piątek, 29 maja 2020

"Gdzie śpiewają raki" Delia Owens

Barkley Cove, senne miasteczko u wybrzeży Karoliny Północnej. Na jego obrzeżach rozciągają się
mokradła, na których mieszkają nieliczni ludzi, uważani za tzw. margines społeczny i biedotę.
Mieszka tam również mała Kya z rodziną. Pewnego dnia jej matka odchodzi, po niej znika również całe starsze rodzeństwo, a ona zostaje sama z ojcem-alkoholikiem i brutalem.
Mija trochę czasu, dziewczynka uczy się współistnienia z ojcem, aż nadchodzi dzień gdy i on znika bez echa.
Kya zostaje sama i sama będzie musiała się nauczyć sobie radzić. Dziewczyna, jeszcze w sumie dziecko, żyje odtąd w całkowitej samotności, zgodnie z naturą, przetrwania ucząc się od natury. Ale nawet ona tęskni za obecnością drugiego człowieka, za uczuciami, miłością.
Te pragnienia doprowadzą ją do wydarzeń, które na zawsze zmienią jej życie…

Gdy sięgałam po debiutancką powieść Delii Owens „Gdzie śpiewają raki” byłam pewna, że to kolejna obyczajówka, z ciekawym tłem, gdzie w końcu, pomimo przeciwności losu, wszystko skończy się co najmniej pozytywnie.
Więc gdy ją zaczęłam, nie spodziewałam się fajerwerków.
I gdy pochłonęłam pierwszych kilka rozdziałów, uzmysłowiłam sobie w jakim byłam błędzie.

Zacznę od stylu i języka, bo to zasługuje na wszelkie peany i zachwyty. Pani Owens pisze tak cudownie, tak plastycznie, że to aż wzrusza. Opisuje otaczającą Kay przyrodę w tak bogaty sposób, że to aż niesamowite.
Maluje obraz mokradeł, bagien, całej znajdującej się tam fauny i flory we wręcz magiczny sposób. Przyrodzie poświęca wiele czasu na kartach tej powieści, a mimo to wciąż chce się więcej i więcej. To niesamowite jak cudownie opisuje miejsce, które jest domem Kay, jej ostoją i bezpiecznym azylem.
Język jakim się posługuje jest bogaty, ma się wrażenie, że roztapia się w duszy człowieka, jak najwspanialsza czekolada na języku. To jest coś niesamowitego.
Nie pamiętam kiedy czytałam książkę napisaną tak pięknie.

Bohaterowie.
Nietuzinkowi, pełnokrwiści, wyjątkowi. Nawet gdy są „tylko” szarym i zwykłym człowiekiem w pocie czoła pracującym na chleb, to są w jakiś sposób wyjątkowi.
Główna bohaterka jest nakreślona wspaniale. Wiem, że się powtarzam, ale to niesamowite jak autorka potrafiła pokazać postać Kay, jak dobrze mogliśmy ją poznać, jak bardzo wczuć się w jej położenie, życie, jej samotność i pragnienia. Jednocześnie zostawiła w tej dziewczynie kilka tajemnic, niewiadomych, jej dziką i nieokiełznaną naturę i potrzebę wolności.
Mimo, że książka w całości skupia się na Kay, to jest w niej sporo postaci drugoplanowych, które mimo, że pani Owens nie poświęca im aż tyle czasu co głównej bohaterce, to są świetnie ukazane. Ich charaktery, dążenia, wybory i to co ukryte przed oczami sąsiadów.
Bohaterowie w tej powieści są niesamowicie ważnym i mocnym elementem powieści.

Fabuła.
Nieszablonowa i oszałamiająca.
To historia o samotności, o zranionym sercu i dojrzewaniu. Wreszcie to historia tęsknoty za miłością i drugim człowiekiem, oraz wspaniała pochwała świata przyrody. Jest tu nawet wątek kryminalny, który jest poprowadzony po mistrzowsku, bo z jednej strony ciekawi co się naprawdę wydarzyło i skupia uwagę czytelnika na sobie, a z drugiej zbrodnia nie spycha na drugi plan tego, co w książce od pierwszej strony jest najważniejsze – historii Kay.
Fabuła jest dopracowana w każdym szczególe, dopieszczona, płynie się przez nią jak łódką kołysaną spokojnymi falami. Jest uzależniająca i choć chce się wiedzieć, co dalej, jednocześnie czytanie tej opowieści jak tak wspaniałym doznaniem, że nie chce się kończyć.
Pochłaniałam tą powieść i nie chciałam jej odkładać, każda zwłoka w czytaniu była dla mnie przykrością. Nie chciałam opuszczać świata ukazanego mi przez Delię Owens.
A zakończenie! Co to było za zakończenie! Od razu ostrzegam, nie sprawdzajcie jak ta książka się kończy, w tym przypadku zniszczy to całą radość z czytania.
A powiem Wam, że to jedno z lepszych finałów jakie było mi dane przeczytać. Po przeczytaniu ostatniego zdania długo tkwiłam w stuporze i nie mogłam przestać myśleć o tym, co tam się właśnie wydarzyło…

