sobota, 29 sierpnia 2020

"New Orleans Rush" Kelly Siskind

Są takie historie, które oczarowują czytelnika od pierwszej strony. I nie chodzi o to, że główny
bohater jest przystojnym iluzjonistą(nawet gdy faktycznie jest). Chodzi o to, że opowieść jest tak magicznie piękna.
I właśnie do takiej grupy można zaliczyć powieść „New Orleans Rush” autorstwa Kelly Siskind.

Główną bohaterką jest  Beatrice Baker, która wyjeżdża wraz z chłopakiem do Nowego Orleanu, aby zacząć wszystko od nowa. Nie spodziewa się tylko, że po kilku dniach chłopak ją porzuci, a ona zostanie bez dachu nad głową i pieniędzy w obcym mieście.
Nie spodziewa się również, że na wskutek zbyt dużej ilości alkoholu zrobi coś głupiego, co doprowadzi ją do Huxleya Marlowa, iluzjonisty, magika, dla którego będzie musiała pracować w charakterze asystentki.
I że jej nowy szef okaże się intrygującym i wspaniałym mężczyzną pobudzającym jej wyobraźnię i serce…

‘New Orleans Rush” to książka, która przez media społecznościowe przeszła bez echa. Fakt ten mnie zadziwia niepomiernie, bo dla mnie to jedno z odkryć tego roku. Perełka w swoim gatunku.
Napisany pięknym językiem romans, z barwną główną bohaterką i bohaterem, który nie jest gnojkiem wg zasady „łobuz kocha najbardziej”.
Oboje głównych bohaterów to pięknie nakreślone postacie, a ich przygody są, no po prostu niesamowite.
Autorka zdecydowanie ma talent, i choć wiadomo w sumie jak się książka skończy (wszak to romans), to nie obyło się bez kilku niespodzianek, ciekawych zwrotów akcji i poruszającego tła dla sercowych perypetii.
Historia Beatrice i Huxleya jest barwna, ciekawa, urocza, a i odrobiny pikanterii nie zabrakło.
Do tego w powieści są jeszcze dwaj braci Huxleya, obaj dodają kolorytu tej historii i mam nadzieję, że doczekają się swoich powieści. Nie zabrakło w tej historii również poczucia humoru i szczypty magii związanej ze światem iluzjonistów.

Akcja jest bardzo dynamiczna, a autorka starała się, z pozytywnym efektem, oddać klimat Nowego Orleanu i jego wyjątkowego czaru i tejamniczości.
Pomógł jej w tym plastyczny język i wyjątkowo dobry styl. Książka napisana jest naprawdę dobrze, czyta się ją z ogromną przyjemnością.
Co mnie  najbardziej ujęło, to fakt, że bohaterowie są z jednej strony zwyczajni, a z drugiej jednak wyjątkowi. Że jest w nich dobro i troska o innych, a w samej powieści, mimo, że bohaterowie mają nierzadko trudną przeszłość, to nie ma kumulacji wszystkich dramatów tego świata, okraszonych co chwilę jakimś nowym nieszczęściem.
Autorka opisuje perypetie Beatrice i Huxleya barwnie, z humorem, z odrobiną pikanterii, ale i z rodzącą się na oczach czytelnika przyjaźnią, która zmienia się w prawdziwą i płomienną miłość.
I to jest tak piękne, tak urocze i ogrzewające serce. Jest w tym tyle czaru i magii zwanej miłością, że podczas czytania przeniosłam się totalnie do snutej przez autorkę opowieści, żyłam przez chwilę życiem bohaterów i drżałam z niepokoju o ich losy.

Ta książka jest jak miękki koc i gorąca kawa w mroźny, zimowy wieczór, gdy za oknem wieje wiatr. Rozgrzewa, otula czymś dobrym, sprawia, że człowiek nie zwraca uwagi na to co za oknem. Czytanie „New Orleans Rush” to była prawdziwa przyjemność i szczerze liczę, że pojawią się u nas kolejne książki autorki, bo teraz to ja je biorę w ciemno, nawet nie czytając o czym jest fabuła.
Powieść pani Kelly Siskind jest tak pełna ciepła i czegoś pozytywnego, że długo nie mogłam o niej przestać myśleć, czując się pod jej totalnym urokiem.
Piękna historia, świetni bohaterowie główni i ci drugoplanowi i rozgrzewający serce romans.
Czego chcieć więcej?
Jedynie więcej książek pani Siskind.
Polecam.



wtorek, 25 sierpnia 2020

"Ruchomy zamek Hauru" Diana Wynne Jones

Młoda Sophie Kapeluszniczka zwraca na siebie  uwagę czarownicy i zostaje przez nią zamieniona w
staruszkę… Dochodząc do wniosku, że gorzej być nie może rusza do ruchomego zamku czarodzieja Hauru, który podobno zjada dusze młodych dziewcząt i jest ogólnie potwornym potworem.
Ale gdy do niego trafia, poznaje nie tylko jego ucznia Michaela, ale również Kaqlcyfera, demona ognia, z którym zawiera pakt…

Na początku przyznam, że nie oglądałam kreskówki, którą nakręcono na podstawie książki, wiec spotkanie z powieścią Diany Wynne Jones, było dla mnie jak pierwsza randka.
I jak to przed randką, miałam obawy, wątpliwości, ale i nadzieję i motyle w brzuchu.
I okazało się, że również ogromnego farta, że trafiłam na tą książkę, bo okazała się być wspaniałą lekturą i cudowną przygodą.

