wtorek, 31 grudnia 2019

„Boginie z Žítkovej” Kateřina Tučková

Ostatnia opinia na blogu w tym roku będzie o książce wyjątkowej.

„Boginie z Žítkovej” Kateřina Tučková

Wysoko w Białych Karpatach, na pograniczu Moraw i Słowacji, w odciętej od świata wsi Žítková żyły wyjątkowe kobiety. Potrafiły leczyć ziołami, przepowiadać przyszłość, poskramiać żywioły. Nazywano je boginiami, a ich tajemniczą sztukę bogowaniem.

Dora Idesová należy do ostatnich z rodu bogiń, nie chce jednak praktykować magii. Opuszcza rodzinne strony, kończy etnografię i postanawia zgłębiać fenomen bogiń od strony naukowej. Pewnego dnia odkrywa, że wśród materiałów tajnych służb StB znajduje się teczka jej ciotki, bogini Surmeny*.
*opis wydawcy

Fakt, że Dora odkryje materiały służb specjalnych na temat jej ciotki, popchnie ją na drogę poszukiwań prawdy i grzebania w przeszłości, sięgającej II WŚ, ale i dalej, za losami kolejnych bogiń.
Gdy zaczynałam czytać tą powieść, nie wiedziałam czego się po niej spodziewać. Oczywiście skojarzyłam sobie boginie z naszymi szeptuchami i jest to skojarzenie słuszne, o czym autorka wspomina w powieści.
Jednak nie jest to tylko opowieść o Karpackich boginiach jako takich, bo autorka opisuje losy prawdziwych postaci, choć nie o wszystkich pisze wprost, zmienia dane, z kilku osób tworzy jedną postać dodaje również postacie fikcyjne.
Prócz opowieści jaką snuje współcześnie Dora podczas swoich poszukiwań, autorka cofa się w przeszłość i ukazuje krok po kroku losy innych bogiń, nie tylko Surmeny. Mamy również możliwość poznać niektóre informacje o boginiach w formie dokumentów ze śledztw jakie prowadzili agenci służb StB.
Początkowo nie mogłam się do tego przekonać, ale czym bardziej zagłębiałam się w tą opowieść, tym mniej mi to przeszkadzało, aż złapałam się na tym, że zaczyna mi się podobać taka forma prowadzenia narracji.

Dwie linie czasowe, tzn. współczesna dotycząca Dory i ta z przeszłości jej rodziny i innych bogiń idealnie się uzupełniają.
Obraz bogiń, ich pracy i życia jest niezwykle przejmujący i poruszający. Autorka nie bawi się w sentymenty, pokazuje wszystko czego dowiaduje się Dora z brutalną szczerością i bez owijania w bawełnę.
Z jej opowieści wyłania się obraz ciężkiego życia w prawie odciętej od świata wiosce kobiet, które posiadają przekazywaną z matki na córkę wiedzę dzięki, której mogą pomagać innym. Ale ten świat nie jest wolny od zawiści, zazdrości i lęku, który potrafi popchnąć do haniebnych czynów.
Również obraz życia Dory, niepotrafiącej wyzwolić się ze strachu przed tym jaka jest, niepotrafiącej odnaleźć swojego miejsca na ziemi jest ogromnie smutny i przejmujący.

Opowieść Kateřiny Tučkovej jest gorzka, pełna bólu, smutku, tęsknoty i niespełnienia. To obraz walki kobiet o siebie i swoje życie, o swoich najbliższych, ale i o przetrwanie w bezwzględnym świecie.
Ta opowieść robi ogromne wrażenie, ale to nie jest lekka lektura. To ciężki temat i trudna historia, której finał potrafi człowiek mocno wstrząsnąć.
Nie znajdziecie tu lekkich i zabawnych historyjek o pracy bogiń, anegdot czy wizji kobiet posiadających szacunek tych, którym pomagały.
Ale bezsprzecznie książka warta jest każdej minuty, jaką się poświęca na jej czytanie. To ciężka i poruszająca historia, ale niesamowita i pochłaniająca człowieka na wiele godzin.