Podsumowując.
Dawno – ale to naprawdę dawno – nie dane mi było przeczytać książki tak wspaniałej i tak cudownie napisanej, z tak oszałamiającą fabułą.
To jest najlepsza powieść jaką przeczytałam w tym roku, jednocześnie jedna z najlepszych w całym moim życiu. Każdą kolejną powieść autorki kupuję w ciemno. Trzeba mieć wyjątkowy dar i talent, aby napisać tak genialną książkę, więc każda kolejna zwyczajnie musi być podobna.
Polecam gorąco. Warto!

poniedziałek, 25 maja 2020

"Korea Północna. Dziennik podróży" Michael Palin

Są takie kraje i miejsca, o których się marzy, czy wręcz musi się odwiedzić „przed śmiercią”.
I ja mam kilka takich, a jednym z nich jest właśnie Korea Północna. Kraj odcięty od reszty świata, komunistyczny, gdzie przywódcy narodu są czczeni prawie jak bogowie.
Niechętnie wpuszcza się tam obcokrajowców, a już amerykanów i to z kamerami to w ogóle.
A jednak w 2018 roku udał się tam Michael Palin, pisarz, scenarzysta, komik, producent filmowy i jeden z twórców i członków słynnej grupy Monty Pythona.
Zrealizował wiele reportaży z różnych wypraw, m.in. na oba bieguny, Saharę, czy Himalaje.
Udało mu się wjechać z ekipą filmową do Korei Północnej, ale na ściśle ustalonych zasadach, których nie można było łamać.
Ta książka, to jego w sekrecie pisany dziennik, który jest relacją z kilkunastu dni spędzonych w tym niesamowitym kraju.

Już od samego początku czytelnik wsiąka w opowieść Palina. Pisze on w bardzo przystępny sposób, prosto, ale bardzo obrazowo. Opisuje ten kraj, inny niż wszystkie, pełen sprzeczności i osobliwości.
No bo co powiecie o kraju, w którym jest najwyższy na świecie niezamieszkany wieżowiec? Albo można się ostrzyc tylko na jedną z 15 zatwierdzonych fryzur? Gdzie prowincja jest taka sama jak dekady temu, a ciągnik to wciąż towar deficytowy w takich miejscach?
A jednocześnie to kraj pełen cudownej przyrody, serdeczności zwykłych ludzi i prostego życia.
Autor opisuje jak działa reżim, jak funkcjonuje propaganda, opisuje swoje rozmowy z przewodnikami, żołnierzami, rolnikami czy artystami na usługach propagandy. Nie omieszka wspomnieć, ze każdy ich krok i każdy kadr musiał być zatwierdzony, a jednocześnie czuł, że dostał więcej swobody niż się spodziewał.

Książka wypełniona jest wieloma fotografiami, którymi autor starał się oddać klimat tego kraju pełnego kontrastów.
Opisywał wymagania jakie stawiano obcokrajowcom (np. w jaki sposób można fotografować pomniki przywódców) i które jego ekipa musiała respektować, aby w ogóle mogli nakręcić swój reportaż.
Swoją wizytę w Korei Północnej opisuje w taki ciepły, ale nie pozbawiony humoru sposób, z szacunkiem do ludzi, którzy w tym kraju żyją.
Cała książka sprawia wrażenie pogawędki z autorem, podczas której, nad kuflem piwa, człowiek zasłuchuje się w jego opowieść i chłonie każde słowo z pełnym zafascynowaniem.

Jeśli spodziewacie się jakiś krwawych wydarzeń i dramatycznych akcji, to w tej książce ich nie znajdziecie. Michael Palin skoncentrował się na pokazaniu życia w Korei Północnej, tym jak ten kraj funkcjonuje, jak żyją w nim zwykli ludzie.
Pokazał pełne absurdu nakazy czy zakazy, a jednocześnie starał się ukazać jak funkcjonuje społeczeństwo jednego z najbardziej przerażających reżimów na świecie.

Ja momentalnie wsiąkłam w tą opowieść, dałam się porwać do tego dziwnego kraju i choć w ten sposób mogłam zobaczyć jak on wygląda.
W czasach, gdy wolność słowa to podstawa naszego życia, gdy nie boimy się, że za źle zrobione zdjęcie, albo niepochlebną opinię o rządzących możemy trafić do więzienia, wizyta wraz z Palinem w kraju, gdzie o przywódcach, czy to żywym czy martwych, nie można mówić inaczej niż pochlebnie zrobiła na mnie spore wrażenie.
Bo przecież to nam pokazuje, że coś, co jest dla nas oczywistością, gdzieś na świecie jest czymś nie do pomyślenia.