„Ruchomy zamek Hauru” to przepiękna baśniowa historia, która wciąga już od pierwszej strony. Jest tu magia, jest dobro i zło, ale nie wszystko jest czarno-białe. Są tu odcienie szarości, które nadają tej historii cudownego klimatu.
Akcja jest niesamowicie dynamiczna, a jednocześnie autorka poświęca wiele uwagi bohaterom, pokazuje, że pozory mogą mylić, a człowieka łatwo ocenić nie zadając sobie trudu, aby go zrozumieć, lepiej poznać.

Książka napisana wspaniałym językiem, plastycznym, barwnym i soczystym. Tą historię się smakuje jak owoce dojrzewające na słońcu, gryzie się kawałek jabłka czy brzoskwini, a ma się wrażenie, że w ustach ma się smak słońca, chmur, nieba, deszczu.
Tak samo jest z tą książką, czyta się jedno zdanie, a ma się wrażenie, że dostało się o wiele, wiele więcej treści.

Sami bohaterowie to tak wspaniałe i barwne postacie, że nie ma możliwości, żeby ich nie polubić. Oczywiście i tutaj pojawiają się „ci źli”, mamy główną antagonistkę, która jak się okazuje, maczała palce w nieszczęściu nie tylko Sophie.
Piękne jest to, że autorka daje nam szansę poznać swoich bohaterów, zrozumieć ich, bez oceniania, bez narzucania co mamy o nich myśleć.
Główna bohaterka zmaga się nie tylko z klątwą jaką na nią rzucono, ale i z samą sobą, z brakiem wiary we własne siły i umiejętności, z poczuciem odrzucenia i samotności.

W powieści nie brak humoru, magii, tajemnic i przygody. Tu się tyle dzieje, że strony się wręcz połyka. To lektura dla czytelnika w każdym wieku, która – czego jestem pewna – zachwyci niezależnie od peselu.
Jestem zachwycona tą książką, dałam się jej oczarować i wciągnąć do wspaniałego, baśniowego świata, gdzie przeżyłam wraz z bohaterami niesamowite przygody.
Dziwię się tylko, że o tej książce tak cicho w mediach społecznościowych. Rzecz dla mnie niepojęta, zważywszy na to, jak cudowna to powieść.
Polecam ją gorąco, czytajcie i dajcie się oczarować niezwykłej opowieści utkanej przez Dianę Wynne Jones.

sobota, 22 sierpnia 2020

"Cyberpunk. Odrodzenie" Andrzej Ziemiański

Shey Scott – były policjant, wydalony ze służby z powodu śmiertelnej choroby oraz partnerujący mu
Lou Landon usiłują namierzyć Axel Staller – bliźniaczą siostrę Lani, kobiety, która w biały dzień zabiła kilkanaście osób, a następnie zniknęła.
W dodatku, gdy obaj trafiają do Axel, wynajęty morderca strzela jej prosto w głowę, a jedyną opcją uratowania jej życia, to wszczepienie implantu wojskowego, który nigdy nie trafił do czynnej służby.
Żeby odnaleźć Lani, jej siostra i śledzący ją mężczyźni, trafiają do Zakazanego Miasta, miejsca z którego wyjść już nie jest tak łatwo, która rządzi się swoimi prawami.

„Cyberpunk. Odrodzenie” to moje pierwsze spotkanie z twórczością pana Ziemiańskiego. Nie wiem czemu wcześniej nie sięgnęłam po inne jego książki, wszak fantastykę kocham ogromnie. Tym razem zaintrygował mnie opis i gatunek, bardzo lubię takie klimaty.
Akcja powieści zaczyna się bardzo dynamicznie i naprawdę, w tej książce dzieje się już od pierwszej strony.
Czytelnik wraz z głównymi bohaterami jest wciągany w wir wydarzeń, które zaskakują i intrygują. Są tajemnice do odkrycia, są spiski, są takie elementy układanki, które sięgają kilka dekad w przeszłość. Wszystko to wraz z rozwojem fabuły zazębia się ze sobą, łączy i na końcu człowiek mówi „aaaa to o to chodziło”.
I choć są elementy, których można się było spodziewać, to mimo wszystko ogólnie pomysł i rozwój fabuły oceniam na plus.

Jeśli chodzi o bohaterów, to głównych jest troje, Shey, Lou i Axel, a w tle dowiadujemy się również co nieco o Lani. Ich kreacja jest zadowalająca i przyznaję, że od początku polubiłam całą trójkę. A już moją sympatię wzbudził Kit  - implant umieszczony w głowie Axel.
Jego koegzystencja z Axel jest chyba najlepiej ukazanymi relacjami pomiędzy bohaterami w tej książce.
W książce pojawia się sporo postaci drugoplanowych i niektóre są naprawdę ciekawe, aż żal, że nie dostały więcej czasu. Choć powieść kończy się otwartą furtką na kolejną historię osadzoną w tym świecie, to z wypowiedzi autora na premierze online nie wynikało, żeby miał plan na kolejną książkę ze świata cyberpunka.

