środa, 30 grudnia 2020

"Czas niepogody" Agnieszka Markowska

 Sarune jest akolitką w zakonie Pana Światła. Jest skromna, żyje wg nakazów


zakonu i wiernie przestrzega wszystkich reguł. Również przyjmuje Insomnium, specyfik blokujący sny. Jak wszystkie akolitki i większość mieszkańców wioski, robi to, aby oczyścić się z grzechu i zapewnić sobie ochronę przed sługami bogini ciemności – Tkaczami Nocy, istotami nikczemnymi i władającymi magią. Insomnium blokuje również magię, czyli coś, co przyciąga Tkaczy Nocy. Największym marzeniem Sarune jest dostanie się do sióstr Jutrzenki, świty samej najwyższej kapłanki. I gdy wydaje się, że to o czym marzy jest w zasięgu ręki, następuje po sobie ciąg wydarzeń, które całkowicie przemodelują świat Sarune. 

Przyznam, że „Czas niepogody” Agnieszki Markowskiej w pierwszej kolejności przyciągnął mnie piękną okładką autorstwa Agnieszki Zawadki.  Jak już zobaczyłam okładkę, zaciekawiłam się tym co w środku. A to skusiło mnie do zakupu. Akcja powieści rozpoczyna się dość energicznie i jest taka aż do dość spektakularnego finału, który muszę przyznać – bardzo mi się spodobał. Książka nie jest może zbyt obszerna, liczy sobie bowiem 297 stron, ale jest w niej wszystko co trzeba, aby świetnie spędzić czas. Jest ciekawa magia, są tajemnice, są spiski, jest i miłość i przyjaźń. Wszystkie jest ze sobą idealnie połączone i absolutnie nie ma się wrażenia, że czegoś jest mniej na rzecz tego, aby czegoś było więcej. Mamy tu idealnie dobrane proporcje, a dzięki temu lektura jest naprawdę udana. 

Jeśli chodzi o bohaterów, to bardzo podobał mi się sposób ukazania Sarune. To jak się zmienia, jak dojrzewa, ile będzie musiała znieść i przeżyć, aby odnaleźć siebie. Fajna bohaterka, która mimo początkowo pewnej naiwności, nie denerwowała ani nie irytowała. Naprawdę ją polubiłam i mocno jej kibicowałam. Pozostali bohaterowie niczym nie ustępują Sarune, nawet ci drugoplanowi są dobrze nakreśleni i uwierzcie,  nie ma tu papierowych „zapełniaczy” fabuły. Każdy ma w tej powieści swój czas i swoją rolę do odegrania.  


Jeśli chodzi o fabułę, to jest spójna i naprawdę wciągająca. Tak jak pisałam wcześniej, akcja jest wartka i wiele się w tej książce dzieje. Ale co ważne, wszystko jest dobrze opisane i choć książka nie jest obszerna, to autorka nie złapała zadyszki, wszystko jest tak jak należy. Jedyne zastrzeżenie (choć zastrzeżenie to może za mocne słowo) mogę mieć do stylu, czasami język wydawał mi się zbyt współczesny. Ale nie jest to wada, ot takie zwrócenie uwagi.

Ogólnie powieść bardzo mi się spodobała i na pewno sięgnę po kolejne powieści autorki. Mam nadzieję, że nadal będzie pisać fantastykę, bo uważam, że świetnie jej to wyszło w przypadku jej debiutu. 

I na końcu taki nie-do-końca SPOILER: 

Nie, w tej książce nie ma trójkąta miłosnego, wbrew temu co sugeruje opis na okładce. 