Jeśli lubicie wspomnienia z podróży w ciekawe miejsca, takie do których zapewne większość z nas nigdy nie dotrze, to serdecznie zachęcam do sięgnięcia po dziennik z podróży Michaela Palina i przekonanie się na własne oczy, jak wygląda kraj wciąż niedostępny dla większości z nas.
Polecam.

sobota, 23 maja 2020

"Imię Boga" Michał Dąbrowski

Od długiego już czasu bez uprzedzeń sięgam po debiuty, niezależnie od gatunku. Uważam, że nawet
Tolkien, Sapkowski czy King byli kiedyś debiutantami, więc każdemu trzeba dać szansę. Biorą wtedy też poprawkę na to, że to pierwsza książka, a jej autor nie ma jeszcze doświadczenia wypracowanego ilością napisanych książek.
Dlatego też, gdy zobaczyłam w dziale fantastyka w księgarni internetowej „Imię Boga” Michała Dąbrowskiego, przeczytałam opis fabuły, a dodatkowo mignęły mi przed oczami pozytywne opinie, nie wahałam się przed zakupem.

Akcja powieści rozgrywa się w mieście Aazh, stolicy Cesarstwa, a je głównym bohaterem jest młody lekarz Ethon. Nie minie dużo czasu, a dołączy do niego jako główna postać kobieca Lori.
Krok po kroku autor wciąga czytelnika w wykreowany przez siebie świat i zawiłą intrygę, w które udział biorą: sam Cesarz, dzierżące ogromną władzę Kolegium Kościoła, gildie złodziei i całkowicie niechcący nasz bohater Ethon. Jeśli do tego dołączą się szpiedzy, zrobi się naprawdę ciekawie.
Jeśli sądzicie, że od pierwszych rozdziałów dowiecie się co, kto i dlaczego, to jesteście w ogromnym błędzie. W tej powieści poszczególne puzzle tej układanki wpadają na swoje miejsce się powoli, odkrywamy je razem z bohaterami, jesteśmy tak jak oni zaskakiwani kolejnymi wydarzeniami i odkryciami, które z upływem czasu zaczyna się układać w przerażający obraz czynów, do których niektórzy nie zawahają się posunąć w imię realizacji swoich celów.

Fabuła jest bardzo spójna i fascynująca. Płyniemy przez nią wartkim strumieniem, zanurzamy się w nią i ani przez chwilę nie mamy ochoty wyjść na brzeg i odsapnąć. Pomimo sporej objętości, książkę czyta się płynnie, a to dzięki plastycznemu i obrazowemu językowi i bardzo dobremu stylowi. Na każdej stronie czuć klimat Aazh, jego mroczne tajemnice i złudny blask. Czytając ma się wrażenie, że już się wszystko wie, że się odgadło zamiary bohaterów i rozwikłało tajemnice, a już na kolejnych stronach okazuje się, że autor znów zagrał mi na nosie i w rzeczywistości jest inaczej niż sądziłam.

Jeśli chodzi o kreację bohaterów, to nisko się Michałowi Dąbrowskiemu kłaniam. Niezależnie czy to postać grająca główne skrzypce, czy drugoplanowa, każda jest ukazana wiarygodnie, to bohaterowie z krwi i kości, wyraziści, niejednoznaczni, nieszablonowi. Nie da się ich jednoznacznie określić jako „ci są w 100% pozytywni, a ci to zło wcielone”. To znaczy oczywiście, że jest tu podział na tych dobrych i złych. Ale nawet bohaterowie pozytywni nie są kryształowi.  Autor świetnie poradził sobie z kreacją zarówno postaci męskich jak i kobiecych. To dla mnie kolejny plus i pokaz umiejętności autora i jestem pozytywnie zaskoczona.

Nie należę do fanów książek opartych tylko na intrygach i trochę obawiałam się, że tu będzie ich nadmiar, ale nic bardziej mylnego. Mamy tu spiski, intrygi właśnie, tajemnice w którą wplątane jest więcej frakcji niż się człowiekowi wydawało, jest też nienachalny i subtelny wątek miłosny, sporo elementów przygodowych i szczypta magii. Ta ostatnia pod koniec powieści zacznie odgrywać zdecydowanie ważną rolę.
Wszystko to jest zmieszane ze sobą w bardzo dobrze dobranych proporcjach, więc nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń i chcę więcej.

