środa, 27 listopada 2019

"Dwanaście żywotów Samuela Hawleya" Hannah Tinti

Samuel Hawley jest samotnym ojcem Loo, dorastającej nastolatki.
Wraz z córka wiodą koczownicze życie, od motelu do motelu, zmieniając miejscowości, mieszkanie, ciągle w drodze.
Pewnego dnia hawley postanawia wraz z Loo zamieszkać w mieście Olympus, w stanie Massachusetts, rodzinnej miejscowości nieżyjącej matki dziewczyny.
To tam nastolatka zacznie grzebać w przeszłości i spróbuje dowiedzieć się, jak doszło do tragicznej śmierci matki i co skrywa przeszłość jej ojca.
Przeszłość, która właśnie ponownie postanowiła pojawić się w życiu ojca i córki.

„Dwanaście żywotów Samuela Hawleya” autorstwa Hannah Tinti to zdecydowanie książka nieszablonowa, nieprzewidywalna i intrygująca.
Szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś na styl połączenia kryminału i jakie było moje zdziwienie, gdy dostałam coś innego.

Powieść pani Tinti ciężko jednoznacznie zaklasyfikować do jednego gatunku. Bo tu przeplata się ze sobą i kryminał i powieść obyczajowa i dramat. To opisany z subtelnością obraz miłości, krzywdy i bólu, ale i nadziei i lojalności i poświęcenia. To historia o dorastaniu i odnajdywaniu swojej drogi.
Tinti bywa do bólu szczera, nie stroni od brutalności, która jednak w idealnej proporcji dopasowana jest do fabuły.
Autorka niczego nie lukruje, nie zakłamuje rzeczywistości i jest daleka od szablonowego obrazu „twardziela o gołębim sercu”. Główny bohater jest postacią niejednoznaczną, ciekawą, skomplikowaną, do tego wewnętrznie skłócony sam ze sobą. Jego portret jest wyrazisty, poznajemy go powoli, ale dokładnie. Mamy również możliwość dzięki retrospekcjom poznać jego życie i miłość do matki Loo.
Czy Samuel Hawley to bohater, którego da się polubić?
Wydaje mi się, że tak, choć ja do końca nie potrafiłam się zdecydować, czy go lubię czy wręcz przeciwnie.
Bo są w nim obszary za które go ceniłam, ale było też coś, co sprawiało, że miałam chęć trzasnąć go w twarz. Mocno.
Wywołał we mnie wiele sprzecznych emocji, bo z jednej strony go rozumiałam, a z drugiej  w wielu momentach, śledząc jego decyzje i działania, chciałam zapytać „dlaczego to robisz?”.

Bez trudu za to zapałałam sympatią do Loo, córki Samuela. Ta wychowywana w dość nietypowy sposób dziewczynka sprawiała, że nie raz byłam nią oczarowana.
Ta pełna buzujących emocji, niepewności i buntu osoba była dla mnie świetnym obrazem dorastającej nastolatki, które poszukuje swojego miejsca na ziemi i nie potrafi się odnaleźć w społeczności małego miasteczka.
Wszystkie jej działania aby odkryć przeszłość ojca, poznać losy matki i zrozumieć wreszcie kim jest i kim chce być, są nakreślone bardzo dobrze.
Autorka przyłożyła się do wykreowania jej postaci i uważam, że wyszło jej to znakomicie.

Czy można uwolnić się od przeszłości i bez konsekwencji wkroczyć w przyszłość?
Czy zła przeszłość pozwala się od niej odciąć i zacząć normalne życie?
Dwanaście śladów po kulach, które naznaczyły ciało Hawleya pokazują, że czasem zajdzie się zbyt daleko w swoich działaniach i przeszłości prędzej czy później się o człowieka upomni.
Czym więcej wydarzeń z jego przeszłości odkrywałam, tym bardziej byłam zaniepokojona losem Loo i tym, jaką drogę wybierze dziewczyna.
Ostatnie sceny w książce dały mi odpowiedź na to pytanie i choć jeszcze wszystko może się zmienić (tak, czasem myślę o przyszłości bohaterów książkowych, o tym co się z nimi stało dalej), to jednak zakończenie, które dała mi autorka, bardzo mi się spodobało i czułam się usatysfakcjonowana.

