorka ma dobry styl i pisze językiem, który idealnie pasuje do fabuły.
Tworzy bardzo dobre tło historyczne i społeczne i świetnie łączy prawdę z fikcja literacką. Część jej bohaterów, nawet tych drugoplanowych, to postacie historyczne, które faktycznie zapisały się na kartach rozwoju medycyny w sposób znaczny (jest tu także polski akcent w postaci dr. Babińskiego). Opisuje ich prawdziwe działania i odkrycia, dodając do tego swoją wizję tego, jak mogła wyglądać mroczna strona ich praktyk i eksperymentów.
Vera Bucka bardzo sprawnie łączy ze sobą wszystkie wątki, pozwalając czytelnikowi snuć własne domysły co do rozwiązania tajemnicy Runy.
Podoba mi się również zakończenie powieści, które idealnie wpasowuje się w klimat książki i mimo, że w fabule wstępują postacie historyczne i pewnych kroków autorka nie mogła podjąć, bardzo dobrze oddaje skalę horroru jaki był udziałem osób leczonych w tamtych latach w La Salpêtrière oraz innych klinikach tego typu.

Czy bez tamtych eksperymentów dziś mielibyśmy taką wiedzę z zakresu medycyny? Czy każdy cel uświęca środki? Czy poświecenie kilkuset żyć może być dozwolone w imię odkryć służącym milionom?
Jori – główny bohater powieści, dostrzegł cienką granicę pomiędzy rozwojem medycyny, a okrucieństwem, pomiędzy pomocą a zniewoleniem, pomiędzy próbami wyleczenia chorego, a jego upodleniem.
„Runa” dała mi więcej niż oczekiwałam. To trzymająca w napięciu powieść ze wspaniałym, mrocznym klimatem, wyrazistymi bohaterami i intrygującą tajemnicą.
Tło historyczno-społeczne to bardzo mocna strona tej powieści, za co należą się autorce głębokie ukłony.
Lekturę tej powieści uważam za bardzo dobrą i chętnie sięgnę po kolejne książki autorki.