Czy „Imię Boga” ma jakieś wady? Wg mnie jedną – za szybko się kończy, a kontynuacji jeszcze nie ma.
Dałam się wciągnąć w świat stworzony przez autora i to była świetna przygoda. Powieść jest debiutem, ale gdybym o tym nie wiedziała, to byłabym pewna, że to książka autora ze sporym dorobkiem. Gdyby każdy debiut był taki, to świat czytelniczy byłby idealny.
A na koniec tylko dodam, że w powieści są piękne mapki.
Polecam.

wtorek, 19 maja 2020

"Niegodziwi święci" Emily A. Duncan

Świat inspirowany mitologią słowiańską, kraje i państwa nawiązujące do Rosji. A wszystko to w
otoczce fantasy, bogów, magii i potężnych mocy.
Moje pierwsze skojarzenie?
Czyżby coś w klimacie trylogii Griszy L. Bardugo?
Oczywiście, żebym sięgnęła po tą książkę, wystarczyło mi wspomnieć, że Rosja i jej klimaty i było pewne, że przeczytam.

„Niegodziwi święci” to książka trzech bohaterów:
Nadii – kleryczki, którą bogowie wybrali, aby obdarzać ją swoją mocą. Dziewczyna wierzy, że to oni wszystkim sterują, że sama w sobie nie posiada mocy.
Serefina – następcy tronu i wroga Nadii i jej rodaków. Posiada moc krwi, którą Nadia uważa za heretycką. Jego kraj odrzucił bogów.
Malachiasza – potwora w ludzkiej skórze, tak o nim myśli Nadia i chyba on sam o siebie też. Tajemniczy, intrygujący, nie wiadomo co nim kieruje. Z kim walczy i przeciwko komu? Co chce osiągnąć?
To właśnie wokół tej trojki rozgrywa się cała akcja i choć w książce pojawiają się postacie drugoplanowe, niektóre nawet bardzo ciekawe, to jednak autorka nie poświęca im za wiele czasu.
Jeśli chodzi o kreację postaci, to dla mnie była ona przyzwoita. Nie mam większych zastrzeżeń, nawet główna bohaterka nie wkurzała mnie za bardzo, choć po przeczytaniu kilku recenzji, właśnie tego się obawiałam.
Jak na osobę, która całe dotychczasowe życie spędziła w klasztorze i tak radziła sobie całkiem dobrze. Serafin i Malachiasz okazali się ciekawsi od Nadii, ale i pewnie tacy mieli być. Bo nie ma co ukrywać, że Niegodziwi święci, to powieść dla młodzieży, więc bohaterowie męscy muszą być ciekawi.

Sam pomysł na fabułę bardzo mi się spodobał. Zabrakło mi lepszego ukazania świata i praw nim rządzących oraz zdradzenia czegoś więcej o bogach Nadii i magii. Nie tylko tej, którą dostawała dziewczyna, ale i tej, którą władali Serefin i Malachiasz. Mimo to nie jest to jakiś duży minus zważywszy, że to dopiero pierwszy tom i można go potraktować jako swego rodzaju wprowadzenie do świata.
Niestety dużo większym minusem okazał się styl pani Duncan. Jest chaotyczny, urywany, miałam wrażenie, jakby w niektórych momentach brakowało jakiś scen, jakby autorka coś napisała, a potem wróciła do tekstu i tu wycięła, tam wycięła. Trochę to było poszatkowane, dlatego niektóre zachowania bohaterów wydawały mi się bezsensowne, albo wynikające nie wiadomo z czego.

Wątek miłosny. 
No tak, pojawia się i jest dość przewidywalny, choć obstawiałam inną kombinację bohaterów. I serio, jeśli w drugim tomie pojawi się trójkąt miłosny, to nie tknę więcej żadnej książki autorki, choćby ją obwołali dziełem na miarę literackiego nobla.
Sam romans nie jest nachalny, choć ciut bezbarwny i z racji dziwnego chaosu fabularnego, wydawał mi się pojawić znikąd, jak królik z kapelusza.
Gdyby go nie było, książka wcale by nie straciła za wiele.

Autorka ma tendencję do przegadywania, tu się rozgada, tam się rozgada i pojawiają się takie momenty, że akcja wyhamowuje i musi od nowa nabierać rozpędu. Na szczęście gdzieś w okolicach połowy autorka przestaje się rozgadywać i akcja zaczyna wartko mknąć do przodu.
Wydarzenia zaczynają gonić wydarzenia, zaczyna się robić coraz ciekawiej i tylko to „poszarpanie” psuje odbiór książki.
Samo zakończenie było dla mnie zaskoczeniem, bo nie tego się spodziewałam. Jest tam ogromny potencjał na drugi tom i mam nadzieję, że autorka poradzi sobie z nim lepiej niż z pierwszym, nad którym wg mnie nie miała kontroli.
Więc jeśli tylko nie będzie trójkątów miłosnych, to dam szansę kontynuacji Niegodziwych świętych, bo jestem ciekawa co tam się wydarzy, jak rozwinie się sprawa z bogami i tym wszystkim co się wydarzyło w końcówce książki.
Czy polecam?
Mimo, że w niektórych obszarach książka kuleje, to jednak czytałam ją z ciekawością.
Porównania do wspomnianej na początku trylogii Griszy nie ma. Pani Bardugo jest zdecydowanie lepsza póki co.
Ale Emily A. Duncan nie skreślam, jest tam potencjał i szansa na tak ciekawe postacie jak np. mój ulubiony Darkling czy Mikołaj Lancov…