„Boginie z Žítkovej” to książka niebanalna, dobrze napisana, poruszająca, wymykająca się wszelkim schematom.
Chwilami miałam wrażenie, że czytam pięknie opowiedzianą baśń (wątki z przeszłości bogiń), chwilami, że powieść historyczną, chwilami, że reportaż. Wszystko to łączy ze sobą sprytnie autorka, co daje zaskakująco dobry efekt i zachwyca.
Ta z pozoru prosta opowieść o zwykłych ludziach jest w rzeczywistości bardzo niezwykła.
To chyba moja pierwsza styczność z literaturą czeską i jestem pewna, że to dopiero początek mojej z nią przygody.
„Boginie z Žítkovej” to naprawdę jedna z lepszych książek jakie dane mi było przeczytać.
Szczerze polecam i zachęcam Was do sięgnięcie po tą niebanalną powieść.







poniedziałek, 30 grudnia 2019

"Kłamca. Cyngiel niebios" Jakub Ćwiek

Dawno, dawno temu… Ok nie aż TAK dawno, ale jednak ładny szmat czasu minęło, gdy
przeczytałam po raz pierwszy „Kłamcę” Jakuba Ćwieka.
Książka mi się spodobała, więc czekałam na kolejny tom, ale w tym czekaniu jakoś mi umknął fakt, że kolejne tomy już są.
Aż jakiś czas temu Wydawnictwo SQN wznowiło serię i to z pięknymi okładkami. Nie pozostało mi nic innego, jak przypomnieć sobie jak to z tym Lokim było i jak potoczył się losy tego drania.


Pierwszy tom przygód Lokiego to zbiór opowiadań, ale w jakiś przemyślany sposób idealnie do siebie pasujących. Można przestać czytać w każdym momencie bez szkody dla całości, a jednak połyka się kolejne opowiadania i czuje się pewien rodzaj ciągłości.
Wiele w tej książce smaczków, wiele nawiązań, sprawne buszowanie po mitologii nordyckiej, chrześcijańskiej i kilku innych na dokładkę. Akcja dzieje się w miejscach mitologicznych, ale i w naszym współczesnym świecie. I wiecie co, mi się wszędzie podobało, chętnie czytałam o kolejnych przygodach Lokiego i jego działaniach niezależnie gdzie rozgrywała się akcja.
W książce sporo jest humoru, sarkazmu, a słowne utarczki Lokiego i jego anielskich zwierzchników nie raz doprowadzały mnie do głośnego śmiechu.

I tak czytając Kłamcę wydawać by się mogło, że to jedynie lekka i zabawna zbieranina historyjek o jednym z barwniejszych mieszkańców Walhalli.
A jednak tak nie jest.
Pamiętacie gumę do żucia SHOCK?
Wrzucało się taką do buzi, a ona aż wykrzywiała twarz gorzko-kwaśnym smakiem. Jak ktoś był cienias, to od razu ja rozgryzał, żeby dostać się do słodyczy umieszczonej w środku. Jak ktoś był twardziel, to ssał aż się przebił do słodkiego i wreszcie przestawało się robić miny jak psychopatyczny morderca z dobrego horroru.

Podobnie ma się sprawa z Kłamcą Jakuba Ćwieka. Tylko u niego ta goryczy, ten gorzki smak, ukryte są w środku każdej opowieści. Pod przykrywką „słodyczy”, humoru czai się coś więcej, pewne smutne prawdy o przemijaniu, lojalności, odchodzeniu w niepamięć tego, co jeszcze niedawno było jednym z najważniejszych elementów świata. Mimo lekkiej formy, gdy człowiek się nad tym zastanowi, jak wszystko co kiedyś było dla nas ważne, teraz już jest zapomniane, to potrafi ogarnąć smutek i melancholia.