„Dwanaście żywotów Samuela Hawleya” to powieść nieszablonowa, wciągająca i ogromnie ciekawa. Napisana dobrym stylem, bardzo obrazowo i plastycznie. Trzymała mnie w napięciu, wzruszała, chwilami nawet potrafiła rozbawić, poruszyła we mnie wiele emocji.
To była wyjątkowo udana lektura i chętnie sięgnę po kolejne książki autorki.
Polecam.

sobota, 23 listopada 2019

"Magia cierni" Margaret Rogerson

Elisabeth wychowuje się w Wielkiej Bibliotece. Miejscu gdzie żyją wyjątkowe grymuary, których
pilnują strażnicy. Grymuary, w których zaklęta jest magia.
Elisabeth mimo młodego wieku wie na pewno kilka rzeczy, że chce zostać strażniczką i że wszyscy magowie są źli, a magia to coś mrocznego i niebezpiecznego.
Mimo młodego wieku, jej poglądy są dość stanowcze, aż nadejdzie dzień,  który zmieni całe życie dziewczyny, a ktoś kto jeszcze do niedawna był wrogiem, teraz staje się sprzymierzeńcem.
Wplątana w straszną zbrodnię dziewczyna będzie zmuszona zwrócić się o pomoc do czarodzieja. A to da początek niesamowitym wydarzeniom.

Już dawno wyrosłam z literatury młodzieżowej, czy to w fantasy czy innych gatunków. Czasem jednak pojawia się książka, która zaintryguje mnie na tyle, że pomimo wieku głównych bohaterów i tak się na nią skuszę.
Tak właśnie było z „Magią cierni” Margaret Rogerson.

Akcja powieści jest dość wartka i zaczyna się naprawdę ciekawie. Nie miałam problemów żeby wczuć się w ten wyjątkowy klimat, jaki w powieści stworzyła autorka. Niebezpieczne grymuary, które mogą stać się czym naprawdę złym i niejako żyją.
Tajemnice, spiski, knowania i młoda, ciut naiwna bohaterka. Czy to mogło się udać?
Oczywiście że tak i wg mnie autorce udało się całkiem dobrze. Potrafiła nakreślić wiarygodnych bohaterów, pokazać ich tak normalnie, bez przerysowania, bez irytującej maniery wszystkowiedzących nastolatków, którzy i tak popełniają jedną durnotę za drugą.
Bez robienia z bohaterki tej superhero twardzielki, a z bohatera mrocznego gniewnego.
Podobali mi się oboje, i Elisabeth i Nathaniel. Para głównych bohaterów to duży atut powieści.
Ale nie tylko ta dwójka jest tak ciekawa, bo w tej książce pojawia się postać wyjątkowa, intrygująca i cudownie niejednoznaczna, czyli Silas.
Jak bardzo on mnie oczarowała, jak wczytywałam się w sceny z jego udziałem, jak czekałam, żeby znów się pojawił. Całkowicie mnie zawojował i skradł moje serce.

Mimo, że książka nie ustrzegła się pewnej schematyczności, to jednak żyjące i niebezpieczne grymuary to coś, czego aż tak często się w powieściach fantasy nie spotyka.
Również sposób ukazania magii przypadł mi do gustu, choć i tu nie znajdziemy niczego, czego by nie było w innych książkach.
Mimo to autorce udało się te elementy opisać po swojemu, lekkim i bardzo przyjemnym stylem, sprawnie posługując się słowem, sprawiając, że powieść wciągała od pierwszej strony.
„Magia cierni” to naprawdę dobrze napisana powieść i czytało mi się ją z prawdziwą przyjemnością.