I jeszcze tylko jedno, czytajcie „Czas niepogody” bo naprawdę warto.


sobota, 26 grudnia 2020

"Dziewiąty Dom" Leigh Bardugo

 Książki Leigh Bardugo lubię bardzo. I bynajmniej nie za Szóstkę Wron, tylko za


trylogię Grisza i Króla z Bliznami. Za świetnych bohaterów, których potrafi nakreślić w sposób pełnokrwisty i niejednoznaczny. Za Darklinga, Alinę, Mikołaja, Apparata.  Za Zoyę i Mala, których marzę aby ktoś w końcu zamordował…

Gdy zobaczyłam zapowiedź Dziewiątego Domu, zapowiadanego jako powieść dla dorosłego czytelnika, byłam bardzo ciekawa, co tym razem zaprezentuje autorka. Akcja powieści rozgrywa się nie w fantastycznej krainie, ale współcześnie w Yale, a jej bohaterką jest Alex Stern, dziewczyna z wyjątkowymi zdolnościami, która ma za zadanie monitorować magiczne poczynania tajnych stowarzyszeń Yale. Na kampusie dochodzi do okropnej zbrodni i tylko Alex ma wątpliwości co do jej wyjaśnienia. Postanawia zbadać sprawę sama, a wtedy… 

Na początek zacznę od tego, że nie ma co porównywać Dziewiątego domu do innych powieści autorki. To całkiem inna historia ze świeżym pomysłem i świetnym wykonaniem. Nie ma tu również kopii Darklinga (gdzieś na fb już coś takiego czytałam), ani innych bohaterów z wcześniejszych powieści. Wszyscy bohaterowie tej powieści są sobą, nikogo nie udają, nie są kalką innych bohaterów z innych książek Bardugo. A gdy już to z siebie wyrzuciłam (strasznie mnie zdenerwowało to porównanie), to mogę napisać co sądzę o najnowszej powieści autorki. 

Przede wszystkim – świetnie napisana. Język dopasowany do fabuły i bohaterów. Faktycznie jest to książka dla dorosłego czytelnika, a nie tylko udająca taką. Próżno tu szukać sercowych rozterek, wątku miłosnego, wokół którego kręci się wszystko. Główna bohaterka jest postacią niejednoznaczną, ciekawą, doświadczoną przez życie. Bohaterowie drugoplanowi są naprawdę ciekawi i interesujący, a główny wątek kryminalny jest świetnie wpleciony w otoczkę tajnych towarzyszeń parających się magią, często brutalną, mroczną i krwawą. Powiem Wam, że nie spodziewałam się tego. Tzn. wiedziałam mniej więcej o czym będzie książka, ale pani Bardugo udało się mnie zaskoczyć, bo nie przewidziałam w najmniejszym stopniu jak rozwinie się fabuła, w jakim kierunku podąży akcja. 


Dziewiąty Dom czytało mi się wspaniale. Stopniowanie napięcia, kolejne elementy łamigłówki, których nie udało mi się dopasować do całości, żeby odgadnąć kto i dlaczego. Coś tam podejrzewałam, ale totalnie nie w tym kierunku, niż faktycznie wyszło. Dopracowany język, dopieszczona fabuła i bohaterka, którą polubiłam od samego początku. Od pierwszej strony, od pierwszego zdania. Rzadko można trafić na taką postać kobiecą (ciekawe dlaczego dużo rzadziej wkurzają postacie męskie niż żeńskie), która nie denerwuje, nie wkurza, która nie doprowadza do przewracania oczami z irytacji. A tu proszę – pojawia się Alex Stern i pokazuje, że się da i to pokazuje w wielkim stylu. 

Dziewiąty Dom to świetna powieść. I nie piszę tego tylko dlatego, że lubię twórczość pani Bardugo. To jest naprawdę tak dobra książka i niesamowita historia. Jest w niej wiele więcej niż tylko „jakaś tam magia” i wątek kryminalny.  To czego na pewno tu nie znajdziecie, to powielania schematów czy bohaterów, wtórności i pójścia na łatwiznę. Nic w tej powieści nie jest oczywiste, a granica pomiędzy dobrem a złem jest zatarta dość mocno.