Czytając Kłamcę ileśtam lat temu, pewnie nie zwracałam aż takiej uwagi na styl czy lekkość pióra jak teraz, więc i nie mam porównania, czy nowe wydanie jest poprawione, przeredagowane i zmienione. Doceniam sposób pisania autora, bo jest on wg mnie bardzo dobry i sprawia, że lektura książki to była czysta przyjemność.
Do tego nowe okładki naprawdę przykuwają wzrok, wydawnictwo mocno się przyłożyło.

Książkę pochłania się naprawdę w ekspresowym tempie, bo ciężko ją odłożyć, tak wciąga. Po latach, gdy w pamięci pozostały tylko ogólne wrażenia, miałam wrażenie, jakbym czytała ją po raz pierwszy.
Bawiłam się przednio, bo nie ma co ukrywać, że to literatura rozrywkowa, ale tak jak pisałam – ja odnalazłam w niej coś więcej, coś co mnie smuciło i wprawiło w zadumę.
Czy „Kłamca. Cyngiel niebios” ma jakieś wady?
Wg mnie jedną zasadniczą – za szybko się kończy. Pocieszające jest jednak to, że kolejne tomy już czekają na półce, wiec na dalsze przygody boga kłamstwa nie muszę czekać.

A sam Loki? Powinien być bohaterem negatywnym, w końcu to przez niego dokonał się Ragnarok, a ten łotr wywinął niejeden brzydki numer.
A jednak ciężko jest znielubić drania, nie sposób nie obdarzyć go sympatią, choć taką podszytą odrobiną braku zaufania.
No jest ten Loki wyjątkowym bohaterem i co tu dużo mówić – gdy przeczyta się jeden tom, zdecydowanie chce się więcej.
Polecam.

sobota, 28 grudnia 2019

"Zaraza" Laura Thalassa

Pewnego dnia przybyli na ziemię czterej Jeźdźcy Apokalipsy: Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć.
Przybyli by unicestwić ludzkość.
Na świecie zapanował chaos, runęło wszystko do czego ludzie byli przyzwyczajeni.
Zaraza Zwycięzca podróżuje po Ameryce i Kanadzie i rozsiewa chorobę – Mesjańską gorączkę. Ludzie umierają masowo, nie ma dla nich ratunku.
W małym miasteczku leżącym „na trasie” Zarazy żyje Sara Burns, która losuje niewłaściwą słomkę i zastawia pułapkę na jeźdźca. Pułapkę, w której ten ma zginąć.
Teoretycznie plan się udaje, ale Zaraza, hmmm nie umiera. Za to porywa Sarę i zabiera wraz z sobą. Postanawia odpłacić dziewczynie niewyobrażalnym cierpieniem, ale im dłużej podróżują razem, tym bardziej skomplikowane relacje zaczynają ich łączyć.
A groźny okazuje się nie tylko Jeździec Apokalipsy.

Dlaczego zabrałam się za czytanie Zarazy? Mimo, że opis brzmi jak historia wrednego sk****la i jego ofiary ze syndromem Sztokholmskim?
Ano otóż dlatego, że miałam chęć poczytać coś lekkiego, nieskomplikowanego, ale dobrze napisanego i z mocnym wątkiem miłosnym.
Trochę obawiałam się chorych relacji pomiędzy bohaterami, ale koniec końców zabrałam się za czytanie.

Książka tak jak oczekiwałam, jest napisana lekko, ale przyjemnym stylem. Dość plastycznie autorka opisuje świat po pojawieniu się Jeźdźców i upadku wszystkiego co ludzkość znała.
Fajnie kreśli również główną bohaterkę, to dość mocny plus tej powieści, bo Sarę serio da się lubić i mimo, że nie raz postąpi głupio, to wynika to raczej z sytuacji w jakiej się znalazła, ale w jakiej nie potrafi się odnaleźć, niż z wrodzonej głupoty.
Dlatego mimo, że książka koło ambitnych nawet nie stała (ale i do takich nie pretenduje), to czytało mi się ją nadzwyczaj dobrze i byłam ciekawa jak potoczą się losy Sary i Zarazy.

Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, skupia się na relacjach pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Mimo to znalazło się w tej książce miejsca na pokazanie czytelnikowi co z ludźmi zrobiło pojawienie się jeźdźców, jak wpłynęło na tych co przeżyli, jak pozorna bezkarność wyciągnęła z niektórych wszystko co najgorsze.
To smutny obraz, ale żadna nowość w powieściach post-apo.
Świat jaki ukazuje autorka, to świat w którym apokalipsa właśnie trwa i jeszcze wiele może się wydarzyć, zwłaszcza, że jeźdźców jest czterech, więc i jeszcze trzy tomy przed czytelniczkami.

Mimo pewnej schematyczności i nieskomplikowanej fabuły, książkę czytało mi się całkiem dobrze.
Nie jest to lektura wybitna jak pisałam wcześniej, ale lekkie czytadełko z wątkiem post-apo, gdzie osią fabuły jest zakazany romans i miłość, która nie miała prawa się narodzić.
Do tego autorka ma dobre pióro, więc nie miałam problemu, żeby dać się wciągnąć w tą historię.
Co ważne Laura Thalassa pokusiła się o ukazanie dobrej i złej strony ludzkiej natury  i unaocznić czytelnikowi, że w chwilach zagrożenia życia, ludzie są skłonni do zrobienia wszystkiego, aby tylko się ratować. Że w takich momentach często rodzi się fanatyzm, przemoc i upadek jakichkolwiek wartości. A jednak w takim chaosie są tacy, co potrafią zachować ludzkie odruchy i dobro.

„Zaraza” to taki średniak, ale przyjemny. I choć moje wcześniejsze obawy nie okazały się tak do końca wyssane z palca, to jednak książka, jeśli ma się do niej odpowiednie podejście i świadomość, że cudów tu nie będzie, okazuje się zaskakująco ciekawa.
Więc jeśli ciekawi Was romans pomiędzy jednym z Jeźdźców Apokalipsy a ludzką kobietą, napisany lekko, ale przyjemnie, to śmiało łapcie za Zarazę i czytajcie na zdrowie.


czwartek, 26 grudnia 2019

"Magia zmienia" Ósmy tom cyklu Kate Daniels autorstwa Ilony Andrews

Nie mogę uwierzyć, że „Magia zmienia” to już ósmy tom przygód Kate i Currana. Mam wrażenie, że
niedawno zaczynałam przygodę z tą serią, a tu proszę. Jeszcze dwa tomy i koniec.
I z jednej strony nie potrafię się doczekać kolejnego tomu, żeby zobaczyć co się wydarzy, z drugiej już teraz czuję smutek, bo to faktycznie będzie koniec.

Jaki jest ten tom?
Podobnie jak poprzednie napisany lekko, plastycznie i obrazowo. Mi styl duetu pisarzy pasuje, czyta mi się świetnie i nic mnie w sposobie ich pisania nie uwiera.
Akcja jest tak samo dynamiczna jak w poprzednich tomach, ale mimo to już czuć, że seria zbliża się ku wielkiemu finałowi i ostatecznemu starciu Kate I Rolanda.
Już teraz jest go więcej w fabule i to więcej fizycznie, a nie tylko jako rozmowy o nim.
Jestem ogromnie ciekawa jak autorzy to rozegrają i jakie karty dostaną bohaterowie w tej walce.

Nie za bardzo można cokolwiek napisać o fabule, żeby nie zdradzić czegoś ważnego (w końcu to już ósmy tom), więc napiszę tylko, że autorom udało się mnie po raz kolejny zaskoczyć i zaintrygować. Główny problem tego tomu jest ciekawy i wcale nie tak łatwo rozkminić co i dlaczego.
Ale bez obaw, wszystko fajnie się ze sobą łączy i finalnie wyjaśnia. Wątki początkowo wydawać by się mogło niepowiązane ze sobą dobrze się splatają, aby wyjaśnić wszelkie tajemnice i zagadki w dość spektakularnym finale.
Do tego są dobrze nakreślone poboczne wątki, jak relacje pomiędzy bohaterami i nie mam tu na myśli tylko Kate i Currana, ale całą gromadę postaci drugoplanowych.
Fajnie jest obserwować ich ścierające się charaktery, różnice i to co ich łączy.