Jeśli chodzi o wątek miłosny, to jak najbardziej pojawia się, ale nie jest osią fabuły. Jest, autorka do niego nawiązuje, ale ani przez chwilę nie przytłacza fabuły i co jeszcze ważniejsze, nie robi z bohaterki bezmyślnej idiotki, gdy ta tylko odkrywa, że się zakochała.
Elisabeth jest sobą od początku do końca i nawet pierwsza miłość nie wypala jej mózgu, ani nie skłania do idiotycznych zachowań.
Należą się za to brawa dla Margaret Rogerson, bo z własnego doświadczenia wiem, że wcale nie jest łatwo utrafić tak fajnie poprowadzony wątek romantyczny w książkach młodzieżowych.

„Magię cierni” mogę uczciwie polecić. Klimat wiekowej biblioteki, szepty grymuarów, magia, tajemnice i fajni bohaterowie.
Do tego wartka akcja i sensowna postać kobieca.
Czy można chcieć więcej?
Ja bym chciała drugi tom, ale ta powieść to jednotomówka, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
Powieść polecam i chętnie sięgnę po kolejne książki autorki, nawet jeśli znów będą kierowane do młodzieży.



poniedziałek, 18 listopada 2019

"Następnym razem" Karolina Winiarska

Michał i Olga poznają się na obozie wakacyjnym we Włoszech. Powoli rodzi się pomiędzy nimi nić
porozumienia i uczucie, to pierwsze, wywołujące motyle w brzuchy i zawrót głowy. Niestety ich czas na wakacyjnym obozie się kończy i następuje powrót do Polski. Życie obojga zaczyna biec oddzielnie, mimo że nigdy o sobie nie zapomnieli, a i kontakt ze sobą do końca się nie urwał.
Czy odważą się zrobić pierwszy krok i znów się spotkać? Czy uczucie, które narodziło się na słonecznych plażach Italii miało szansę przetrwać szarą, codzienną rzeczywistość?

Na powieść Karoliny Winiarskiej zdecydowałam się trochę z „obowiązku” bowiem w planie czytelniczym (czy też postanowieniu noworocznym, jak zwał tak zwał) miałam punkt, że przeczytam trzy powieści obyczajowe polskich autorek/autorów.
Szczerze mówiąc unikałam ich i postanowiłam to zmienić akurat w tym roku.
Ale rok się ma ku końcowi, a ja mam za sobą dopiero jedną książkę, aż tu nagle wpada mi w ręce ta powieść.
Opis zachęcał i zaciekawił, przyciągająca wzrok okładka i informacja, że to debiut (tak, lubię debiuty. Każdy sławny pisarz był kiedyś debiutantem, więc chętnie czytam takie książki) sprawiły, że „Następnym razem” stała się drugą książka mojego czytelniczego wyzwania.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy dwójka głównych bohaterów to jeszcze nastolatkowie, którzy pełni optymizmu patrzą na świat i wierzą, że mogą zrobić i osiągnąć wszystko.
Z biegiem czasu ich spojrzenie na świat się zmieni, życie, rodzina, praca, szara rzeczywistość, to sprawi, że ten młodzieńczy optymizm zniknie, ale pojawi się coś nowego. Coś tak samo ważnego i cennego, świadomość tego czego się pragnie i co jest dla nich najważniejsze.
Autorka swoich bohaterów kreśli bardzo dobrze. Są ukazani w sposób, który pozwala nam ich dobrze poznać, jednocześnie nie narzucając czytelnikowi co ma o nich myśleć. Autora daje czytelnikowi możliwość samodzielnie wyrobić sobie zdanie o Michale i Oldze. Uważam, że to duży plus tej powieści i jej niewątpliwa zaleta.

Akcja jest dość wartka i naprawdę wciągająca. Dałam się oczarować opowiadanej przez autorkę opowieści i byłam ciekawa jak potoczą się losy bohaterów. Karolinie Winiarskiej udało się połączyć trochę romansu i powieść obyczajową, wymieszać z garścią nostalgii i szczyptą melancholii i okrasić słodko-gorzką otoczką prozy życia.
A gdzieś w tym wszystkim nie zabrakło najważniejszego – miłości.