Dziewiąty Dom jest świetnym przykładem na to, jak niektórzy pisarze się rozwijają, jak dopracowują swój warsztat i jak płodną mają wyobraźnię. Jeśli nie znacie twórczości Leigh Bardugo, to zachęcam do nadrobienia, tym bardziej, że w kwietniu 2021 Netflix wypuszcza serial na podstawie trylogii Grisza i elementów Szóstki Wron. Zapowiada się świetne widowisko, więc warto wcześniej zapoznać się z książkowym pierwowzorem.




niedziela, 20 grudnia 2020

"Kukułka i wrona"Magdalena Wolff

 „Kukułka i wrona” Magdaleny Wolff, to historia Wreny. Młodej kobiety, która


cudem uniknęła pogromu rodzinnej miejscowości. Ludzie, którym ufała okazali się wrogami, obcy wojowie mordowali jej bliskich. Dziewczyna uciekła do lasu, choć od zawsze była ostrzegana przed duchami, które go zamieszkiwały. Ale tylko tam pozostało jej szukać ratunku. Wrena ucieka więc, a las ją przyjmuje…  

Akcja powieści osadzona jest całkowicie w słowiańskich klimatach. Mamy tu słowiańskich bogów, wierzenia, kulturę. Prócz tego co widzimy na co dzień, mamy tu również magię. Piękną, ale i niebezpieczną magię. Są tu postacie ze słowiańskiej mitologii, o których pewnie nie raz czytaliście. Wszystko to misternie wplecione w tło walki o władzę, spiski, knucia i próby narzucenia nowej wiary w miejsce „starych wierzeń”. Bardzo podobało mi się takie ukazanie tego tematu, tego jak jedna wiara obficie wspierana przez pieniądze i władzę, siłą została narzucona ogółowi. 

Co również zasłużyło u mnie na uznanie, to sposób nakreślenia bohaterów. Bardzo fajnie zostali pokazani czytelnikowi. Nie jako idealni ludzi, ale tacy, którzy się mylą, popełniają błędy, mają normalne ludzkie odczucia jak zazdrość, strach, pożądanie czy zwykła złośliwość. Przez to sama historia była dużo ciekawsza i bardziej wciągająca, bo jej bohaterowie wydawali się tacy prawdziwi, że nie trudno było im kibicować, czy liczyć na ich porażkę. Co ważne, prócz postaci głównych, bardzo fajnie są nakreślone te drugoplanowe. Naprawdę wciągnęłam się w wątki poboczne i przyznam, że śledziłam je z takim samym zainteresowaniem jak ten główny. Ogólnie cała historia mnie oczarowała i jestem pozytywnie zaskoczona jakością tego debiutu. 


Jeśli chodzi o jedyną rzecz do której mam zastrzeżenia, to język. I nie to, że jest zły czy kiepski – bynajmniej. Chodzi o to, że trafiło się kilka momentów, gdy był, że tak to ujmę, za bardzo współczesny. Nie psuje to odbioru, ani nie ma wpływu na samą historię, ale ja to zauważyłam i gdzieś to było dla mnie łyżką dziegciu w całej wielkiej beczce miodu. Żeby było jasne, to nie tak, że cała powieść jest napisana językiem, który odbiega od czasów w jakich rozgrywa się akcja. Absolutnie nie. Ogólnie jest on dopasowany do fabuły. Po prostu pojawia się czasami kilka zwrotów, które są bardzo nam bliskie w sposobie, w jaki wyrażamy się obecnie. 

Jeśli chodzi o styl autorki, to bardzo mi się podobał. Pisze lekko, plastycznie i naprawdę potrafiła odmalować bardzo obrazowo magię i jej działanie. Wciągnęła mnie nie tylko historia Wreny ,ale i pozostałych bohaterów. Byłam zaciekawiona, zaintrygowana i chciała wiedzieć więcej. Z tym ostatnim jednak trochę poczekam, bo „Kukułka i wrona” to dopiero pierwszy tom serii, choć wyjątkowo się tym nie przejmuję, bo tą opowieść dobrze się czyta i chce się więcej tego świata i tych bohaterów. 

