niedziela, 30 grudnia 2018

"Sztylet rodowy" Aleksandra Ruda

Mila ukończyła przyspieszony kurs magii, aby wziąć udział w wojnie z pomroką. Wszystko
zmierzało ku dobremu, gdy nagle…wojna się skończyła, a dziewczyna została bez grosza przy duszy i zajęcia.
Postanawia więc zostać głosem króla, czyli dołączyć do drużyny, która jeździ po miastach i miasteczkach, sprawdza księgi rachunkowe, ściąga należne podatki i w imieniu króla przewodniczy rozprawom sądowym.
Mila nie ma nic do stracenia, za to zyskuje zatrudnienie. Zostaje dołączona do drużyny, cokolwiek dziwacznej. Kapitanem jest Jaromir Wilk, szlachcic, bywająca agresywna wojowniczka, krasnolud-maminsynek, troll który od pierwszej chwili zapała do Mili uczuciem oraz elf (trochę dziwny, ale jednak).
Ta zbieranina kompletnie niepasujących do siebie charakterów będzie musiała spędzić razem pół roku i współpracować.
Co z tego wyniknie? Jakie spotkają ich przygody? I co takiego skrywa Mila?

„Sztylet rodowy” to pierwszy tom  trylogii Aleksandry Rudej, ukraińskiej pisarki (czy ja wspominałam, że uwielbiam literaturę pisaną przez rosyjskojęzycznych autorów? Nie? Chyba mówiłam).
Akcja jest wartka i wciąga już od pierwszej strony. Autorka wrzuca czytelnika w wir wydarzeń i na początku niewiele tłumaczy.
Dopiero wraz z rozwojem akcji zaczynamy poznawać świat wykreowany przez autorkę, panujące w nim układy, magię, sojuszników i wrogów.
A jest co poznawać, bo świat stworzony przez autorkę jest ciekawy, wielobarwny i intrygujący.

Równie dobrze kreśli pani Ruda swoich bohaterów. Są ciekawi, wyraziści, żadne z nich nie jest idealne, popełniają sporo błędów i nie zawsze wszystko wychodzi im tak jak powinno. Czasem denerwują, ciężko przejrzeć ich prawdziwe zamiary i uczucia, a jednak bez trudu każdego z nich da się polubić.
Na dużą pochwałę zasługuje sposób w jaki autorka ich przedstawia, powoli, krok po kroku, bez zbyt szybkiego zdradzania ich sekretów. W dodatku wydarzenia jakie staną się udziałem tej wyjątkowej drużyny, sprawią, że każda z postaci w pewien sposób się zmieni i czegoś nauczy.
Gdybym miała wybierać, kogo z bohaterów najbardziej lubię, to nie potrafiłabym zdecydować. Każdy z nich jest inny, na swój sposób wyjątkowy i niepowtarzalny. Liczę na to, że autorka nikogo nie uśmierci w kolejnych tomach, bo tego by moje czytelnicze serce nie zniosło.

Język jakim posługuje się Aleksandra Ruda jest lekki i przyjemny. Tłumaczenie pani Ewy Białołęckiej jest bardzo dobre i świetnie oddaje klimat typowy dla fantasy pisanych przez naszych wschodnich sąsiadów.
Ogromnym atutem jest tutaj humor, którego w „Sztylecie rodowym” jest pod dostatkiem. Bywały momenty, gdy śmiałam się w głos i tylko moje koty do spółki z psem patrzyły na mnie z pewnym politowaniem.
Barwne opisy, ciekawa magia, fajnie ukazany świat, ciekawi bohaterowie i spora dawka humoru – wszystko to wprawiało mnie w zachwyt podczas czytania.

Czy w takim razie było coś co mi nie przypadło do gustu?
Tak całkiem nie, ale jakoś nie do końca przemawiał do mnie wątek romantyczny, a raczej jego konstrukcja.
Autorka tak sprytnie wodziła mnie za nos, że nawet po skończeniu książki nie wiem czy taki prawdziwy wątek romantyczny w ogóle miał tam miejsce.
Można to traktować i jako zaletę i jako wadę. Ja postanowiłam podejść do tego z dystansem i poczekać na rozwój tego wątku w kolejnym tomie.
Autorka wprowadza też kilka intrygujących wątków, które będą - mam nadzieję - rozwijane w kolejnych tomach. Do tego są tajemnice, których póki co tylko się domyślam, więc moja ciekawość jest mocno przez autorkę podkręcona.