wtorek, 12 maja 2020

"Po latach w Paryżu" Ella Carey

Cat Jordan jest niespełnioną fotografką i narzeczoną wpływowego, młodego bankowca.
Żyje, zdawałoby się w pełni szczęścia w Nowym Jorku. Niespodziewanie dowiaduje się, że odziedziczyła majątek po całkowicie obcej kobiecie - Isabelle de Florian. Spadek ten to nie byle co, to apartament z czasów belle epoque, który w dodatku nie był otwierany przez siedemdziesiąt lat.
Kobieta udaje się więc do Paryża, żeby wyjaśnić sprawę majątku. Na miejscu okazuje się, że rodzina zmarłej nie miała pojęcia o tym apartamencie. W tych niezwykłych okolicznościach Cat poznaje wnuka Isabelle de Florian i wraz z nim próbuje rozwiązać tajemnicę z przeszłości.

Akcja powieści rozgrywa się w Nowym Jorku i Paryżu współcześnie. Jednocześnie wraz z Cat odkrywamy koleje losu Isabelle i wydarzenia z przeszłości.
Fabuła tej książki inspirowana jest prawdziwą historią odkrytego w 2010 roku apartamentu w Paryżu i Marthe de Florian, która była jego właścicielką. Od samego początku byłam niesamowicie ciekawa tego co się wydarzyło w przeszłości, co sprawiło, że Isabelle zostawiła swój majątek obcej osobie, a nie rodzinie.
Ten wątek był dla mnie najciekawszym elementem powieści, choć nie jest on mocno rozbudowany i wszystkiego dowiadujemy się z odkrytych listów oraz wspomnień osób, które znały Isabelle.
Jeśli chodzi o wątek Cat i Loica (wnuka Isabelle), to początkowo podobał mi się i czytałam o nim z przyjemnością.
Nie trudno zresztą się domyśleć, że ci dwoje zaczną czuć do siebie pociąg i darzyć się uczuciem.
Do pewnego momentu wszystko, choć trochę sztampowe i przewidywalne, toczyło się dość ciekawie. Aż w pewnym momencie autorka wprowadziła do fabuły kolejną postać, która dla mnie bez sensu wmieszała się w relacje pomiędzy głównymi bohaterami, co totalnie popsuło mi dalszy odbiór powieści.
I gdyby nie wątek z przeszłości i tajemnica, którą chciałam odkryć, to pewnie nie doczytałabym tej książki do końca.

Jeśli chodzi o klimat Paryża i Prowansji, to autorka zrobiła kawał dobrej roboty. Czułam to wszystko czym zachwycała się Cat, widziałam niejako jej oczami i podobało mi się to co widzę. Ella Carey potrafi pisać bardzo plastycznie i obrazowo, oddać wyjątkowy klimat Francji i mentalność jej mieszkańców, czy to w ogromnej stolicy, czy małych miasteczkach.
Mimo tego, sam sposób kierowania fabułą był dla mnie dość rozczarowujący. Książka jest do bólu przewidywalna i od początku do końca wiadomo jak ta historia się rozwinie. Jedyne zaskoczenie, to tajemnica z przeszłości i losy Isabelle i tylko to ratuje tą powieść.

Styl autorka ma całkiem dobry i nie mam do niego zastrzeżeń, książkę czytało mi się dobrze. A jednak czym dalej byłam, tym mniej podobała mi się historia Cat i Loica, czułam obojętność wobec tego, co ich spotyka. Czekałam tylko aż pojawią się nowe informacje o Isabelle i tym co się działo w jej życiu.
Książkę skończyłam czytać rozczarowana. Mimo pozytywnego podejścia, nie przekonała mnie do siebie ani główni bohaterowie, którzy wydali mi się nijacy, ani historia ich uczucia, która pokazana była nieprzekonywująco.

„Po latach w Paryżu” to dopiero pierwszy tom trylogii paryskiej, ale ja chyba odpuszczę sobie kolejne książki. Mimo ciekawego wątku z przeszłości, historia głównych bohaterów i sposób jej prowadzenia totalnie do mnie nie przemówiła. Było wtórnie, przewidywalnie i schematycznie. Niestety, ale w tym przypadku nie polecam nawet fankom gatunku.


niedziela, 10 maja 2020

"Zew księżyca" tom pierwszy serii o Mercedes Thompson Patricii Briggs

Seria o Mercedes Thompson od dawna przewijała mi się przed oczami czy to na forach czy w księgarniach internetowych. Nigdy mnie jakoś bardziej nie zaciekawiła, więc nie czułam konieczności sięgnięcia po nią.
Ostatnio jednak na kilku grupach książkowych zobaczyłam sporo poleceń i porównań do mojej ulubionej Kate Daniels od Ilony Andrews i postanowiłam dać Mercy szansę.