Styl jest przyjemny, a pióro lekkie. Mimo, że język jest prosty, to autorka ma bogate słownictwo i potrafi pisać plastycznie, dając mi możliwość wyobrażenia sobie wszystkiego co opisywała.
Chwilami byłam urzeczona jej sposobem opisu zwykłych miejsc, które w jej powieści stawały się niezwykłe.
Powieść napisana jest bez zbytecznej ckliwości, chwilami do bólu szczera, czasem wywołująca smutek, czasem uśmiech. Na pewno zmuszała mnie do refleksji i zastanowienia się, czy ja sama wykorzystuję odważnie czas jaki mam dany na tym świecie, czy może kierują mną obawy i przekonanie, że wciąż mam czas…

„Następnym razem” to naprawdę udany debiut i ciekawa książka. Sama byłam zaskoczona, jak bardzo mi się spodobała, choć są wydarzenia w tej powieści, które chciałabym zmienić z całego serca (już Ty autorko wiesz jakie!).
Polubiłam bohaterów, kibicowałam im i mocno trzymałam za nich kciuki. I nawet postaci drugoplanowe zapadły mi w serce, bo nie były tylko papierowymi statystami, ale każde coś wnosiło do fabuły.

Na koniec przyznaję, jeśli więcej będzie książek polskich autorów/autorek w stylu debiutu Karoliny Winiarskiej, chętnie zacznę je czytać.
Spędziłam z powieścią autorki bardzo dobrze czas i mam nadzieję, że pisze już kolejną książkę, po którą sięgnę z przyjemnością.




wtorek, 12 listopada 2019

"Córka lasu" Juliet Marillier

Dłuższy czas zbierałam się aby napisać o swoich wrażeniach na temat tej powieści, ale nijak nie potrafiłam
swoich emocji ubrać w słowa.
Kotłowało się we mnie, buzowało, dostałam gigantycznego kaca książkowego.
Mimo, że nie potrafiłam (i nadal do końca nie potrafię) opisać wszystkich tych emocji słowami, to jedno wiem na pewno i chcę od razu napisać.
Ta książka jest genialna.

„Córka lasu” to opowiedziana na nowo baśń o Sześciu łabędziach braci Grimm. Ale nie jakaś wariacja na jej temat, to wierne odwzorowanie wydarzeń i fabuły, ale przeogromnie doprawione  irlandzkimi podaniami, legendami, wierzeniami i folklorem.
Jest tu jednak zachowany wspaniały baśniowy klimat, a jak to w każdej baśni bywa, mamy i magię i miłość i praktycznie niewykonalne zadanie, którym zostaje obarczona bohaterka.
Są bohaterowie i dobrzy i źli, ale u autorki Córki lasu pojawiają się również ci w odcieniach szarości.
Mimo, że Juliet Marillier bardzo ściśle trzyma się oryginalnych wydarzeń z baśni, to jej powieść jest bardzo rozbudowana, nasączona emocjami, a jej bohaterowie są tak wiarygodni i cudownie wykreowani, realistyczni i pełnokrwiści, że ma się wrażenie, że się czyta o kimś, kto jest nam doskonale znany.

Świat o którym opowiada autorka bywa naprawdę brutalny. Córka lasu nie unika trudnych tematów, brutalnych wydarzeń i czasem nawet przemocy. Ale wszystko co się w tej powieści pojawia wynika z rozwoju fabuły i czasów w jakich toczy się ta opowieść.
Dodatkowo wszystko jest opisane tak subtelnie, delikatnie, że potrafi poruszyć wszystkie emocje w czytelniku, a jednocześnie nie epatuje brutalnością ponad miarę.
Autorka nie musi ze szczegółami pisać o krzywdzie fizycznej, która np. spotyka jakiegoś bohatera, aby czytelnik wiedział i czuł, że on cierpi.
Naprawdę, to ogromna umiejętność i niebywały talent aby w tak subtelny sposób pisać o sprawach trudnych, jednocześnie wywołując morze uczuć w czytelniku.