„Cyberpunk. Odrodzenie” czytało mi się całkiem dobrze, autor ma bardzo lekki styl i prosty język. Brakło mi ciut więcej plastycznego opisu Zakazanego Miasta, bo tam był niesamowity potencjał, który nie do końca został wykorzystany. Andrzej Ziemiański skupił się przed wszystkim na bohaterach i tym co ich spotyka, resztę zostawiając na drugim planie.
I nie, to nie tak, że w książce nie ma tła, ale to, które pisarz stworzył aż się prosi o rozbudowę.
Całość naprawdę przypadła mi do gustu. Niektórych rozwiązań się spodziewałam, niektóre mocno mnie zaskoczyły, a finał okazał się satysfakcjonujący. Wizja przyszłości, którą zaserwował mi pan Ziemiański wydaje się być całkiem prawdopodobna, patrząc na to w jakim kierunku pędzi świat.
Podsumowując, moje pierwsze spotkanie z twórczością Andrzeja Ziemiańskiego uznaję za całkiem udane i jeśli zdecyduje się napisać kolejną powieść osadzoną w świecie cyberpunka, to na pewno po nią sięgnę.

czwartek, 20 sierpnia 2020

Consolation i Conviction, czyli Consolation Duet Corinne Michaels

Consolation Duet Corinne Michaels. 
Książki, które wśród czytelniczek mają wysokie oceny i wiele dobrego o nich czytałam. Przed premierą Beloved postanowiłam zapoznać się z historią Lee i Liama.
Jako, że składają się na nią dwa tomy, Consolation i Conviction, postanowiłam czytać całość, żeby nie przerywać historii.
Akcja powieści rozgrywa się w środowisku zawodowych żołnierzy. Mąż Lee ginie na misji, gdy kobieta jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Złamane serce, miesiące rozpaczy, tylko mała córeczka trzyma Lee przy życiu. Do czasu, aż na jej progu nie pojawi się Liam, przyjaciel jej zmarłego męża, który postanawia jej pomóc. I jak to w życiu bywa, pomiędzy tą dwójką rodzi się uczucie…
Uczucie, które na swojej drodze spotka sporo przeciwności losu.

Obie książki przeczytałam już jakiś czas temu, ale długo nie wiedziałam co tak naprawdę chcę o nich napisać.
Zacznę od fabuły, bo ta jak na literaturę kobiecą jest ciekawa i naprawdę wciągająca. I choć pewien schemat jest tu zachowany, niektórych wydarzeń można się domyślić, to jednak tom pierwszy kończy się dużym zaskoczeniem i takim zwrotem akcji, że cieszyłam się, że mam już tom drugi.
Akcja jest dynamiczna, autorka skupia się na relacjach Lee i Liama, ale postacie drugoplanowe również mają swój czas, co nieco i o nich się dowiadujemy, mamy szansę ich poznać. Głównym wątkiem jest radzenie sobie ze stratą ukochanej osoby i danie sobie zgody na nową miłość. Wbrew pozorom, to nie jest wcale takie łatwe i autorka pokazała to w całkiem dobry sposób.

Sami bohaterowie są ciekawi i o dziwo, nawet główna bohaterka nie była irytująca, co niestety jest dość częste w romansach. Ale nie, tutaj Lee jest fajna, bez problemu ją polubiłam i jej kibicowałam.
Liam…
No tak, Liam jest cudowny i czytając o nim, wcale się już nie dziwiłam zachwytom czytelniczek. Jest nieprzerysowany, oczywiście seksowny, wspaniały, ale posiada też wady i mimo jego uroku i czaru, to wydawał mi się bardzo prawdziwy.
Relacje pomiędzy nim i Lee są pokazane bardzo obrazowo i w taki sposób, który sprawia, że chce się o nich czytać.

Historia, którą opowiada autorka naprawdę mi się spodobała. A jednak czytanie chwilami było nie tak płynne jakbym chciała. I odpowiada za to przeogromna porcja ckliwości, wylewająca się z każdej strony.
Autorka o uczuciach pisze barwnie i dużo, ale przesadziła z ckliwością. I zapewne taki styl ma ogromną ilość fanek, mnie jednak trochę męczył. Nie na tyle, żebym miała chęć rzucić któryś z tomów w kąt i zapomnieć o jego istnieniu, ale jednak podczas lektury trochę mnie uwierał.

Jeśli chodzi o porównanie obu tomów, to pierwszy był ciut lepszy w moim odczuciu. Drugi niczym mnie już nie zaskoczył, choć to oczywiście nie jest wada, a fabuła nadal mi się podobała. Historia Liama i Lee, mimo, że chwilami okraszona mega ckliwością przypadła mi do gustu do tego stopnia, że chętnie sięgnę po kolejne książki autorki, bo uważam, że pisze całkiem dobrą literaturę kobieca, przy której można się odstresować i oderwać od rzeczywistości.


poniedziałek, 17 sierpnia 2020

"Dziesięć tysięcy drzwi" Alix E. Harrow

W ogromnej rezydencji pana Locke, pełnej egzotycznych skarbów i artefaktów, mieszka January
Scaller, która odnosi czasem wrażenie, że sama jest jednym z eksponatów swojego opiekuna. Dziewczynka, mimo, że nic jej nie brakuje, czuje się w tym wielkim domu nie na miejscu, wyobcowana, zapomniana.
Ojciec dziewczynki pracuje dla pana Locke, w zamian za to dziewczynka jest otoczona opieką jego pracodawcy.
Życie, choć nie bez smutków, upływa jej całkiem dobrze, aż do czasu gdy z tajemniczej skrzyneczki wyciąga tajemniczą księgę, która zmieni w jej życiu wszystko.