Tom pierwszy serii, czyli „Zew księżyca”  to wprowadzenie do świata wilkołaków, wampirów i innych dziwnych stworzeń. Poznajemy naszą główną bohaterkę Mercy i świat w jakim przyszło jej żyć.
Mercy jest mechanikiem i zmiennokształtną, czyli wyjątkowym stworzeniem, których wcale nie jest dużo.
Mieszka niedaleko alfy wilkołaków, jej klientem jest wampir, a ona sama wmiesza się w wyjątkową awanturę.
Akcja jest bardzo dynamiczna, w tej książce non stop coś się dzieje, a jedno wydarzenie goni drugie.
Język jakim posługuje się autorka jest plastyczny i przyjemny, ma dobry styl, pisze obrazowo i nie trudno wyobrazić sobie wszystko to o czym czytamy.

Zew księżyca to klasyczne urban fantasy, więc jest tu wszystko to, co typowe dla tego gatunku. Jest też sporo humoru, który mi akurat przypadł do gustu.
Od początku spodoba mi się również główna bohaterka, jej charakter, osobowość i niezależność.
A jednak w pewnym momencie pojawi się na jej wizerunku mała rysa. Bo wiecie, Mercy niby taka niezależna, harda i twardzielka, a jednak non stop zwraca uwagę na to co jej można, a czego nie w obecności wilkołaków, które oczywiście są mega terytorialne, mega niebezpieczne, mają swoje hierarchie i biada temu, kto zrobi cokolwiek nie po ich myśli.
No kurczę, polubiłam Mercy, ale taka uległość i podporządkowanie jakoś mi do niej nie pasowało i zaczęło psuć jej odbiór.

Ogólnie cały wątek wilkołaków (a jest on przecież jednym z najważniejszych w książce) wydawał mi się mocno przerysowany. U nich wszystko musiało być największe, najgroźniejsze, najniebezpieczniejsze i obowiązkowo każdy musiał się im podporządkowywać i pokazywać swoją uległość wobec nich.
Było to dla mnie męczące i przeszarżowane, tym bardziej, że chcąc nie chcąc porównywałam Zew księżyca do Kate Daniels, gdzie jest zachowana idealna równowaga pomiędzy siłą zmiennokształtnych i wampirów, a ich relacjami z otoczeniem.

Sama fabuła była dla mnie nawet ciekawa, byłam zaciekawiona i chciałam się dowiedzieć o co tam chodzi. Liczyłam też na fajny wątek romantyczny…i się przeliczyłam. Niby jest, ale pokazany bez pomysłu. Mercy zachowywała się wbrew temu co postanawiała. Mówiła jedno, robiła drugie. Czasami przewracałam oczami i myślałam „serio Mercy? Zachowujesz się jak Bella ze Zmierzchu”.
I choć sposób prowadzenia wątku romantycznego był dla mnie słabszym elementem książki, to już nakreślenie postaci Adama, przystojnego sąsiada Mercy i jednocześnie alfy klanu wilkołaków, mocno mnie rozczarował.
Dlaczego?
Bo prócz potrzeby dominacji i skopania wszystkim tyłków, niewiele więcej dowiaduję się o tym bohaterze. Niby jest ważny, niby ma odgrywać ważną rolę w życiu Mercy, a jest tak jakoś mdło i bez polotu. Nie czuć też żadnej chemii pomiędzy nimi.

Podsumowując, sama nie wiem co myśleć o tej książce. Na pewno nijak ma się poziomem do serii o Kate Daniels, do której jest tak chętnie porównywana. Wg mnie jest na dużo niższym poziomie. Pomysł jest fajny, bohaterka również mi się podobała, styl i język są naprawdę dobre. A jednak poczułam się tą książką rozczarowana.
Gdzieś w niej tkwi potencjał, szansa na rozwinięcie serii w naprawdę fajne urban fantasy i pewnie za jakiś czas sięgnę po tom 2 żeby się przekonać, czy miałam rację.  Ale jakoś nie spieszy mi się wyjątkowo. Muszę zapomnieć o wszystkich minusach, żeby bez uprzedzeń sięgnąć po kolejną część.


piątek, 8 maja 2020

"Raven" Joanna Jarczyk

Miriam Longo trafia do szpitala psychiatrycznego po nieudanej próbie samobójczej. Dziewczyna
ubrana w długą białą suknię, bosa i leżąca na dnie wykopanego w lesie grobu podcięła sobie żyły.
Tylko przypadek(?) sprawił, że została uratowana.
Okazuje się, że sto lat wcześniej w tym samym miejscu w lesie, który potem zyskał miano obłąkanego, doszło do takiego samego wydarzenia.
Co łączy Miriam z pogrzebaną w leśnym grobie sto lat wcześniej Ravenną?
I czy Miriam faktycznie jest szalona, czy może w lesie doszło do rzeczy niewytłumaczalnych?