Bohaterowie, których kreuje pisarka, są (jak już wcześniej pisałam) wyjątkowo dobrze nakreśleni. Jeśli ktoś zna baśń o Sześciu łabędziach, to wie jaka droga czeka główną bohaterkę, więc od razu wiadomo jak trudne zadanie dostało się Juliet Marillier jeśli chodzi o jej postać. A jednak bez problemu poradziła sobie z tym zadaniem i wyszła z niego zwycięsko.
Każdy z bohaterów tej opowieści, czy to postać główna czy drugoplanowa, są napisani z dbałością o ich charakter, osobowość i wyrazistość.
Nie ma tu postaci mdłych, papierowych czy zbędnych.
Wszyscy, którzy pojawiają się na kartach tej powieści są w niej niezbędni.

Sama fabuła, mimo, że wiadomo jak się rozwinie, jest tak rozbudowana i opisana, że chwilami zagryzałam wargi z nerwów i obawy o losy bohaterów.
Znam tą baśń na wylot, to jedna z moich ulubionych opowieści braci Grimm, a jednak szalałam z niepokoju przy czytaniu Córki lasu. Był też taki moment, że płakałam nad tym co spotyka Sorchę i to płakałam rzewnymi łzami.
Czułam się, jakbym czytała o bliskiej przyjaciółce, siostrze, kimś, kto jest dla mnie niezwykle ważny.
Pochłaniałam kolejne strony, rozdziały i nie potrafiłam tej książki odłożyć.
Musiałam, musiałam się dowiedzieć, co jeszcze musi przeżyć Sorcha, aby wykonać powierzone jej zadanie.

„Córka lasu” to baśń.
Baśń wspaniała, klimatyczna, cudowna i pełna magii. Nie tylko tej dosłownej, ale i tej, którą gwarantuje niesamowicie napisana historia. Historia, która wkrada się w serce, mości się w duszy i sprawia, że nawet po zakończeniu lektury, po tym jak od czasu przeczytania ostatniego słowa mijają dni, ma się łzy w oczach, gdy się o tej powieści pomyśli.
Jest w niej i smutek i melancholia, odrobina nostalgii, ale i wiary w to, że jeśli bardzo się chce, to można wszystko, że miłość i poświęcenie są ogromną wartością.
Pokochałam „Córkę lasu” zachłysnęłam się jej pięknem i niepowtarzalnym klimatem.
Ktoś powie, że są lepsze książki.
Może to i prawda.
Ale już dawno żadna tak mnie nie poruszyła, tak nie zachwyciła i zauroczyła jak powieść Juliet Marillier.




sobota, 9 listopada 2019

Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie 2019. Targi, targi i po targach...

"Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz" jak to śpiewa Perfect, więc postanowiłam wreszcie podzielić się z Wami moimi wrażeniami z tegorocznych Targów książki w Krakowie.
Relacja dla mnie szczególna, bo jak nigdy nie wrzucam swoich zdjęć na bloga (czy gdziekolwiek indziej) to tym razem postanowiłam to zmienić i pokazać Wam z kim udało mi sie spotkać.

To mój drugi wyjazd na targi. W ubiegłym roku też byłam, wiedziałam wiec czym ta impreza "pachnie". Wiedziałam, że będzie tłok, gorąco, ścisk i dłuuuugie kolejki po autograf.
W tym roku było naprawdę wielu autorów, z którymi chciałam zamienić choć kilka słów i poprosić o autograf. Dlatego wiozłam sporo książek do podpisu, kolejne miałam na liście do kupienia.
Obiecałam sobie, że nie będę szalała z ilością książek... oczywiście polegałam z kretesem.
No nie potrafiłam się oprzeć.
Największe zakupy zrobiłam w piątek, gdy tłum był ciut mniejszy.
Udało mi się również wtedy spotkać i poprosić o podpisanie kilku książek pana Grzegorza Kasdepke. Kolejka była długa, ale spotkanie bardzo miłe.
Potem spotkałam się jeszcze z autorką trylogii Krucze serce, czyli Marią Zdybską (ale że jestem melepeta, to nie mam zdjęcia).
Na stopisku Papierowego Księżyca upolowałam super książki (dwie z nich zdążyłam już przeczytać i jestem zachwycona. Recenzja Siły zlego na jednego jest już na blogu) i udało mi się porozmawiać z właścicielem o jego planach wydawniczych. 
Piątek zakończył sie bolącymi ramionami od dźwigania toreb z książkami, ale warto było. Tyle cudowności udało mi się kupić.