Czy „Sztylet rodowy” spełnił moje oczekiwania?
Ależ tak!
Podczas czytania bawiłam się świetnie i książkę pochłonęłam w ciągu jednego dnia (przerwa świąteczna dała mi taką możliwość).
Mam nadzieję, że na tom trzeci, który jeszcze się nie ukazał, nie będę musiała długo czekać, bo tom drugi, którego czytanie miałam odłożyć w czasie już pochłonęłam jednym tchem.



piątek, 28 grudnia 2018

"Lalkarz z Krakowa" R. M. Romero

Karolina jest lalką, która mieszka w Królestwie lalek. Kraina ta zostaje napadnięta przez krwiożercze
i okrutne szczury, które wprowadzają swoje rządy.
Gdy piękna i radosna kraina zmienia się nie do poznania, w magiczny sposób Karolinie udaje się z niej wydostać i przedostać do świata ludzi – do Krakowa.
Tam trafia do sklepu Cyryla – lalkarza, z którym się zaprzyjaźnia.
Niestety Karolina nie ma szczęścia, bo w świecie ludzi jest właśnie 1939 rok i widmo wojny zbliża się wielkimi krokami.
Niemiecka okupacja odciska coraz większe piętno na Krakowie i jego mieszkańcach, a Żydzi są zamykani w getcie. Nadejdzie taki moment, gdy Lalkarz i Karolina postanowią za pomocą magii uratować swoich żydowskich przyjaciół.

Sięgając po powieść R.M. Romero nie wiedziałam czego się spodziewać i miałam pewne obawy. Połączenie magii z okrucieństwem II Wojny Światowej i Holocaustem? Czy to mogło się udać?
Otóż tak, jak najbardziej.
Akcja powieści rozgrywa się w całości w Krakowie, ale przed każdym rozdziałem pojawia się wspomnienie Karoliny związane z atakiem szczurów na Krainę Lalek. Oczywiście nie trudno zobaczyć podobieństwo pomiędzy magiczną krainą, a zaatakowanymi przez nazistów państwami.
Akcja „Lalkarza z Krakowa” jest wartka i wciągająca. Napisana prostym językiem, bez epatowania okrucieństwem, pokazuje okrucieństwo wojny i koszmar jaki stał się udziałem milionów ludzi wysyłanych do obozów koncentracyjnych.
Książkę mogą śmiało czytać młodzi czytelnicy, bo nie ma tu drastycznych opisów, a jednak sposób opowiadania o tamtych wydarzeniach jest niezwykle przejmujący i poruszający.

Autorka w bardzo dobry sposób nakreśliła swoich bohaterów. I nie tylko tych pierwszoplanowych, ale i tych drugoplanowych. Na ich przykładzie pokazała różne postawy ludzi podczas niemieckiej okupacji, i te godne pochwały i najwyższego uznania, jak i te, które zasługują tylko na potępienie.
Jeśli ktoś obawia się, że w powieści to magia jest głównym wątkiem, to całkiem niepotrzebnie. Jest ona sposobem na pokazanie jak różnie można wykorzystać swoje zdolności, do czynienia dobra lub zła – bo wybór ma się zawsze, od nas tylko zależy, którą drogą będziemy podążać.

W trakcie czytania odnosiłam coraz silniejsze wrażenie, że podobny klimat już gdzieś spotkałam. Męczyło mnie to dłuższą chwilę, aż wreszcie coś zaskoczyło i już wiedziałam.
Otóż „Lalkarz z Krakowa”  klimatem i subtelnym pokazaniem okrucieństwa wojny i Holocaustu bardzo przypomina mi film „Życie jest piękne” (link Życie jest piękne). Oczywiście w filmie nie ma magii i ożywionych lalek, ale jest ten lekki, ale do głębi poruszający sposób pokazania rzeczy strasznych, który tak ogromnie schwycił mnie za serce.
Tak samo jest w powiesić pani Romero. Jest magia, które daje lekką otoczkę, jednocześnie pokazując ile odwagi i siły wymagało zdobycie się na pomoc Żydom w tamtych czasach i nie zatracenie w tym tyglu szaleństwa swojego człowieczeństwa.

„Lalkarz z Krakowa” to powieść niezwykła i nie tylko dlatego, że dla pokazania pewnych rzeczy autorka używa magii. To opowieść, która ogromnie porusza, która potrafi w lekki sposób oddać okrucieństwa jakich dopuszczali się naziści.
R.M. Romero udowodniła, że aby wstrząsnąć czytelnikiem, nie potrzeba przepojonych okrucieństwem i brutalnością obrazów.
Na mnie ta powieść zrobiła ogromne wrażenie, tak samo jak wspomniany powyżej film. Nie potrafiłam opanować łez i długo nie mogłam ubrać w słowa swoich odczuć względem tej historii.
Uważam, że „Lalkarz z Krakowa” to powieść dla każdego, dla czytelnika w każdym wieku.
Piękna, subtelna, poruszająca.
Na koniec chcę tylko dodać, że autorka w  2016 roku przyjechała (po raz drugi, pierwszy raz była w 2005 roku w Brzezince) do Polski, aby jako wolontariuszka pomóc w odrestaurowaniu Żydowskiego cmentarza w Oświęcimiu.  Pani Romero pisze o tym w posłowiu, do przeczytania którego bardzo zachęcam.
A wydawnictwu Galeria Książki należą się ukłony za tak piękną okładkę, która idealnie oddaje klimat powieści.