Czy polecam powieść? Oczywiście! 

Jeśli lubicie słowiańskie klimaty w fantastyce, to będzie to książka dla Was. A i romantyczne dusze znajdą tu coś dla siebie, ale więcej nic nie napiszę :) Czytajcie „Kukułkę i wronę” bo warto.




środa, 16 grudnia 2020

„Wszystko, co brzydkie i cudowne” Bryn Greenwood

„Wszystko, co brzydkie i cudowne” autorstwa Bryn Greenwood, to 
książka o

której od początku wiedziałam, że porusza temat tabu.  Jest to historia uczucia pomiędzy Wavy i Kellenem.  Ona jest córką ćpunki, alkoholiczki i producenta narkotyków, a przy okazji rozpustnego hulaki.  On jest jednym ze zbirów jej ojca.

Wavy nie ma normalnego dzieciństwa, ma za to lęk przed mówieniem, zaburzenia odżywiania, ciągły strach i konieczność opiekowania się młodszym bratem. Jej początkowa przyjaźń z Kellenem, to wytchnienie od tego co ją otacza. Dwudziestoparoletni mężczyzna pomaga jej, chroni ją, dba żeby jadła, chodziła do szkoły i była bezpieczna. 
Zapytacie, gdzie tu tabu? 
Otóż dlatego, że w momencie gdy Wavy i Kellen się poznają, on ma dwadzieścia parę lat, a ona osiem. 

Zacznę od tego, że książka napisana jest bardzo przystępnym językiem i wg mnie dobrze dobranym do tej historii. Autorka, sama będąc córką prawie całkiem zreformowanego dilera narkotyków (co można przeczytać na skrzydełku książki) potrafiła naprawdę przekonująco przedstawić obraz środowiska, w jakim żyła Wavy.  Powieść rozpoczyna się w latach siedemdziesiątych XX wieku, więc mamy tu środowisko hipisów, rozkwit narko-biznesu i wszelkich możliwych eksperymentów ze środkami odurzającymi.  W tym zdegenerowanym otoczeniu dziewczynka, przez wszystkich uważana za dziwaczkę, jest niezwykle samotna, aż do czasu gdy poznaje Kellena i zaprzyjaźnia się z nim. 
Bo trzeba to podkreślić, początkowe lata znajomości tych dwoje, było naprawdę relacją przyjacielską, a w trosce Kellena o Wavy nie było żadnych podtekstów. 
Wszystko się zmienia gdy dziewczynka ma trzynaście lat i wtedy następuje ta część powieści, która naprawdę może wzbudzić mieszane odczucia, przekonanie, że miłość pomiędzy tą dwójką to jednak coś, co nie powinno się wydarzyć.


Pierwsze skojarzenie to oczywiście Lolita Vladimira Nabokova, ale prócz motywu młodego wieku bohaterki i starszego od niej mężczyzny, są to całkiem inne książki.  Przede wszystkim „Wszystko, co brzydkie i cudowne” to historia wielkiej samotności i uczucia pomimo wszystko. Kellen nie jest również pedofilem, Wavy nie interesuje go tylko, gdy jest dzieckiem, wręcz przeciwnie. A jednak czytając o uczuciu i pożądaniu blisko trzydziestoletniego mężczyzny do prawie czternastolatki, można poczuć wewnętrzny sprzeciw.  I choć wiedziałam, że książka porusza tabu, to jednak ta historia nie jest opowieścią o pedofilu i jego ofierze z syndromem Sztokholmskim. To naprawdę jest opowieść o uczuciu prawdziwym, o miłości szczerej i mimo wszystko dobrej.  To historia samotności, pragnienia bezpieczeństwa i miłości. Wreszcie to historia walki o siebie i to co dla człowieka najważniejsze.