Oczywiście wzorem pozostałych tomów, nie obyło się bez nowych postaci z różnych mitologii i podań. Tym razem byłam mocno zaskoczona co do świata zniszczonej przez magię Atlanty wpletli autorzy.
Jest ciekawie, jest intrygująco i z przytupem.
I choć Kate często rozpływa się nad wspaniałością Currana, to jakoś za bardzo mi to nie przeszkadza. Z jednej strony wywoływało to uśmiech pobłażania, z drugiej mimo wszystko, to jednak jakoś tak ogrzewało serducho, że choćby i na kartach książki, ale miłość wciąż jest największą wartością.

Przy każdym poprzednim tomie polecałam tą serię i nie inaczej jest tym razem.
Serio, to super fajne, lekki i ciekawe urban fantasy i całą serię czyta się świetnie. Każdy tom trzyma poziom, a wątek miłosny jest zwyczajnie dobry.
Do tego humor, akcja i ciekawe postacie związane z różnymi wierzeniami i mitologiami.
Jestem ogromną fanką tej serii i tak jak pisałam na początku, nie mogę się doczekać aż dorwę w swoje ręce kolejny tom, jednocześnie już się smucę, bo to będzie wszak przedostatni.
Polecam.


środa, 25 grudnia 2019

"Wojna, którą w końcu wygrałam" KImberly Brubaker Bradley

„Wojna, którą w końcu wygrałam” to bezpośrednia kontynuacja losów Ady, jej brata Jamiego i ich
opiekunki Susan. Wojna trwa nadal, Ada wreszcie przechodzi operację stopy.
Ale pozbycie się kalectwa nie jest jednoznaczne z wyleczeniem ran na duszy dziewczynki.
Bomby spadają, ludzie giną, traci się najbliższych.
A do domu lady Thorton gdzie musi zamieszkać Adam, Jamie i Susan zostaje przywieziona Ruth, żydówka niemieckiego pochodzenia.

O pierwszej części losów Ady pisałam już jakiś czas temu na blogu. Byłam zachwycona tą książką i ucieszyłam się, że powstała jej kontynuacja.
Mimo, że to książka kierowana do młodego czytelnika (z założenia) to jednak bardzo dobrze sprawdza się – tak samo jak poprzedni tom – jako lektora dla osób dorosłych.
Język jest prosty, ale bardzo przyjemny, więc książkę czytałam bardzo szybko. Naładowane jest sporą dawką emocji, potrafi wzruszyć i wywołać łzy.

O czym jest ten tom? O stracie. I to chyba najważniejszy wątek, który porusza autorka. O stracie bliskich, o stracie swojego miejsca na ziemi, o stracie domu. Ale i o nadziei, trudnej, bolesnej i niepewnej.
O ludzkich odruchach w nieludzkich czasach, o wsparciu rodziny i bliskich. I o tęsknocie. Za tym co było, ale i za tym czego pragną bohaterowie.
Niełatwo jest odnaleźć sens życia w czasach tak przerażających i uporać się z własnymi demonami.
A tym bardziej, gdy jest się dzieckiem, które wiele w swoim krótkim życiu wycierpiało, a wojna zrzuca kolejne nieszczęścia.

Byłam ogromnie ciekawa jak potoczą się losy głównych bohaterów, ale i nowej postaci, która pojawia się w książce.
Ruth to młoda dziewczyna, żydówka – ale niemieckiego pochodzenia. Autorka pokazuje jak musi się ona zmagać z piętnem narodu wśród którego się wychowała, a który zgotował jej i jej bliskim tak straszny los.
Autorce udało się w obrazowy, ale nie epatujący brutalnością sposób pokazać, jak wiele zła sprowadziła na ludzkość II Wojna Światowa i ile milionów rodzin nieodwracalnie skrzywdziła, zadając im rany, które nigdy nie miały się już zagoić.