środa, 26 grudnia 2018

"Magiczne lata" Robert McCammon

Rober McCammon to autor, którego poznałam dawno temu za sprawą jego post apokaliptycznej
powieści „Łabędzie Śpiew”. Powieść ( a właściwie dwa tomy) mnie zachwyciła i sprawiła, że szybko dokupiłam inną książkę tego autora – „Magiczne lata”.
Kupiłam, postawiłam na półkę i kazałam jej długo czekać.
I po raz kolejny okazało się, że czekałam zbyt długo.

Lata 60 w USA. Cory Mackenson mieszka w mieście Zephyr w Alabamie. Pewnego ranka, jedzie z ojcem pomóc mu w pracy (ojciec rozwozi mleko i nabiał) i obaj są świadkami zbrodni.  Do jeziora Saksońskiego, ogromnie głębokiego, stacza się samochód z zamkniętymi wewnątrz zmasakrowanymi zwłokami. Ojciec chłopca próbuje dostać się do tonącego auta, ale mu się nie udaje. Od tamtej pory dręczą go koszmary, a Cory postanawia rozwikłać tajemnicę morderstwa.
Brzmi jak początek kryminalnej historii, wokół której będzie kręciła się akcja?
Oczywiście.
A czy tak jest w istocie? I tak i nie.
Morderstwo, którego świadkiem są Cory i jego ojciec rzeczywiście jest jednym z głównych elementów fabuły, ale to co innego jest najważniejsze w tej powieści i wbrew pozorom nie jest to tajemnicza zbrodnia.

Narratorem w tej książce jest Cory, więc co oczywiste,  narracja jest pierwszoosobowa. Ale już na początku autor tłumaczy, że to czego Cory nie mógł widzieć, dowiedział się później od osób trzecich, albo wydedukował sam.
Bardzo sprytny zabieg, aby móc pokazać szerszy obraz wydarzeń w Zephyr.
Swoich bohaterów autor kreuje bardzo dobrze, tworzy ich z dbałością o szczegóły i bardzo realistycznie.
Każda z postaci, która pojawia się w tej książce ma znaczenie i jest tak zaprezentowana czytelnikowi, że ma się wrażenie, jakby samemu mieszkało się w Zephyr i znało tych ludzi.

Klimat w powieści jest niesamowity. Małe miasteczko, czas gdy wciąż funkcjonowały podziały na „białych” i „czarnych”, a ci ostatni nie mieli jeszcze pełni praw (np. nie mogli korzystać z basenu miejskiego), działały Ku Klux Klany, handel odbywał się w małych lokalnych sklepikach, a każdy znał każdego.
To wszystko, tak dobrze znane Cory’emu stoi właśnie u progu zmian, które nieubłagalnie nadchodzą i zmienią życie wszystkich.
Autor pięknie ukazał relacje międzyludzkie, te panujące w rodzinie Cory’ego i jego kolegów. Pokazał głęboko pod przykrywką poprawności ukryte mroczne sekrety, rodzinne tragedie i dramaty.
Na tle wydarzeń rozgrywających się w powieści ukazał pełen wachlarz ludzkich charakterów i ciemne zakamarki ludzkiej duszy.

Cory wciąż jeszcze ogląda świat dziecięcymi oczami, ale bynajmniej nie jest to naiwny i cukierkowy obraz rzeczywistości.
On i jego koledzy zaczynają dojrzewać, zauważać coraz więcej z tego co do tej pory nie spędzało im snu z powiek, a co wraz z dorastaniem coraz wyraźniej jest dla nich widoczne.
W swoim młodym życiu przyjdzie im się zmierzyć z grozą, rozpaczą po starcie kogoś bliskiego, lękiem i niepewnością. Zaczną pojmować, że życie nie jest tylko czarno-białe, ale ma wiele ocieni szarości.