„Dziesięć tysięcy drzwi” to piękny przykład powieści szkatułkowej. Akcja rozpoczyna się bardzo powoli, a potem już płynie jednostajnym nurtem, wciągając nas w opowieść w opowieści. I od razu to napiszę, jeśli spodziewacie się pędzącej na łeb na szyję akcji, przygód rodem z filmów o Indianie Jonesie, to nie ten adres, ta powieść jest zupełnie inna.
Historia opowiadana przez autorkę jest piękna, liryczna, subtelna. Pod przykrywką przygody kryje się tu wiele innych, ważnych tematów, jak rasizm, próby odnalezienia swojego miejsca na ziemi, relacje rodzinne i sposób postrzegania rodziców przez dziecko. Autorka pokazała jak bardzo różni się czasem pojęcie tego co najlepsze wg rodzica i wg dziecka. Jakie skutki mogą mieć decyzje podjęte przez dorosłych na całe życie dziecka.
To wszystko wplecione jest w historię o innych światach i odnajdywaniu drzwi do nich, o wykorzystanych i zmarnowanych szansach, o dążeniu do spełniania marzeń i przede wszystkim o miłości. Ale nie tylko o tej romantycznej, ale i pomiędzy rodziną, przyjaciółmi.

Język powieści jest naprawdę piękny. Autorka pisze obrazowo, soczyście, tą książkę się smakuje i się nią zachwyca. Niewątpliwie wielka w tym zasługa przekładu, za który odpowiada Andrzej Goździkowski, który potrafił oddać niesamowity klimat tej powieści, jej piękno i liryzm.
Byłam oczarowana podczas czytania, miałam wrażenie, że zanurzyłam się w innym, pięknym świecie, choć akcja powieści rozgrywa się na początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych.

Jeśli chodzi o samą fabułę, to dla mnie była idealna. Było w niej wszystko, żebym poczuła magię tej historii, żebym wciągnęła się w opowieść autorki i to do tego stopnia, że nie przeszkadzało mi niespieszne prowadzenie fabuły, bo tę powieść smakowałam jak największy przysmak, którego jest mało i człowiek nie chce aby za szybko się skończył.
Opowieść o January, o drzwiach do innych światów, o jej poszukiwaniach – to wszystko mnie oczarowało. Autorka potrafiła nakreślić wyjątkowo wiarygodne postacie, tchnąć w nie życie, dać im pasje i marzenia.
Spotkanie z nimi to było wspaniałe doświadczenie i mam nadzieję – wyjątkowo jak na mnie – że to nie jest jednotomówika, że autorka powróci do tego świata i tych bohaterów.
Było mi ogromnie żal rozstawać się z światem, do którego zabrała mnie wraz ze swoimi bohaterami Alix E. Harrow i mam nadzieję, że dane mi będzie do niego wrócić.
Gorąco polecam.

sobota, 15 sierpnia 2020

"Melodia serc" Ewelina Nawara&Justyna Leśniewicz

„Melodia serc” to debiut Eweliny Nawary i Justyny Leśniewicz. Opowiada historię Liama i Jo.
Dziewczyna zjawia się w Nottingham żeby uciec od problemów i złamanego serca. Zamieszkuje u swojej kuzynki, a tam poznaje jego – członka zespołu, faceta z demonami przeszłości.
Pomiędzy tą dwójką od razu zaiskrzy, ale jak to w życiu bywa, los potrafi być przewrotny i jedną ręką dawać, drugą odbierać.

Sięgając po tą książkę, jak zwykle w takich przypadkach, miałam z tyłu głowy myśl, że to debiut. I oceniając ją, brałam na to poprawkę.
Akcja powieści jest dynamiczna i sporo się tutaj dzieje. Prócz klasycznego romansu mamy poruszone kilka innych, ważnych i trudnych tematów i choć osią fabuły jest miłość, to autorki nie tylko o niej piszą. Kreślą obraz niełatwych czasem relacji rodzinnych, przyjaźni i lojalności wobec tych, na których nam zależy. Wszystko to tworzy bogaty obraz ludzkich emocji, które mają wpływ na bohaterów.

Pomysł na fabułę jest ciekawy i choć, jak to w takich książkach bywa, nie jest aż tak trudno się domyśleć jaki może być finał tej historii, to to co pośrodku jest wciągające i chce się dowiedzieć co wydarzy się za chwilę.
Zakończenie natomiast sugeruje, że kolejny tom już się pisze (mam nadzieję), bo akcja urywa się dość gwałtownie w ważnym momencie.