Nie jest łatwo przyjąć do wiadomości i w pełni zrozumieć fakt, że dwudziestoparoletni mężczyzna może szczerze i prawdziwie pokochać trzynastolatkę. Że przyjaźń tak szybko przerodzi się w uczucie, jakie łączy dorosłych ludzi. Że pojawi się również pożądanie i potrzeba fizycznego kontaktu. 
To wszystko sprawia, że coś się w człowieku sprzeciwia, ale jednocześnie sposób w jaki to wszystko opisuje autorka, z jakim szacunkiem dla Wavy, z jakim zrozumieniem dla uczucia pomiędzy bohaterami, sprawia, że naprawdę nie sposób nie kibicować tej parze, nie życzyć im aby życie przestało im dokopywać na każdym kroku. Chce się, aby wszystko poukładało się dobrze, tak jak powinno w normalnych warunkach i przy zdrowych relacjach. 
Co ważne, autorka nie ukrywa, że taki związek nie jest do końca normalną relacją, nie gloryfikuje go, nie ukazuje w sposób sugerujący, że to rzecz normalna. A jednak nie znajdziecie w tej książce jaskrawego potępienia ani Wavy ani Kellena. 
Może właśnie dlatego to powieść budzi sporo kontrowersji.  

Powiem szczerze, że przez całą powieść zastanawiałam się ile w tej historii jest własnych doświadczeń autorki, czy opisywana przez nią opowieść nawiązuje może do tego, co przytrafiło się jej samej. Zaczęłam szukać w internecie czegoś więcej o jej prywatnym życiu i znalazłam dyskusję czytelników z Bryn Greenwood na GD, która rozjaśniła moje domysły. 
Czy polecam „Wszystko, co brzydkie i cudowne”? 
Tak. 
Szczerze mogę tą powieść polecić, bo to naprawdę dobra i poruszająca historia, to opowieść, która burzy spokój, wywołuje masę sprzecznych emocji, by koniec końców pokazać, że nie zawsze wszystko jest tym, na co na pierwszy rzut oka wygląda.

To już kolejna książka od Papierowego Księżyca, która porusza temat tabu, temat kontrowersyjny i taki, który nie da się zaszufladkować, gdy już skończy się czytać.


sobota, 12 grudnia 2020

Co z tą Mercedes Thompson, czyli seria, którą czytam, a na którą się dąsam.

 Seria o Mercedes Thompson. Od początku budzi we mnie spore emocje, co


prawda tom pierwszy i drugi wzbudziły więcej negatywnych niż pozytywnych, ale że „czułam przyciąganie” to sięgnęłam po tom trzeci, który mi się już spodobał. A potem poszło już lawinowo. 

Dziś będzie o tomach 4-7. Po tym jak zakończył się trzeci tom, serio nabrałam chęci na więcej Mercy, więcej Adama i całej reszty. Jeśli chodzi o styl, to przyznaję, z tomu na tom jest zdecydowanie lepiej. I choć ciągłe pisanie o tym samym (np. o zasadach hierarchii wśród wilkołaków, w stadzie itd.) zostało przez autorkę trochę ograniczone, to widocznie nie mogła się powstrzymać i uznała, że skoro ktoś dotarł do siódmego tomu, to jednak trzeba mu choć raz w rozdziale przypomnieć, to co tłumaczyło się od pierwszego tomu non stop. Zastanawia mnie czy to brak wiary w używanie mózgu przez czytelnika, czy jakiś wewnętrzny przymus. Mnie osobiście to irytowało, bo ileż można czytać o tych samych informacjach. Straciłam nadzieję, że w kolejnych tomach będzie lepiej pod tym względem i pogodziłam się z tym. Zwyczajnie omijam już kolejne tłumaczenie tego samego i idę dalej. 

Same główne wątki w każdym tomie były fajnie, choć ten z siódmego jakoś tak mnie trochę rozczarował. Nie to, że był gorszy, tylko sama nie wiem, jakoś tak chaotycznie poprowadzony. Nie wiem czy to „zasługa” autorki, czy tłumaczenia, ale ten tom czytało mi się gorzej niż wcześniejsze. Na pewno jest zauważalna różnica w tłumaczeniu, bo tom 4 i 5 tłumaczył ktoś inny niż 6 i 7. I może to o to chodzi? Przyznaję, że zdecydowanie lepiej czytało mi się Mercy w tłumaczeniu pani Dominiki Schimscheiner. 