Autor wspaniale i płynnie łączy ze sobą kilka gatunków, jest tu bowiem i horror i fantastyka i odrobina sensacji. Ale przede wszystkim „Magiczne lata” to pełen nostalgii obraz życia w tamtych latach w małym, prowincjonalnym miasteczku, w czasach, gdy życie jednak wydawało się prostsze i może nawet trochę lepsze?
Fabuła jest bardzo spójna, a wątek zatopionych w jeziorze zwłok wciąż przeplata się w tej historii i ma się wrażenie, że pisarz ani na chwilę nie traci go z oczu. Sprawnie splata ze sobą różne wątki, aż do zaskakującego finału.
Tło społeczno-obyczajowe jest nakreślone bardzo realistycznie i z ogromnym klimatem. Tutaj talentu autorowi mógłby pozazdrościć nawet S. King. Do tego Robert McCammon pisze lekko, plastycznie i obrazowo.
Książkę czytałam niespiesznie, dając się porwać w sentymentalną podróż do przeszłości, do czasów, które już nie wrócą i które obserwowałam oczami dwunastoletniego Cory’ego. To była fascynująca podróż, pełna magii, radości i smutku. Przyznaję, że były momenty, gdy zwyczajnie się popłakałam i to nie tak, że uroniłam łezkę czy wie, tylko po prostu się spłakałam jak bóbr.
Czy ta powieść ma jakieś wady? Wg mnie nie.
To wspaniała historia o dorastaniu, życiu, przyjaźni i więzach rodzinnych. To opowieść ze szczyptą magii,  w którą wierzy do pewnego momentu każde dziecko.
Czytając tą powieść poczułam się znów jak dziecko, które odkrywa, że życie posiada również tą mroczną stronę, nie tracąc jeszcze swojego dziecięcego zauroczenia otaczającym światem.
Chylę czoło przed Robertem McCammonem za jego talent i kunszt pisarski.
„Magiczne lata” to powieść naprawdę magiczna. Ja dałam się oczarować.


czwartek, 20 grudnia 2018

"Magia i stal" Nik Pierumow

Molly Blackwater ma dwanaście lat i mieszka w Królestwie. Państwie, które nade wszystko ceni
sobie technologie i rozwój, a każdy przejaw magii jest bezwzględnie tępiony.
Dziewczynka jest pilną uczennicą, fascynuje się wszystkimi maszynami parowymi i technologiami.
Nic nie zakłóca jej dzieciństwa, do czasu gdy odkrywa w sobie magię.
A to może kosztować ją życie.
Zdesperowana Molly ucieka za przełęcz, na terytorium barbarzyńców, z którymi walczy (a raczej, których atakuje) Królestwo.
Tam bowiem magia jest nie tylko nie zabroniona, ale wysoko ceniona, a życie mieszkańców tej mroźnej krainy jest jej podporządkowane.
Aby przeżyć Molly musi nauczyć się od Rooskich panowania nad swoją magią. Ale konflikt pomiędzy Królestwem a Rooskimi się zaognia i wybucha z ogromną siłą.
Co zrobi młodziutka dziewczyna? Po której stronie barykady stanie?

Początek książki kompletnie nie zwiastuje tego co skrywa ta powieść. Molly ma dwanaście lat, co już samo w sobie sugeruje, że to będzie książka dla młodszego czytelnika.
Cóż… nic bardziej mylnego. „Magia i stal” to powieść dla czytelników w każdym wieku.
Nik Pierumow bardzo płynnie połączył ze sobą elementy steampunku z lekko baśniowym klimatem. Maszyny parowe, pancerne pociągi, dymiące fabryki ścierają się na kartach tej powieści z magią, czarami i życiem w zgodzie z naturą.
Zatrute powietrze Królestwa, wyeksploatowane surowce kontra bogactwo terenów na których mieszkają barbarzyńcy.
Autor pięknie odmalował konflikt pomiędzy dwiema siłami reprezentującymi skrajnie inne podejście do otaczającego ich świata.
Bardzo obrazowo odmalował realia wykreowanego przez siebie świata, przy czym nie trudno się domyślić, że Królestwo jest dość mocno wzorowane na Królestwie Brytyjskim, a terytoria Barbarzyńców na Rosji.

Swoich bohaterów autor kreuje dobrze, nie tylko tych pierwszoplanowych, ale i tych drugoplanowych. Każde z nich ma swoją rolę do odegrania w tej historii, a główni bohaterowie nie są w żaden sposób przerysowani.
Nawet Molly, która jest w sumie jeszcze dzieckiem i potrafi zachować się w sposób ciut infantylny, z biegiem czasu i wydarzeń dojrzewa i staje się bardzo ciekawą bohaterką.
Urzekł mnie sposób w jaki traktowano Molly na terenach barbarzyńców. Nie jak dziecko, które nie jest w stanie niczego zrozumieć, ale jak osobę o własnej mądrości i inteligencji.
Autor nie zrobił z niej (czego szczerze mówiąc bardzo się obawiałam) ani rozkapryszonej dziewuszki, którą ktoś zawsze musiał ratować, ani „mini terminatora”, która poradzi sobie ze wszystkim bez wysiłku.
Molly jest chwilami zagubiona, chwilami zdezorientowana, smutna, tęskniąca za czasami „sprzed” wybuchu w niej magii, gdy jej życie było proste, ale na pewno nie jest bezmyślna.