Jeśli chodzi o styl, to jest on jak na początkujące autorki całkiem przyjemny, nie było żadnych zgrzytów podczas czytania, choć w kilku miejscach korekta mogła się bardziej postarać. Całość jednak oceniam na plus i wierzę, że wraz z nabraniem doświadczenia, będzie on jeszcze lepszy.
Na duży plus zasługuje u mnie fakt, że książka nie jest przeładowana wulgaryzmami. Oczywiście pojawiają się, ale w ilości, która mnie nie raziła. Nie lubię wciskania wszędzie przekleństw, żeby podkreślić (tak mniemam) ogrom emocji. Tutaj autorki nie zdecydowały się na coś takiego, co zadecydowanie pozytywnie wpłynęło na mój odbiór lektury. Uważam, że jeśli ktoś potrafi pisać o uczuciach bez podkreślania ich co chwilę przekleństwami, to jest to niewątpliwie zaleta warta zaznaczenia. Podobało mi się też, że kwestie seksu również nie były ubrane w wulgaryzmy. Przez to uczucie, które połączyło bohaterów wydawało mi się jakby piękniejsze.
Bo wiecie, jest dla mnie różnica, pomiędzy wydźwiękiem tekstu „chcę cię ruchać” a „chcę się z tobą kochać”. Oczywiście są fani tej pierwszej formy i to jest ok, ale ja do nich nie należę, dlatego Melodia serc przypadła mi do gustu.

Sama kreacja bohaterów nie jest może na mistrzowskim poziomie, ale dla mnie była naprawdę dobra. Wystarczająco poznałam i głównych bohaterów i tych drugoplanowych. Autorki poświęcały sporo czasu, żeby czytelnik mógł ich zrozumieć i zobaczyć, co ich skłoniło do takich, a nie innych decyzji.
Nie trudno się też domyślić, że w kolejnych tomach autorki przedstawią nam historie pozostałych bohaterów, którzy teraz są jedynie postaciami drugoplanowymi.

Oceniając „Melodię serc” jako całość, muszę przyznać, że to udany debiut. Nie obyło się oczywiście bez drobnych potknięć, ale musze przyznać, że Ewelina Nawara i Justyna Leśniewicz poszły dobrą drogą i jeśli będą szlifować swoje umiejętności, to ich czytelniczki dostaną kolejne, dobre historie.
Ja osobiście jestem zadowolona z lektury, spędziłam z nią przyjemnie czas, polubiłam bohaterów i przeczytałam fajną historię.
Czekam na kontynuację i wierzę, że będzie jeszcze lepsza.
Polecam.

wtorek, 11 sierpnia 2020

Czy jest coś nie tak z polską fantastyką?

Szeroko pojmowana fantastyka to gatunek, który kocham najbardziej. Uwielbiam czytać o czymś, czego nie mam prawa zobaczyć dookoła siebie, poznawać nowe światy, dać się porwać różnym typom magii, spotkać smoki i inne magiczne stworzenia, poznać przygody bohaterów  nierzadko wyjątkowych, obdarzonych wyjątkowymi talentami czy mocami.
Zanurzenie się w takim świecie, to 100% relaks i oderwanie się od szarej rzeczywistości, a bardzo często książki z tego gatunku prócz warstwy rozrywkowej, mają jeszcze inne, które poruszają poważniejsze tematy.
Jeśli chodzi o fantastykę, to czytam bez ograniczeń, klasykę, nowości, autorów każdej narodowości. Ważne jest dla mnie, aby opis fabuły mnie zaciekawił.
Kocham miłością ogromną książki pisarzy zza wschodniej granicy, bolejąc jednocześnie, że pojawia się ich u nas tak mało.
Uwielbiam autorów z USA czy UK, niedawno odkryłam fajną autorkę z Francji, na półce czeka już powieść autora z Czech.
Ale w tym tyglu ogromną część stanowią nasi rodzimi pisarze fantastyki. I to nie jedynie ci najbardziej znani, np. Andrzej Sapkowski. Kupuję i czytam książki mniej znanych autorów, debiutantów, tych którzy już zaistnieli, ale wciąż są na początku swojej drogi.
I powiem Wam, że naprawdę bardzo rzadko jestem naszą rodzimą fantastyką rozczarowana.

Niestety od długiego już czasu zauważam – nie wiem, jak to nazwać, trend? – podczas dyskusji na różnych forach/grupach dotyczących książek ogólnie, a czasem i nawet  stricte fantastyki wpisy, że polska fantastyka jest zła i dany czytelnik jej nie czyta.
Ok, mi to nie przeszkadza, bo każdy czyta co lubi i to jego osobisty wybór. Czasem padają argumenty, że polskie imiona czy akcja osadzona w Polsce są dla kogoś nie do przeskoczenia. Jestem w stanie to zrozumieć, bo ja mam podobnie w przypadku książek obyczajowych, choć nie mogę powiedzieć, że obyczajówki pisane przez polskie autorki są złe, bo przeczytałam ich niewiele i to nie jest odpowiednia ilość do wygłoszenia takiej oceny.
I żebym nie została źle zrozumiana, nie przeszkadza mi sam fakt, że ktoś nie czyta książek naszych autorów.
Przeszkadza mi, że często ktoś, kto ich nie czyta, nie ma porównania, albo ma na poziomie „przeczytałem/am 2-3 książki naszych autorów i na ich podstawie mogę wydać opinię, że cała polska fantastyka jest zła” wypowiada się z poziomu autorytetu i odradza innym czytanie naszych autorów.
Bo ok, sam nie czytasz, twój wybór, ale czemu odradzasz innym nie znając danego autora i jego książek? Przecież to, że ty nie sięgasz po te książki, nie znaczy, że innym nie mają szansy się spodobać.
Jeszcze bym rozumiała, gdyby odradzali tylko ci, co daną książkę przeczytali. Ale nie!
Często widziałam negatywne oceny osób, które książki nie czytały, ale skoro to polski autor, to twierdzą, że książka nie może być dobra.