Sobota przywitała mnie mgłą i ogromną kolejką do wejścia. Trochę się spodziewałam, trochę nie. Grzecznie, choć niecierpliwie czekałam na wejście, bo pierwsze spotkania z autorami były już o 10:30.











Odstałam swoje do Katarzyny Bereniki Miszczuk, do Jakuba Ćwieka (co za pozytywny człowiek, miałam wrażenie, że bije od niego pozytywna energia w takiej dawce, że i mi się trochę dostało), Michała Gołkowskiego wypatrzyłam wcześniej na stanowisku FS i z ogromnym poczuciem wstydu (no bo jednak jak to tak na "krzywy ryj", przed czasem i w ogóle) jeszcze zanim rozpoczął sie jego czas na spotkanie z fanami poprosiłam o podpisanie książki. Nie odmówił ufff, zdążyłam jeszcze zapytać o premierę subirpunka,, najlbiższe plany i nawet zrobić zdjęcie - panie Michale, bardzo dziękuję!
Spotkałam się również z Danutą Chlupovą, D.B. Foryś oraz  E. Raj, z którą udało mi się dłużej porozmawiać i była to świetna rozmowa.
Miałam również to szczęście, że w tym roku na targach byli również pan Franciszek Klimek, poeta, którego wiersze o kotach i psach niesamowicie poruszają moje serce oraz pan Stefana Turschmid, którego ksiażki wysoko cenię i z którym udało mi się dłużej porozmawiać. To było bardzo emocjonujące spotkanie.
Udało mi się również podpisać książkę u Artura Urbanowicza, któremu podziękowałam za strach i lęk przed patrzeniem nocą w okno po lekturze Gałęzistego. Oczywiście z tych emocji zapomniałam poprosić o zdjęcie.

Czas niestety nie jest z gumy i choć żal mi było ogromnie wychodzić, to nie miałam innego wyjścia, musiałam pożegnać się z targami.
Gdy już szłam do wyjścia, w moje oczy rzuciło się małoe stanowisko z okołoksiążkowymi gadżetami, zwłaszcza ochraniaczami na książki. Jak nie trudno się domyślić, nie oparłam się (zresztą za bardzo nie próbowałam) i z targów wyszłam z tym oto cudem.

Jak wspominam tegoroczne targi?
Jako niesamowitą imprezę, pełną emocji, cudownych spotkań, pozytywnej energii, nowopoznanych ludzi i autorów.
Czerpałam z nich pełnymi garściami i choć dojazd był długi, tłum straszny, kolejki jak zaczasów PRL, to za rok znów tam wrócę.
Żeby poczuć ten klimat, spotkać znów wyjatkowych ludzi, a autorom, których cenię powiedzieć, że kocham ich książki.
Do zobaczenia za Kraków za rok!

A to moje zdobycze ksiązkowe 

i książki podpisane przez ich autorów





wtorek, 5 listopada 2019

"Wilczerka" Katherine Rundell

Katherine Rundell to autorka, z którą miałam już jedno czytelnicze spotkanie, sporo czasu temu
czytałam jej powieść Dachołazy.
Książka podobała mi się, może bez wielkich fajerwerków, ale jednak miała w sobie to coś.
Dlatego gdy zobaczyłam zapowiedź nowej powieści autorki, od razu się nią zainteresowałam.
A gdy przeczytałam, że akcja dzieje się w lasach Syberii, a głównymi bohaterami prócz Fieodory i jej matki są wilki – wiedziałam, że muszę ją przeczytać.