Autor powieści jest z pochodzenia Rosjaninem i oczywiście mocno to czuć w powieści.
W swoją opowieść wplótł nie tylko magię i czary, ale wiele elementów z rosyjskich baśni i legend. I choć początkowo można mieć wątpliwości, czy steampunkowe klimaty będą współgrać z baśniową otoczką, to ja uważam, że Nik Pierumow idealnie je ze sobą połączył i wymieszał.
Styl autora również jest typowy dla rosyjskojęzycznych pisarzy, czuć w nim tą nutę melancholii, która tak mnie oczarowuje za każdym razem, gdy czytam rosyjską literaturę.
Powieść napisana jest prostym językiem, ale zarazem bardzo plastycznie. Autor potrafił opisać rozterki i obawy Molly bez popadania w egzaltację, przez co ta postać nawet przez chwilę mnie nie irytowała.

„Magia i stal” to książka, które mnie totalnie oczarowała. Zżyłam się z jej bohaterami i mocno im kibicowałam. I choć pojawiają się tutaj trochę utarte już schematy i czasem dość łatwo przewidzieć w jakim kierunku potoczy się akcja, to jednak Nik Pierumow wybronił się niebanalnym połączeniem steampunku z baśniowością, ciekawymi bohaterami  i bardzo dobrze wykreowanym światem.
Cieszę się, że to dopiero pierwszy tom serii o przygodach Molly, bo z ogromną przyjemnością wrócę do tego wyjątkowego świata i dam się pochłonąć jego magii, a pan Nik Pierumow ląduje na mojej półce „ulubionych autorów”.






piątek, 14 grudnia 2018

"Uniesienie" Stephen King

Castle Rock, to miasto, które ma przerąbane po całości. Serio, tyle złego się tam wydarzyło, że
śmiało można powiedzieć, że to prawdziwie upiorna miejscowość.
A jednak przychodzi taki dzień, w którym zwykły człowiek zrobi rzecz niezwykłą, dając miastu szansę na… w sumie na co? Odkupienie? Naprawdę błędów?

Scott Carey  to czterdziestokilkuletni mieszkaniec Castle Rock, który właśnie dostał intratny kontrakt, dzięki któremu czeka go bardzo dostatnie życie. Pewnie cieszyłby się z tego bardziej, gdyby nie fakt, że każdego dnia traci około kilogram wagi, choć jego sylwetka się nie zmienia i nadal wygląda na swoje niedawne  108 kg.
Szukając wyjaśnienia tajemniczej i niespotykanej przypadłości, zwraca się do emerytowanego lekarza rodzinnego. Ten jednak nie potrafi wyjaśnić tego, co dzieje się ze Scottem.
Paradoksalnie odkąd zaczął chudnąć, Scott czuje się wręcz kwitnąco, ale ma świadomość, że przy tym tempie chudnięcia, niedługo nadejdzie „dzień zero” w którym nastąpi…no właśnie, co?
Mając wizję rychłego końca, Scott postanawia zmienić to, co było złe i naprawić tyle błędów w swoim życiu ile da rady. Zaczyna od poprawy sąsiedzkich stosunków z parą kobiet, właścicielek lokalnej restauracji, która z powodu uprzedzeń społeczności Castle Rock do związku dwóch kobiet, chyli się ku upadkowi.

Jakiś czas temu czytałam „Pudełko z guzikami Gwendy”, które S. Kinga napisałam we współpracy z Richardem Chizmarem. Była to bardziej nowelka, które pomimo pewnych nadprzyrodzonych elementów, opisywała bardziej rzeczywistość tu i teraz. Podobnie rzecz się ma z „Uniesieniem”. Początkowe skojarzenie z inną powieścią Kinga pt. „Chudszy” kazała mi się spodziewać raczej horroru.
Jednak nic bardziej mylnego.
„Uniesienie” to cieniutka książka, nowelka w sumie, choć wbrew pozorom pełna treści i bardzo wymowna.
Nietypowo dla Kinga, akcja rusza z kopyta już od pierwszej strony i jest mocno skondensowana na tych  170 stronach.
Mimo nadprzyrodzonego wątku (no bo jak inaczej nazwać chudnięcie bez utraty masy ciała) fabuła tej nowelki mocno osadzona jest w rzeczywistości, a tą pan King postanowił bezlitośnie skrytykować.
Polityczne poglądy Kinga są raczej szeroko znane i w Uniesieniu również są one eksponowane w postaci krytyki rządów Trumpa i mentalności popierających go ludzi.
King bez mrugnięciem okiem piętnuje małomiasteczkowe uprzedzenia, dyskryminację z powodu orientacji seksualnej (sąsiadki Scotta są lesbijkami), zamknięcie na wszystko, co nie mieści się w od dawna wytyczonych ramach.