I tak, teraz to już wpis nacechowany emocjami, bo w takich przypadkach zaczyna mi pulsować żyłka i drgać powieka.
Bo po pierwsze:
W wielu powieściach naszych autorów/autorek nie ma żadnych polskich akcentów, nawet imion. Akcja dzieje się często w stworzonych na potrzeby fabuły światach i nie ma nic wspólnego z Radomiem czy Sochaczewem, w którym z mieczem czy różdżką biega Zbyszko czy Anielka.
Po drugie:
Nawet jeśli akcja osadzona jest w naszych realiach współczesnych, to często jest to jedyny polski element, bo wydarzenia są tak „magiczne”, że się serio nie odczuwa tej naszej „polskości”.
Wreszcie po trzecie:
Mamy swoje słowiańskie wierzenia, mitologię, którą z dobrym efektem wykorzystują nasi autorzy (choć nie jest to jeszcze liczna grupa, to cały czas się powiększa) tworząc wyjątkowo barwny i magiczny świat, mimo, że geograficznie umieszczony na rodzimym podwórku.

Ja rozumiem uprzedzenie do danego autora/ki po lekturze jego/jej książki, która nie przypadła komuś do gustu. Ale wrzucanie wszystkich do jednego worka tylko z powodu jednej czy dwóch książek, które ktoś uznał za kiepskie, jest wg mnie słabe.
Słabe i w sumie krzywdzące, bo naprawdę mamy dużo autorek i autorów, którzy mają talent, potrafią wyczarować świetną historię, stworzyć barwny, magiczny świat i wyrazistych bohaterów. I śmiem podejrzewać, że gdyby pisali pod pseudonimem brzmiącym z amerykańska, to część czytelników, którzy dziś ich „nie tykają” z przyjemnością sięgałoby po ich powieści.

Podsumowując.
Nie wnikam w preferencje czytelników, uważam, że każdy powinien czytać tylko to na co ma ochotę i w sumie innym nic do tego. Razi mnie jednak krytykowania książek, których się nie czytało, odradzanie czytania ich wg zasady „ja nie czytam, więc odradzam innym” i oceniania negatywnie wszystkich książek polskich autorów/autorek fantastyki na podstawie przeczytanych 2-3 powieści.
I jeszcze na koniec dodam, że wpis ten jest sponsorowany przez moją narastającą od długiego czasu irytacją tym zjawiskiem, spotęgowaną sympatią do naszej rodzimej fantastyki ogólnie.





niedziela, 9 sierpnia 2020

"Gołąb i wąż" Shelby Mahurin

Lou uciekła  przed dwoma laty z sabatu, wyrzekając się magii, przyrzekając sobie, że nigdy już jej
nie użyje. Ukryła się w  Cesarine, unika łowców czarownic i stara nie wychylać.
Reid Diggory, to łowca czarownic na usługach Kościoła. Nienawidzi wiedźm i zrobi wszystko, aby każdą pojmać.
Ich ścieżki niespodziewanie się skrzyżują, a przewrotny los sprawi że wiedźma i łowca zostaną połączeni węzłem małżeńskim.
Nie wszystko jest jednak tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka, nie każdy jest tym kim wydaje się być, a przeszłość lubi dawać o sobie znać wtedy, gdy się jej najmniej spodziewamy…

Przyznaję, że ogromna promocja książki w social mediach sprawiła, że zamówiłam książkę w przedsprzedaży w boxie i niecierpliwie jej wyglądałam.
Wydawało mi się, że to będzie lektura w sam raz dla mnie. Bohaterowie wszak to już nie nastolatkowie, a opis fabuły bardzo zachęcał.
Sama książka zaczyna się dość interesująco, poznajemy głównych bohaterów i zostajemy wprowadzeni do stworzonego przez autorkę świata.
Motyw polowania na wiedźmy i strachu przed nimi oceniam na plus.Tak samo jak pokazanie, że nie każda czarownica jest dobra, że i wśród nich są osoby przesiąknięte złem, czy zepsuciem i nie jest to tylko domeną niemagicznych ludzi.
Autorka dość przekonywująco odmalowała działania kościoła i jego walkę z wiedźmami, jego zepsucie i drugie dno, które kryło się w jego poczynaniach.
Jeśli chodzi o system magiczny, to wg mnie nie ma tu czegoś takiego. Jest po prostu moc, którą władają wiedźmy, magia, czary, zaklęcia. Ale nie jest to rozbudowane w konkretny system magiczny, jak np. allomancja u Sandersona.
Czy to wada? Uważam, że nie. Choć autorka mogła się pokusić o coś takiego, pole do popisu zdecydowanie było.