Fieodora wraz z matką uczą oswojone wilki, które do pewnego momentu były „maskotkami” bogaczy, jak wrócić do dzikiej natury. Mieszkają razem, z dala od reszty wioski, nikomu nie wadzą, wręcz przeciwnie, zawsze slużą pomocą.
Ale nadejdzie dzień, gdy człowiek o złym sercu pełnym nienawiści do wilków – generał Rakow – aresztuje matkę Fieo i zamknie w więzieniu.
Dziewczynka, mając wsparcie w wilkach i Ilji, chłopcu, który nie chciał być żołnierzem, zrobi wszystko aby ja uratować.

Jaka jest ta powieść?
Napisana cudownym językiem, piękna, baśniowa, poruszająca.
Bywa okrutna jak mrozy Syberii, nieprzewidywalna jak wiatr, cudowna jak skrzący się w słońcu śnieg.
Przewrotna wariacja baśni o Czerwonym Kapturku, rozgrywająca się w surowym i bezlitosnym zakątku świata, w kraju, który w duszy ma melancholię i tęsknotę.
Taka jest Fieo i taka jest „Wilczerka”.

Autorka napisała książkę dla młodszego czytelnika, który zapewne potraktuje ją dosłownie i będzie miał dużą przyjemność z lektury.
Ale to dorosły czytelnik doceni subtelne elementy tej powieści, nawiązania, delikatne sugestie.
Bo to nie tylko opowieść o dziewczynce, która kochała wilki.
To historia poszukiwania swojego miejsca na ziemi, odmienności, podążania za marzeniami i akceptacji tego kim się jest. Nie na pokaz, nie z wierzchu, ale tam w środku, gdzie chcemy skrywać wszystko to, czego boimy się pokazać innym w obawie przed odrzuceniem.

Swoich bohaterów autorka pokazała w cudowny sposób, z jednej strony prosty, z drugiej wnikliwy.
Ich charaktery, dążenia, próby postawienia na swoim za wszelką cenę, egoizm, ale i bezinteresowną pomoc, przyjaźń, odwagę. W każdym z bohaterów powieści jest wszystko, są jak dwie strony jednej monety, nieidealni.
Co ważne, głównymi bohaterami prócz Rakowa są w 99% dzieci, to one wykażą się odwagą i determinacją, zawstydzając tym dorosłych.

Akcja powieści jest wartka, opisy otoczenia, przyrody, wilków są niesamowicie plastyczne i obrazowe. Dodatkowo cudowne ilustracje pobudzają wyobraźnię i nie trudno wyobrazić sobie wszystko to o czym pisze autorka.
W powieści bywają momenty zabawne, ale jednak więcej jest poważnych i niekiedy ogromnie poruszających chwil.
Na pewno książka poruszyła we mnie wrażliwe struny, wywołała masę emocji, od radości po łzy. Zachwyciła i oczarowała. I przede wszystkim pokazała, że nigdy nie można się poddawać, gdy gra toczy się o rzeczy najważniejsze – przyjaźń, miłość, ochronę tych, których kochamy.

„Wilczerkę” polecam szczerze i z całego serca.
Piękna powieść, z pięknymi ilustracjami, napisana pięknym językiem.
Jestem zakochana w tych mroźnych klimatach, dumnych i pięknych zwierzętach i opowieści, którą ofiarowała mi Katherine Rundell.

sobota, 2 listopada 2019

„Siła złego na jednego” autorstwa Kseni Basztowej i Wiktorii Iwanowej

25 października, Kraków, hala Expo,  wpadam na Targi książki i biegiem pędzę na stanowisko
Papierowego Księżyca.
A tam wysyp cudowności, w tym wyczekiwana przeze mnie druga część trylogii Książę Ciemności, czyli „Siła złego na jednego” autorstwa Kseni Basztowej i Wiktorii Iwanowej.
Jak ja czekałam na tą powieść, jak się niecierpliwiłam. I oto jest.
No i nadchodzi konsternacja – a co jeśli drugi tom będzie skopcony, zły i ogólnie mi się nie spodoba?