Jednocześnie pokazuje, że zawsze jest możliwość naprawy swoich błędów i wyrządzonych krzywd. Tajemnicza utrata wagi sprawi, że Scott spojrzy na otaczającą go rzeczywistość jakby z boku i doprowadzi do tego, że mężczyzna zmieni wiele nie tylko w sobie, ale i w mieszkańcach Castle Rock.
King jest wnikliwym obserwatorem otaczającego go świata, co doskonale widać w Uniesieniu. Mimo skromnej objętości, książka jest przepełniona emocjami, których się nie spodziewałam. Przyznaję, na końcu się zwyczajnie poryczałam, co jeśli chodzi o książki tego autora, zdarzyło mi się tylko podczas lektury „Wielkiego marszu” i „Zielonej mili”.
Co ważne, zakończenie Uniesienie jest otwarte, więc tak na dobrą sprawę, autor może wrócić do swoich bohaterów i tych wydarzeń.
Jak zwykle u autora można znaleźć kilka smaczków w postaci nawiązania do innych jego książek. Ogromnie to u pana Kinga lubię i zawsze staram się je wyłapywać czytając jego kolejne powieści.

Dla kogo jest „Uniesienie”? W mojej ocenie dla każdego.
Napisana lekko, w stylu Kinga, ale bez charakterystycznego dla niego długiego wprowadzenia (przy tej liczbie stron to oczywiste) ta niepozorna książka wywarła na mnie naprawdę dobre wrażenie swoim przekazem i wywołała sporo emocji.
Na uznanie zasługują również twórcy okładki. Ona idealnie oddaje treść książki i jej przesłanie. Jest sugestywna tak samo jak tytuł.
Mimo, że uwielbiam pełne grozy powieści Mistrza, to liczę również na to, że jeszcze wiele książek w stylu Uniesienie pan King napisze.







poniedziałek, 10 grudnia 2018

"Ciężko być najmłodszym" Ksenia Basztowa*Wiktoria Iwanowa

„Ciężko być najmłodszym” to pierwszy tom trylogii Książę Ciemności napisanej przez duet autorek:
Ksenię Basztową i Wiktorię Iwanową.
Jej głównym bohaterem jest Diran, najmłodszy syn Ciemnego Władcy, którego cała rodzina wciąż traktuje jak dziecko.
Wykorzystując nadarzająca się okazję, pod nieobecność rodziny postanawia uciec z domu i dostać się do jakiejś szkoły magii. Okazuje się, że i owszem, jest takowa, ale hmmm na terytorium jasnych, którzy z ciemnymi  od czasu rozłamu nie mają po drodze.
Uzbroiwszy się w zapasy, magiczne artefakty i (prze)dziwną drużynę, Diran realizuje swój plan i wydostaje się z zamku, a potem już wszystko idzie nie tak, jak powinno.

Zacznę od tego, że jestem ogromną wielbicielką literatury pisanej przez rosyjskojęzycznych autorów, a już fantastyki w szczególności.
Dlatego, gdy tylko zobaczyłam, że w księgarniach pojawiał się ta powieść, od razu kupiłam.
A potem dłuuugo po nią nie sięgnęłam, bo nigdzie nie było informacji kiedy i czy w ogóle będzie wydana kontynuacja.
Natomiast podczas wizyty na Targach Książki w Krakowie udało mi się zamienić kilka słów z wydawcą, który zapewnił, że kolejne tomy będą. Więc wzięłam się za czytanie i uwierzcie – przepadłam.

Akcja powieści od pierwszej strony jest bardzo wartka i wciągająca. Poznajemy Dirana, a że narracja jest pierwszoosobowa z jego punktu widzenia, wszystko widzimy jego oczami, co w połączeniu z sarkastycznym poczuciem humoru chłopaka dostarcza czytelnikowi sporo dobrej zabawy.
Początkowo można odnieść wrażenie, że to książka o przygodach rozpieszczonego dziedzica Ciemnego Władcy, ale nic bardziej mylnego.
Czym dalej zagłębiałam się w fabułę, tym bardziej poważnie się robiło i tym wyraźniej było widać, że podróż do szkoły magii, to zaledwie wierzchołek intrygi uknutej przez autorki.