Głównych bohaterów jest dwoje, Lou i Reid i trzeba autorce przyznać, że całkiem dobrze ich nakreśliła. Do tego stopnia, że Lou zniechęciła mnie do siebie prawie od początku. Pewnie miała być twarda, a była pyskata i arogancka. Miała mieć zapewne cięty język, a momentami była wręcz wulgarna. Jej zmiana okazała się nie taka znów duża, choć faktycznie dziewczyna zmienia się pod wpływem wydarzeń, jakie stają się jej udziałem. Nie bez znaczenia okazał się również wpływ jej męża.
Nie zaiskrzyło między mną a Lou. Prawie do końca irytowała mnie swoim zachowaniem i charakterem. Końcówka książki trochę zmieniła jej obraz i jeśli utrzyma się ten trend w drugim tomie, to może mój odbiór tej postaci się zmieni.
Natomiast Reid od początku mi się podobał. I choć chwilami był zbyt dobry dla Lou, co tylko przysparzało mu kłopotów, to ogólnie od początku budził moja sympatię. Potrafił mimo wieloletniego kształtowania przez kościół wyciągać własne wnioski i choć na niektóre rzeczy potrzebował czasu, to jednak nie był aż tak zaślepiony, jakby się mogło wydawać.
Na plus zasługują postacie drugoplanowe. Nie są tylko wypełniaczami fabuły, odgrywają ważną rolę w tej historii, niezależnie od tego, czy pojawiają się na dłużej, czy tylko na chwilę.

Sama fabuła była dość ciekawa. Niektórych wydarzeń się spodziewałam, niektóre mnie zaskoczyły. Ogólnie bilans wyszedł na plus, ale bez fajerwerków. Uważam, że autorka miała dobry pomysł i całkiem zgrabnie go przedstawiła. Jej styl jest przyjemny, a pióro lekki.
I choć książka miała w teorii wszystko czego potrzeba, aby być wciągającą lekturą, to czegoś mi w tej powieści zabrakło. Nie do końca potrafię to zdefiniować, ale chyba doskwierała mi pewna powierzchowność w ukazaniu świata, w pokazaniu rodzących się pomiędzy głównymi bohaterami uczuć. Uwierała mnie też wtórność niektórych elementów fabuły. I choćby nie wiem jak dobrze były one ukazane, to wciąż są one tylko tym, o czym przeczytałam już wiele razy w innych książkach.
Z racji faktu, że to pierwszy tom, liczę na to, że w kolejnym będzie lepiej, że autorka rozwinie skrzydła wyobraźni, bo ta historia naprawdę ma potencjał. Jest duża szansa, że sięgnę po kontynuację, nie lubię niedokończonych opowieści.

piątek, 7 sierpnia 2020

"Nim nadejdzie świt" Alicja Wlazło

„Nim nadejdzie świt” to nowa odsłona twórczości Alicji Wlazło, która dała się poznać czytelnikom
serią Zaprzysiężeni z gatunku fantastyki.
Byłam bardzo ciekawa jak sobie poradziła z romansem/sensacją, bo tym właśnie jest jej najnowsza powieść.
Na pierwszych stronach poznajemy Theo i Verę, młodych ludzi, którzy kochają grę na skrzypcach, ale los szykuje dla nich coś zgoła innego, niż muzyczna kariera.
Młodzi się poznają, pojawia się między nimi uczucie, a wtedy złośliwy los sprawia, że nic nie idzie tak jak powinno.

Czytając opis powieści przyznaję, że nie tego się spodziewałam, co dostałam. Czy to wada? Bynajmniej. Sprawiło to tylko, że byłam pozytywnie zaskoczona i czytałam z ogromną ciekawością, co tam się stanie, co się wydarzy i co swoim bohaterom zaserwuje autorka.
Jeśli chodzi o parę głównych bohaterów, to przyznaję, są całkiem dobrze nakreśleni, mamy możliwość ich poznać, zrozumieć, zrozumieć co nimi kieruje i dlaczego podejmują swoje decyzje.
Podobali mi się oboje, i Theo i Vera w równym stopniu. Co w sumie jest dość zaskakujące, bo rzadko kiedy w tego typu książkach oboje głównych bohaterów jest tak samo fajnych.
Trochę słabiej wypadają postacie drugoplanowe. Są zdaje się ważni, ale nie poznałam ich aż tak dobrze, jakbym chciała, a pojawia się w książce kilka intrygujących bohaterów, o których chętnie dowiedziałabym się więcej.

Język powieści jest lekki, ale dopracowany. Ala Wlazło ma dobry styl i potrafi obrazowo opisywać emocje, których w tej powieści nie brakuje.
Książkę czyta się płynnie, nie ma potknięć, błędów czy nielogiczności.
Jeśli chodzi o fabułę to jest spójna i widać, że autorka miała na tą książke pomysł, który konsekwentnie realizowała.
Jest tylko jedna rzecz, jeden element, który nie do końca do mnie przemówił.
Chodzi mi o natężenie uczuć pomiędzy Theo i Verą, a jego późniejszy wpływ na życie mężczyzny. Nie odczułam, aby uczucie, które zaczęło się w nich rozwijać, było aż tak wszechogarniające, aby mieć aż tak ogromny wpływ na całe przyszłe życie Theo.
Co prawda nie przeszkadzało mi to, nie wpłynęło negatywnie na odbiór książki, więc nie traktuję tego jako wadę, po prostu gdzieś to we mnie utkwiło, więc muszę o tym napisać.

Jeśli chodzi o rozwój akcji, to jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Alicja Wlazło nie pisała historii Theo i Very zachowawczo, ostrożnie. Chwilami to była jazda bez trzymanki, a niektóre wydarzenia totalnie mnie zaskakiwały i to jest duży plus tej powieści.
A największy to chyba zakończenie.
To jest serio mocny element i pozostawił mnie z pytaniem „o jaaa ale że TO?”.
Byłam tak zaskoczona, że aż sama się z siebie śmiałam i kłaniam się nisko autorce za taki mocny finał.
Oczywiście liczę na to, że jednak to nie jest koniec, że powstanie druga część, bo furtka zdecydowania jest.
Wszystko w rękach autorki, a mi pozostaje już tylko czekać na jakiekolwiek informacje.