Akcja jest wartka i naprawdę nie ma możliwości aby choć przez chwilę się nudzić.
Autorka świetnie kreśli swoich bohaterów, a Adę pokazuje jako skrzywdzone dziecko, które całym sercem pragnie stabilizacji i rodziny, a jednocześnie bojąc się, że wszystko znów straci, nie potrafi przyjąć tego, co daje jej los.
Skrzywdzona dziewczynka, która nie radzi sobie z tym co ją spotkało.
Ale bez obaw, autorka nie odbiera Adzie nadziei i szansy na dobre życie. Mimo trudnej tematyki bohaterowie dostają szansę na pozytywną przyszłość.

Więc jeśli spodobał się wam tom pierwszy opowieści o Adzie i jej bracie, to koniecznie sięgnijcie po tom drugi.
Jest wzruszająco, przejmująco, bardzo emocjonalnie.
Czytając o kolejnych wydarzeniach w życiu bohaterów czasem miałam wrażenie, że czytam o losach prawdziwych postaci i tym bardziej byłam ciekawa, jak autorka pokieruje ich życiem.
To naprawdę dobra historia, która spodoba się tak samo młodszym jak i starszym czytelnikom.
Nie da się nie wzruszyć losem Ady i jej brata. Ale nie tylko. Pozostali bohaterowie są tak samo ważni, nie są tylko statystami w opowieści o dziewczynce.
Książka to pełna emocji opowieść o ludziach, których za sprawą wojny zetknął ze sobą los, których naznaczył cierpieniem, ale i dał szansę na wyleczenie ran.

Szczerze polecam oba tomy, które tworzą jedną ciągłość i pełną historię.
Poruszająca, piękna historia.

sobota, 14 grudnia 2019

"Dom przy ulicy Amelie" Kristin Harmel

Druga Wojna Światowa, Paryż i ruch oporu.
Rubry Henderson w przededniu wybuchu wojny poznaje Marcela Benoita i szybo wychodzi za niego za mąż. Wraz z mężem zamieszkuje w Paryżu, wojna uderza, a wraz nią zaczyna się psuć małżeństwo Ruby.
Żydówka Charlotte Dacher to jeszcze dziecko, gdy Niemcy wkraczają do Paryża, a jej życie zmienia się nieodwracalnie. Thomas Clarke wstępuje w szeregi RAF i przyjdzie mu walczyć na niebie nad Francją. Losy tej trójki bohaterów się połączą i zwiążą ze sobą na zawsze.

Przyznaję się od razu, bardzo lubię, gdy akcja powieści jest osadzona w czasach II WŚ, a jak już nawiązuje do prawdziwych postaci (jak w tym przypadku), to już wiadomo, że muszę taką książkę przeczytać.
W przypadku tej powieści właśnie tak było i pełna optymizmu po nią sięgnęłam.

Akcja rozpoczyna się w  1938 roku, ale bardzo szybko przenosimy się do Paryża i roku 1939.
Autorka zaczyna kreślić swoją opowieść  najpierw przedstawiają nam swoich bohaterów, ich osobowość, charakter oraz wewnętrzne przemyślenia.
Mamy możliwość dobrze ich poznać, tym bardziej byłam rozczarowana faktem, że niektórzy są jacyś tacy nijacy, np. mąż Ruby, który odgrywał przecież ważną rolę w jej życiu. Niby dostałam możliwość dobrze go poznać, a z drugiej czytałam o nim a mimo to miałam wrażenie, że jest on przezroczysty, nijaki i zepchnięty na margines jako statysta.
Bohaterowie drugoplanowi również są nijacy. Niby się pojawiają, niby mają coś do powiedzenia, a jednak jakbym nie słyszała ich głosu.