Mimo, że pierwszoosobowa narracja wyklucza szersze spojrzenie na wydarzenia, to autorki wybrnęły z tego całkiem udanym fortelem – mianowicie w powieści pojawiają się (nie za często) dygresje, które pokazują, co dzieje się u pozostałych członków rodziny Dirana i jak stopniowo zostają oni wplątani w intrygę, w której po uszy siedzi sam Diran.
Wszystkie rozpoczęte wątki zgrabnie połączą się w finale tej opowieści, jednocześnie sugerując, że to dopiero początek większej historii.
Autorki operują bardzo lekkim i przystępnym językiem, razem wypracowały sobie bardzo fajny styl. W powieści skrzy się od magii, czarów i duże dawki sarkastycznego humoru. Jest szalona wyprawa, są tajemnice, są niesamowite przygody i bardzo dobrze wykreowani bohaterowie. Dużym plusem jest ukazanie relacji pomiędzy wszystkimi uczestnikami wyprawy. Autorki nakreśliły obraz wzajemnej wrogości i uprzedzeń, które stopniowo ulegały zmianie, wraz z lepszym poznaniem siebie wzajemnie i kolejnymi przeżytymi przez bohaterów przygodami.
A tych ostatnich jest dość sporo, bo drużyna, która podróżuje z Diranem, to pełen wachlarz nie tylko ras, ale przede wszystkim charakterów, co nie raz wpakuje ich w tarapaty.

Świat, który wykreowały autorki jest barwny i ciekawy. Jego tajemnice odkrywamy stopniowo, tak samo jak panujący układ geopolityczny, układy, sojusze i wrogów. Autorki dozują czytelnikowi te informacje, dzięki czemu wcale nie jest łatwo rozgryźć kto i co w tym spisku namieszał.
Pokazały również że jasność nie zawsze musi oznaczać dobro, a ciemność zło. Że nie ważne gdzie i w jakiej rodzinie się urodziłeś, ale jak postępujesz i w co wierzysz.
Historia opowiadana jest w humorystycznym i lekkim tonie, ale nie wykluczyło to i poważniejszych momentów, które się w powieści pojawiły.
Tak jak pisałam na początku, czym dalej tym poważniej się robiło.
Od samego początku czuć, ze autorki miały pomysł na fabułę i skutecznie go zrealizowały. Jest ona spójna i intrygująca, a akcja szybo mknie do przodu, nie dając szansy na nudę.

Jestem oczarowana tą powieścią. Po opisie nie spodziewałam się aż tak dobrej książki, która momentalnie wciągnęła mnie do swojego świata i nie puściła do ostatniej strony.
Pokochałam wykreowanych przez autorki bohaterów, nie tylko tych głównych, ale i tych drugoplanowych, bo co ważne – każdy z nich jest dobrze przedstawiony i ma swoją rolę do odegrania w tej opowieści.
Więc jeśli lubicie lekkie, ale dobrze napisane fantasy okraszone sporą dawką sarkastycznego humoru i ze świetnymi bohaterami, to koniecznie sięgnijcie po „Ciężko być najmłodszym” a jestem przekonana, że się nie rozczarujecie.





piątek, 7 grudnia 2018

"Zimowy ogród" Kristin Hannah

„Zimowy ogród” to trzecia powieść autorstwa Kristin Hannah, którą przeczytałam. Po dobrym
Słowiku i fenomenalnej Wielkiej samotności  podeszłam do lektury dość ostrożnie.
„Zimowy ogród” to jedna z wcześniejszych powieści autorki, a jej akcja rozgrywa się dwutorowo. Współcześnie i w Leningradzie w czasach wielkiego terroru i oblężenia miasta przez Niemców w trakcie II WŚ.

Meredith i Nina to siostry. Całe dzieciństwo i młodość odczuwały oziębłość emocjonalną matki - Rosjanki, która uczuciem darzyła jedynie ich ojca, o córkach zapominając.
Ten brak miłości, którego nie mogła zrekompensować nawet miłość ojca, mocno wpłynął na ich dorosłe życie i charakter oby sióstr – tak różny jak tylko się dało.
Gdy ich ojciec – Amerykanin umiera, przed śmiercią wymusza na ich matce, aby ta opowiedziała im historię swojej młodości i życia w Leningradzie i wielkiej miłości jaka stała się jej udziałem.

W swojej opowieści autorka koncentruje się na trzech kobietach, Meredith, Nine i ich matce. Przy czym ta ostatnia staje się łącznikiem pomiędzy przeszłością i teraźniejszością.
Autorka bardzo dobrze kreuje swoje bohaterki, tworzy portrety kobiet silnych, odważnych, a jednocześnie wrażliwych i podatnych na zranienie. Pokazuje ich życie, wszystkie błędy, pomyłki i złe decyzje z poruszającą szczerością. Nie czyni ze swoich bohaterek kobiet idealnych, wręcz przeciwnie. To postacie pełnokrwiste.
Najbardziej poruszająca z racji czasów, w których rozgrywają się te wydarzenia, jest opowieść o przeszłości matki - Anyai. Ale i wątek rozgrywający się współcześnie jest ciekawy i poruszający.