Kto zna moje zamiłowanie do literatury autorów zza wschodniej granicy ten wie jak bardzo jestem nakręcona na każdą ich powieść dostępną u nas.
Nie inaczej było tym razem.
Jak wygłodniała harpia rzuciłam się na drugi tom przygód Dirana i jego wyjątkowej kompanii i… przepadłam z kretesem.

Akcja powieści rozpoczyna się tam, gdzie się w pierwszym tomie zakończyła. Tom drugi to bezpośrednia kontynuacja przygód młodego księcia, który wciąż się upiera przy wstąpieniu do szkoły magii.
Sprawy się trochę komplikują, kompania dzieli się na dwie, a do Dirana dołącza kuzyn-  złotowłosy elf Rin jeżdżący na jednorożcu.
Tak właśnie, Ciemny Władca i następca elfiego tronu w jednym miejscu i to spokrewnieni. Co mogłoby pójść nie tak?
Okazuje się, że wszystko.

Szybko wpadłam w rytm czytania, a książka wciągnęła mnie totalnie. Bałam się „klątwy drugiego tomu” ale całkowicie niepotrzebnie!
Styl autorek się nie zmienił, wciąż jest lekki, barwny i pełen humoru.
Do bohaterów, których już dobrze poznałam dołącza kilkoro nowych i co tu dużo pisać, od razu ich polubiłam.
To nietuzinkowe postacie, bardzo fajnie ukazane, nakreślone tak, żeby wzbudzać w czytelniku wiele emocji.
I to nie tylko tych pozytywnych, bo i oczywiście spiskujący i knujący antagoniści się tu znajdą.

Akcja jest bardzo wartka i gna do przodu tak samo jak nasi bohaterowie. Szalone przygody, niespodziewane zwroty akcji, śmiech i czasem wzruszenie.
Do tego tajemnice, które się pojawiają, wątki które doczekują się wyjaśnienia i nowe zagadki do rozwikłania.
Jest tu wszystko to, za co pokochałam tom pierwszy.
Pod okraszoną humorem akcją pojawiają się i bardziej melancholijne elementy, ale to w literaturze zza wschodniej granicy jest norma. Rosyjskojęzyczni pisarze mają to we krwi, tą melancholię, tą cicho szumiącą w duszy tęsknotę.
Za czym zapytacie? Za miłością, za wolnością, za możliwością bycia sobą i podążaniem swoją własną ścieżką.
I mimo, że „Siła złego na jednego” to lekkie, młodzieżowe fantasy, okraszone humorem, to i tu autorkom udało się przemycić odrobinę tego wyjątkowego klimatu.

Książkę czytało mi się cudownie, nawet nie wiem kiedy uciekały mi kolejne rozdziały. Ten tom skupia się w większości na podróży Dirana i jego kompanii do szkoły magii, ale to nie typowa powieść drogi. Bo różne poboczne wątki się tu pojawiają i człowiek zaczyna widzieć, że kroi się coś większego, ważniejszego niźli tylko nauka w szkole i przygody na szlaku.
Autorki bardzo sprawnie połączyły pewne wątki z pierwszego tomu, dołożyły trochę nowych, część się wyjaśniła, część zaostrzyła apetyt na trzeci tom, bo można się już domyślać, co tam się może podziać.

„Siła złego na jednego” w 100% spełniła moje oczekiwania.
Bawiłam się przednio, dałam wciągnąć w szalone przygody bohaterów, nie raz zostałam zaskoczona i rozbawiona do łez. Zwłaszcza lingwistyczne zajawki Dirana potrafiły mnie doprowadzić do wybuchów śmiechu.
Jedyne co mnie smuci, to fakt, że książkę „pożarłam” w dwa dni i teraz pozostaje mi tylko czekać na trzeci tom.
Polecam.