„Raven” to z założenia młodzieżowy horror. Gdy zaczęłam ją czytać dość szybko się wciągnęłam. Autorka  przeplata rozdziały poświęcone różnym bohaterom i temu co ich spotyka, cały czas krążąc wokół głównego wątku jakim jest Miriam i tego co się jej naprawdę przydarzyło.
Akcja jest dynamiczna i w książce mnożą się kolejne zagadki.
Autorka dość płynnie przechodzi od bohatera do bohatera, subtelnie łącząc to co ich spotyka w jeden główny wątek, aż do wyjaśniającego (prawie)wszystko finału.

Bohaterów jest w sumie czworo. Miriam, jej matka oraz dwoje psychiatrów ze szpitala w którym się dziewczyna znajduje. Jest jeszcze kilkoro postaci drugoplanowych, choć wg mnie nie odgrywają zbyt ważnej roli.
Sam sposób nakreślenie postaci był całkiem udany. Nie mam nic do zarzucenia temu jak są wykreowani, to wyraziste postacie, które dość dobrze poznajemy i z ciekawością śledziłam ich losy.
Styl pani Jarczyk wydał mi się momentami ciut nieporadny, ale nie były to częste przypadki, więc nie mam do niego większych zastrzeżeń. Trochę zaskoczyła mnie narracja. O ile w przypadku większości bohaterów jest ona fajna, o tyle ta z punktu widzenia Miriam jest jakimś patetycznym i ckliwym potokiem myśli, który mi osobiście się nie podobał. Zgrzytało mi to, zwłaszcza na tle dobrze prowadzonej narracji w przypadku pozostałych postaci.
Nie wiem czemu autorka wprowadziła taki zabieg, ale mi nie przypadł on do gustu.

Jeśli chodzi o fabułę, to autorka sprawnie lawiruje pomiędzy domysłami, faktami, a tym co opowiada Miriam. Nie ma pewności,  że dziewczyna mówi prawdę, nie ma też pewności, że wydarzenia, które opisuje są tylko urojeniami i wynikiem psychicznej choroby. Czytelnik nie ma pewności, że to co się dzieje z Miriam to prawda, a nie wymysł jej wymęczonego umysłu.
Podobał mi się taki zabieg, uważam że to duży plus tej powieści.
Jeśli chodzi o klimat grozy, to przyznaję, że ja się nie bałam, nie czułam lęku podczas czytania, nie było nerwowego zerkania w okno po zmroku.
Ale w niczym mi to nie przeszkadzało, żeby cieszyć się z odkrywanych tajemnic wraz z rozwojem akcji.
Podobało mi się również zakończenie, jest niejednoznaczne, sugeruje, że nie odkryliśmy mimo wszystko wszystkich tajemnic. Uznaję to za dużą zaletę książki.

Powieść nie jest pozbawiona wad,. Największe zastrzeżenie mam właśnie do tej dziwnej narracji z punktu widzenia Miriam, ale i finałowa scena jest wg mnie potraktowana zbyt powierzchownie. Tam był naprawdę duży potencjał, wiele można by jeszcze z tej sceny wycisnąć, ale miałam wrażenie, że autorce się spieszyło żeby już skończyć. Zabrakło mi kilku stron, pełniejszego obrazu tych wydarzeń rozgrywających się w finałowej scenie. Nie jest ona zła, ale ja czuję ogromny niedosty.

Podsumowując „Raven” to całkiem udana powieść. Byłam zaciekawiona fabułą, podobali mi się bohaterowie i to jak zakończyła się książka. I choć powieść nie ustrzegła się wad, to ja oceniam ją na plus.

wtorek, 5 maja 2020

"Jednak mnie kochaj" i "Tylko bądź przy mnie" Laura Kneidl

Dziś będzie wpis o dwóch książkach na raz. Początkowo chciałam opisać każdą z nich osobno, ale
zmieniłam zdanie. Dlaczego? Bo wg mnie od początku to powinna być jedna powieść, bez dzielenia na dwa tomy.