Tom 4 – Znak kości.

Podobał mi się ten tom mocno. Widać w nim pokłosie wydarzeń z trzeciego tomu i to, że rany Mercy są wciąż świeże i bolą. Podoba mi się rozwój jej relacji z Adamem i akcja z wampirami. Czytało mi się ten tom naprawdę dobrze, a dodatkowym plusem jest totalny zanik miłosnego trójkąta, co było dla mnie jak balsam na duszę. Po czwartym tomie od razu sięgnęłam po kolejny, wkręciłam się na maxa. 

Tom 5 –Zrodzony ze srebra

Świetna akcja, niesamowite wydarzenia, z humorem i ciekawą tajemnicą do rozwikłania. Do tego miłosne relacje Mercy nabierają rumieńców i stają się takie poważniejsze.  Bardzo podobał mi się ten tom i to chyba jak na razie mój ulubiony, choć oczywiście i on nie jest bez wad. Mimo wszystko po przeczytaniu tej części nabrałam jeszcze większej chęci na kolejne. 

Tom 6 – Piętno rzeki.

Po pierwsze, zmiana tłumacza i od razu coś mi zazgrzytało. Przyzwyczaiłam się do tłumaczeń poprzedniej tłumaczki i teraz coś mnie uwierało podczas czytania. Nie zrozumcie mnie źle, książka jest dobrze tłumaczona, wszystko jest jak trzeba. A jednak czuć trochę zmianę stylu. Mimo wszystko ta część naprawdę mi się podobała, wsiąkłam w tajemnicę, byłam niesamowicie ciekawa co tam się wydarzy, jaka jest zagdaka pochodzenia Mercy i… no właśnie. Nic więcej nie mogę napisać, bo poczęstuję Was spoilerem, a tego bardzo nie lubię. Powiem tylko, że tom szósty jest tak samo dobry jak piąty i tylko zaostrzał apetyt na kolejne części. 

Tom 7 – Żar mrozu

Po fajnych tomach 4-6, byłam pewna, że teraz może być już tylko lepiej… i się zawiodłam. Siódma część przygód Mercy niby jest tak samo zbudowana jak poprzednie, jest akcja, jest tajemnica, są wątki poboczne. Ale czegoś mi w tej części zabrakło. I najgorsze, że sama nie wiem czego. To nie tak, że książka mi się totalnie nie spodobała. Podobała mi się, ale jakoś tak bez emocji przeszła, bez ekscytacji, bez tego napięcia w stylu „o rany, co to będzie”. Początek mocno mnie wkręcił, ale gdzieś po 1/3 czułam jakby zeszło powietrze i czytało mi się już tylko poprawnie.


Czy w związku z tym mam zamiar porzucić serię?
Nie!
Mimo, że to nie jest najlepsze urban fantasy, które czytałam, to jednak spodobała mi się w jakiś sposób ta seria, mam chęć na kolejne tomy. Tylko chyba sobie na razie od niej odpocznę, zapomnę co mnie irytowało, co mogło być lepsze, a nie było i wtedy sięgnę po tom ósmy.  

Czy polecam ten cykl?

W sumie sama nie wiem. Uważam, że warto spróbować i ocenić samemu. Ja wciąż, pomimo dobrnięcia do siódmego tomu mam często mieszane uczucia względem tej serii, ale nie ma co kryć, dałam się jej wciągnąć i na pewno doczytam do końca.


środa, 2 grudnia 2020

"Zjadaczka grzechów" Megan Campisi

 Czy może być kara gorsza od śmierci?


Może.