„Nim nadejdzie świt” to naprawdę dobra powieść i czytało mi się ją z ogromną przyjemnością. Jeśli lubicie połączenie – i to udane – sensacji z romansem, to z czystym sumieniem mogę polecić najnowszą powieść Alicji Wlazło.

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

"Zaginieni z Księżycowa" Christelle Dabos. Drugi tom cyklu Lustrzanna

„Zaginieni z Księżycowa” to drugi tom serii Lustrzanna autorstwa Christelle Dabos. Pierwszy tom
czytałam jako pierwszą książkę 2020 roku i byłam nią zachwycona. Dlatego niecierpliwie czekałam na kontynuację przygód Thorna i Ofelii.
Akcja powieści rozpoczyna się mniej więcej tam, gdzie zakończył się tom pierwszy i od początku jest naprawdę dynamiczna.
Wiele się w tej części dzieje, są nowe wątki, wiele zaskakujących wydarzeń i zwrotów akcji.
Jest również tajemnica zaginionych osób z Księżycowa, którą będzie musiała rozwikłać Ofelia, a która okaże się bardziej zaskakująca niż się początkowo mogło wydawać.

Opis swoich wrażeń chcę zacząć od ponownej pochwały tłumacza książki, pana Pawła Łapińskiego. Wykonał on kawał wspaniałej pracy swoim przekładem. Tą książkę czyta się cudownie, jej język zachwyca, jest płynny, plastyczny. Czytanie Lustrzanny to prawdziwa uczta czytelnicza i ogromna w tym zasługa przekładu właśnie.
Jeśli chodzi o samą fabułę, to zdecydowanie więcej się tu dzieje niż w pierwszym tomie, który wg mnie był niejako wprowadzeniem do cyklu. Pogłębia się nasza znajomość głównych bohaterów, choć autorka prawie przez cały drugi tom skąpi czytelnikowi informacji o Thornie i jego motywacjach. Na szczęście finalnie ta część sporo nam wyjaśnia, choć jednocześnie finał sprawia, że pojawia się jeszcze więcej pytań niż po pierwszej części.

O bohaterach mogę śmiało napisać, ze to naprawdę niesamowite barwne postacie. Throna pokochałam od pierwszych stron. Nie przeszkadzało mi jego wycofanie, jego oschłość, oszczędność w wyjawianiu swoich myśli. Może dlatego, że mamy sporo wspólnych cech charakteru. 
Problem miałam z Ofelią. Przez sporą część książki denerwowało mnie jej zachowanie. Sama byłam tym zaskoczona, bo w pierwszej części bardzo polubiłam tą dziewczynę. A tu nagle taki zwrot. No ale wiadomo, że się nie poddałam, czytałam dalej i przyznaję, w końcu Ofelia się zrehabilitowała, a jej zachowanie okazało się starannie przemyślane przez autorkę, więc wybaczam jej nadszarpnięcie moich nerwów podczas czytania. Jestem ciekawa niezmiernie, jak autorka poprowadzi rozwój Ofelii w trzeciej części, jak pokaże nam Throna po tym, ile dowiedzieliśmy się o nim w drugim tomie. Co z pozostałymi postaciami, które są nie mniej ciekawe niż główni bohaterowie.
„Zaginieni z Księżycowa” zrodziła więcej pytań niż dała mi odpowiedzi i uważam, że to przejaw ogromnego talentu autorki.
Ciekawa jestem innych arek, budowy świata, innych miejsc i ludzi. Intryguje mnie Faruk i inni mu podobni, tajemnica jego pochodzenia i… wiele więcej, ale nie mogę za bardzo zdradzić o co chodzi, żeby tu nie sprzedać spoilera. Mam tylko nadzieję, że Christelle Dabos nie poskąpi nam tej wiedzy w kolejnych częściach swojej wspaniałej serii.

W powieści nie brakuje tajemnic, intryg, spisków i ogólnie tego dworskiego zakłamania i niepewności kto jest kim i co udaje i co chce ugrać dla siebie.
Ofelia mimo, że wciąż jest ciapowatą młodą kobietą, zaczyna się zmieniać, dojrzewać i zauważać więcej. Stara się też brać swoje sprawy we własne ręce i nie poddawać niepowodzeniom.
Ciekawe co też się wydarzy w trzecim tomie, zwłaszcza patrząc na to, jak się drugi zakończył.
Oj będziecie zaskoczeni, tak samo jak ja, jak dotrzecie do finału, a tam…
No w skrócie – będzie się działo.

Lustrzanna to naprawdę wspaniała seria, jestem przekonana, że z takim talentem autorka nie może napisać słabszej części.
Trzeci tom podobno ma się ukazać jeszcze w tym roku.
Oby Wydawnictwo Entliczek dotrzymało tych deklaracji, bo się nie mogę doczekać „Pamięci Babel” (tytuł trzeciej części).
Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to gorąco zachęcam do sięgnięcia po Zimowe zaręczyny i Zaginionych z Księżycowa.
To kawał dobrej lektury i jestem pewna, że się nie zawiedziecie.
Polecam.