Tom 1. „Jednak mnie kochaj” 

Do Melview w Nevadzie przyjeżdża Sage. Dziewczyna dostała się tam na studia. Nie ma tam nikogo znajomego, nie ma pieniędzy, nie ma mieszkania. Nocuje w swoim samochodzie, szuka pracy, którą mogłaby wykonywać, aby utrzymać się na studiach.
Do Melview przyjechała z Maine, czy raczej uciekła stamtąd przed straszną przeszłością. Splot wyjątkowych wydarzeń sprawia, że poznaje April i zaprzyjaźnia się z nią. Ale w pakiecie z April jest jej starszy brat Luka…

Powiem wam, że zabierając się za tą książkę spodziewałam się typowego romansu YA z elementami mniejszych lub większych dramatów w tle. I oceniając powieść, generalnie się nie pomyliłam. Mamy tu bowiem naprawdę ciężki temat jakim jest próba poradzenia sobie z traumą po molestowaniu i walka o nowe życie.
Trochę się też bałam, że autorka zarzuci mnie koszmarami i wszystkimi nieszczęściami tego świata, aż mi się odechce czytania.
I tu jest moje pierwsze zaskoczenie.
Otóż w tej książce pomimo ciężkiego tematu, jest on ukazany w sposób subtelny, wyważony i na wysokim poziomie. Poza tym autorka nie epatuje dramatami, nie zarzuca czytelnika tylko i wyłącznie nieszczęściami.
W książce jest miejsce na smutek, jest na humor, jest też miejsce na nadzieję i realną szansę na szczęście.
Mimo, że bohaterowie są młodzi, to jest w nich pewna doza powagi i dojrzałości, wynikającej z ich przeżyć. Jest to idealnie oddane, nie ma tu zgrzytu, że zachowują się albo zbyt poważnie jak na swój wiek, albo jakby mieli lat trzynaście, a nie dwadzieścia.
Autorce udało się stworzyć wiarygodne i pełnokrwiste postacie i to nie tylko te główne, ale i drugoplanowe. Wszystko co dzieje się w ich życiu jest wiarygodne i nie ma się wrażenia, że to czy tamto to przesada, bo ile może spaść nieszczęścia na jedną osobę.
Jeśli chodzi o fabułę, to jest spójna, ciekawa i naprawdę poruszająca. Ale tak jak pisałam, jest w niej czas na łzy, ale i na śmiech i radość. Trudna droga Sage do normalności może nie jest usłana różami, ale to nie tylko nieustające pasmo koszmarów.
Oczywiście jest to romans i to przez duże R, ale bez obaw. Nie zginiecie pod ciężarem tęczy i jednorożców. Są uczucia, jest seks, są sercowe rozterki, ale to wszystko jakoś tak w dobrych proporcjach dobrane.
Styl pani Kneidl również jest na plus. Język plastyczny, obrazowy, opisy scen seksu (tak pojawiają się w tym tomie) nie są wulgarne, choć pikanterii nie zabrakło.
I choć wydaje się, że wszystko zmierza do super finału, zakończenie daje czytelnikowi prztyczka w nos i każe sięgnąć po tom drugi i to nie kiedyś, ale już natychmiast.
Jeśli chodzi o „Jednak mnie kochaj” jestem pod dużym i bardzo pozytywnym wrażeniem.

Tom 2. „Tylko bądź przy mnie” (bez spoilerów)

Druga część historii Sage i Luki zaczyna się tam, gdzie się tom pierwszy zakończył.
Nie ma żadnej przerwy czasowej, dlatego uważam, że książkę można było napisać i wydać jako całość.
W tej części na główny plan wysuwa się wątek romantyczny, jest on najważniejszym elementem powieści, choć autorka nie zapomina o innych wątkach, które nakreśliła w części pierwszej i które nie dotyczyły tylko Sage.
Akcja jest dość wartka, choć bywają momenty ciut rozwleczone. Niestety wątek miłosny zepchnął na dalszy plan temat radzenia sobie z traumą, choć nie jest tak, że nagle się on urwał. Po prostu autorka skupiła się raczej na miłosnej relacji bohaterów, a wątek molestowania znacznie ograniczyła, a finalnie rozwiązała go niejako w jednym rozdziale i miałam wrażenie, że poszła mocno na skróty.
Nie jest to może jakaś mega wada, w końcu od początku pisarka skupiała się przede wszystkim na walce Sage o wyleczenie się z traumy, ale zabrakło mi trochę rozwinięcia tego, co zaserwowała na końcu.
Sama końcówka wydawała mi się trochę przesłodzona, jakby autorka chciała wynagrodzić Sage tyle cierpień, które stały się jej udziałem. Czy to wada? Dla mnie nie. Jest w porządku, może liczyłam na coś ciut innego, ale nie byłam rozczarowana.

Podsumowując oba tomy, pierwszy podobał mi się bardzo, drugi utrzymał jego poziom, choć nie obyło się już bez drobnych potknięć.
Mimo wszystko całość oceniam naprawdę dobrze, to jedne z lepszych książek z gatunku, jakie czytałam, dobrze napisane, bez zarzucania czytelnikami niekończącym się potokiem dramatów, z fajnymi bohaterami i ciekawą historią.
W tych książkach pojawiło się kilkoro postaci drugoplanowych, które wg mnie zasługują na swoją własną historię i jeśli tylko autorka je napisze, chętnie po nie sięgnę.
Polecam.