Można zostać skazanym na pełnienie posługi Zjadaczki grzechów. Kobiety wyklętej, na którą nikt nie może patrzeć, nikt z nią nie może rozmawiać. Jest skazana na samotność, a ludzie mimo, że jej potrzebują, gardzą nią i się jej boją. Taki los spotkał 14 letnią May, dziewczynkę, która ukradła bochenek chleba. Skazana na zostanie zjadaczką grzechów, kobietę, która przyjmuje na siebie grzechy umierających, naznaczona piętnem, wplątana w spisek. 

„Zjadaczka grzechów” Megan Campisi, to książka, którą zapragnęłam przeczytać, gdy tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach. Powieść niewątpliwie historyczna z ciekawym wątkiem zjadaczek grzechów, które podobno istniały naprawdę. Zabrałam się za czytanie niedługo po tym jak dotarła paczka i…utknęłam. Książka trafiła u mnie chyba na niesprzyjający czas. Miałam czytelniczą niemoc, wszystko co brałam do czytania, po kilku rozdziałach odkładałam. Nie potrafiłam się wciągną w żadną historię. I wtedy zaczęłam czytać opowieść o May. Jeśli sądzicie, że ta książka przełamała moją niemoc, to muszę Was rozczarować – wcale tak nie było. Męczyłam się z tą 332 stronicową powieścią ponad tydzień. I nie dlatego, że to zła książka, tylko dlatego, że to był kiepski czas. 

Czy w takim razie mogę ocenić powieść? Uważam, że tak. I postaram się być jak najbardziej obiektywna w mojej ocenie. Po pierwsze język. Autorka posługuje się naprawdę pięknym językiem, ma dopracowany styl, potrafi obrazowo opisywać otaczającą bohaterkę rzeczywistość. A ta jest wyjątkowo brudna, pełna przemocy, żeby nie powiedzieć parszywa i upadlająca. Megan Campisi potrafiła wspaniale odmalować realia życia w XVI wiecznej Anglii. 

Fabuła jest interesująca i potrafi wciągnąć. Zwłaszcza druga część powieści sprawiała, że chciałam się dowiedzieć co będzie dalej, jak to wszystko się zakończy. Mimo, że miałam trudności w skupieniu się na akcji, to nie umknął mi nawet najdrobniejszy szczegół, żaden wątek nie został pominięty. Wszystko w tej powieści układa się w logiczny ciąg przyczynowo – skutkowy, doprowadzając czytelnika do naprawdę dobrego finału. Tło polityczno-religijno-społeczne jest świetnie przedstawione. Również nakreśleniu bohaterów, oddaniu ich charakterów nie mogę nic zarzucić. Udało mi się dobrze poznać May i zrozumieć jej postępowanie i decyzje. To wszystko składa się na naprawdę intrygującą powieść i w dodatku dobrze napisaną.


I choć ciężko mi się czytało (ale to jak każdą powieść w tamtym czasie), to nie chciałam książki odkładać, parłam do przodu, ciekawa co będzie dalej. W końcu gdy skończyłam Zjadaczkę grzechów poczułam ulgę. I znów, nie dlatego, że uporałam się ze złą książką, tylko dlatego, że cieszyłam się, że nie odpuściłam. Bo to naprawdę dobra powieść, choć uważam, że częste określanie jej jako mrocznej nie jest zbyt trafione. Książka wg mnie nie jest mroczna, choć jej klimat jest ciężki i często brutalny, bywa również brudny, a opisywane w książce wydarzenia nierzadko urągały godności człowieka. Ale niewątpliwie to były takie czasy i autorka postarała się, aby dobrze oddać ich klimat. 

Czy polecam Zjadaczkę grzechów? 

Tak. Mimo trudności, jaką sprawiło mi jej czytanie, książkę oceniam pozytywnie. To naprawdę ciekawa lektura i niesztampowa fabuła okraszona świetnie odmalowanym tłem polityczno-religijno-społecznym. Nic w tej powieści nie jest oczywiste i jednoznaczne, a świat widziany oczami May potrafił wciągnąć i nie puszczać do ostatniej strony.