Życie Anyai w Leningradzie w czasach czystek Stalina, a potem podczas oblężenia miasta podczas wojny, to poruszający obraz okrucieństwa, terroru,  wżerającego się w kości strachu. To również obraz wielkiego głodu, lęku o życie, o najbliższych i przejmujący obraz wszechobecnej śmierci. Jednocześnie na tle tych strasznych wydarzeń ukazana jest wielka miłość, która rodzi się jakby na przekór wszystkiemu.
Autorka bardzo płynnie łączy ze sobą przeszłość z teraźniejszością, a bardzo obrazowy język, którym się posługuje, sprawia, że bez trudu możemy wyobrazić sobie opisywane przez nią wydarzenia.
Na duży plus zasługuje dbałość o tło historyczne i obraz Rosji z tamtych lat.  Widać, że autorka zadała sobie wiele trudu, aby jak najwierniej przedstawić obraz prawdziwych wydarzeń, do tego bardzo plastycznie opisuje wyjątkowy klimat Leningradu, jego białych nocy i śnieżnych zim.

Kristin Hannah dała mi się poznać jako autorka, która ma niewątpliwy talent do pisania w sposób pełen emocji i nie inaczej jest w przypadku tej powieści.
Historia, która opowiada pełna jest uczuć, nie tylko tych pięknych, ale również tych trudnych i sprawiających ból.
Autorka pokazuje jak przeszłość wpływa na nasze życie i wybory, których dokonujemy. Kreśli wnikliwy obraz relacji pomiędzy matką a córkami, rodzącej się więzi po wielu latach emocjonalnego dystansu Anayi.
„Zimowy ogród” to historia Rosji i strasznych czasów, bólu, tęsknoty, rozpaczy i złamanego serca. To również historia o potrzebie miłości, przebaczeniu i daniu sobie szansy na naprawę popełnionych błędów.
Ale przede wszystkim to historia o więziach rodzinnych, o wielu obliczach miłości i wewnętrznej sile, które pozwala znieść to, czego nikt nigdy nie powinien doświadczyć.

Ta książka wywołała we mnie ogrom emocji, doprowadziła mnie do łez, niesamowicie wzruszyła. Podobało mi się również zakończenie, bo choć inaczej je sobie wyobrażałam, to jednak wizja autorki przypadła mi do gustu.
„Zimowy ogród” to bardzo dobra powieść ze spójną fabułą, bardzo dobrym tłem historycznym i świetnie wykreowanymi bohaterami.
Śmiało mogę powiedzieć, że Kristin Hannah stała się ona jedną z moich ulubionych pisarek.

wtorek, 4 grudnia 2018

Książkowe zakupy, czyli co w listopadzie pojawiło się na moich regałach

Listopad obfitował w premiery.
To zdanie jest dość znamienne, bo przełożyło się na liczbę kupionych książek. Dobrze, że trafiłam na dużą promocję, bo mogłoby być różnie z moimi finansami.
Część ksiażek (te z empika) kupiłam za doładowanie eKarty, co kosztowało mnie milionpińcet wypełnionych ankiet. Ale się opłacało. Cztery książki kosztowały mnie tylko poświecony na zaznaczanie odpowiedzi czas.
W listopadzie najwiecej kupiłam fantastyki, trochę starszych książek, które dopiero teraz przez kompletny przypadek trafiły mi w łapy.
Prócz tego dostałam jedną książkę od wydawnictwa do zrecenzowania (Portret rodzinny) i muszę przyznać, że była to mocna i poruszająca lektura.
Niektóre z książek kupionych w listopadzie już przeczytałam, m.in Bramy Światłości 3. Czekałam na tą książkę rok, a przeczytałam w dwa dni.
I jak tu żyć, skoro to ostatni tom serii?




Pod względem czytelniczym listopad był przeciętnym miesiącem, łącznie przeczytałam 11 książek, z których większość podobała mi się bardzo, a np. Kroniki Belorskie skradły moje serce na zawsze.
Świetna okazała się również Guerra Melissy Darwood. W sumie pozytywnie się poskładało, bo nie trafiłam na słabszą książkę.
W kolejce na bloga czekają jeszcze trzy zaległe recenzje książek przeczytanych w listopadzie. Będę je wrzucała już niedługo.
W międzyczasie planuję jeszcze mikołajkowy konkurs, więc zachęcam do śledzenia strony bloga na FB.