Akcja jest dynamiczna i naprawdę wiele się w tej powieści dzieje. Już same ramy czasowe i miejsce akcji sprawiają, że powinnam z przejęciem przewracać kolejne strony i drżeć z niepokoju o losy bohaterów. Naziści, SS, okupacja, ruch oporu i ukrywanie angielskich lotników. Przecież to był taniec ze śmiercią i przeogromne ryzyko.
A mimo nie czułam napięcia, nie czułam trwogi i lęku. Nie czułam obaw o życie bohaterów.
Czytałam o kolejnych wydarzeniach, przyjmowałam je do wiadomości i przechodziłam dalej.

Również wątek (a nawet dwa) miłosny nie wzbudził we mnie za wiele odczuć. Wydawał mi się nijaki, bez emocji, bez uczuć, opisany jak relacja z seansu filmowego mało zainteresowanego tym filmem widza.
A przecież uczucie, które rozkwitło pod nosem nazistów w tak ciężkich czasach, na przekór wszystkiemu, powinno być pełne emocji i tych pospiesznie łapanych wspólnych chwil, gdy przyszłość przedstawia się tylko w czarnych barwach.

Sama historia była ciekawa, zwłaszcza że luźno nawiązywała do działań prawdziwej postaci – Virginii d’Albert – Lake – amerykanki, która w  1937 roku poślubiła francuza, przeprowadziła się do Paryża, a następnie zaczęła działać w siatce przerzutowej Comet w latach 1943 – 1944.
Byłam ogromnie ciekawa jak autorce uda się połączyć fakty z fikcją, jak wiele z życia Virginii przemyci do życia Ruby i czy jej życie potoczy się tak jak jej pierwowzoru.
I choć opowieść Kristin Harmel miała wszystko, aby być wciągającą, intrygującą i pełną napięcia i emocji historią, to tak się niestety nie dzieje.
I sama początkowo nie wiedziałam dlaczego.
Styl autorka ma dobry, lekki i poprawny. Powieść czytało mi się bardzo dobrze.
A mimo to nie potrafiłam się wczuć w sytuację jej bohaterów, nie wciągnęłam się w fabułę i nie czułam większych emocji podczas czytania.
I chyba właśnie o to chodzi.
O ten brak emocji, a nadmiar ckliwości.
Bo tego ostatniego jest w tej powieści zdecydowanie za dużo.

Czy „Dom przy ulicy Amelie” to książka zła? Absolutnie nie. Ale to tylko powieść poprawna, która mnie ani nie zachwyciła, ani nie złapała za serce.
Przeczytałam ją i już po kilku dniach większość szczegółów wyparowała mi z pamięci, a ja pamiętałam tylko o lekkim zawodzie i odrobinie rozczarowania.





wtorek, 10 grudnia 2019

"Czarownica ze wzgórza" Stacey Halls

Fleetwood Shuttleworth to pani na Gawthorpe Hall, po kilku poronieniach spodziewa się po raz
kolejny raz dziecka, którego pragnie ponad wszystko, tak samo zresztą jak jej mąż.
Niestety wśród rzeczy męża (którego kocha) znajduje list, w którym lekarz stwierdza, że nie przeżyje tej ciąży.
Kobieta jest zrozpaczona, a przypadek sprawia, że spotyka Alice, miejscową akuszerkę, która zapewnia ją, że urodzi żywe i zdrowe dziecko.
Ale nad Alice zbierają się czarne chmury, zostaje (jak wiele innych kobiet z tej miejscowości) posądzona o czary, za które karą jest śmierć.
Czy Alice uda się przeżyć? Czy Fleetwood, która związała z nią swój los i los swego nienarodzonego dziecka, uda się uratować kobietę?

Akcja powieści osadzona jest w miejscowości Pendle, gdzie odbył się proces wiedźm ze wzgórza Pendle, a sama autorka swoich bohaterów wzorowała na postaciach historycznych, choć nie są to ich wiernie oddane losy.
Wszystko rozpoczyna się w 1612 roku i czytelnik jest stopniowo wprowadzany w panujące w tych czasach obyczaje, poglądy na rolę kobiet i ich znaczenie. Autorka pokazuje jak niewiele znaczyły kobiety, jak łatwo można było je zniszczyć, zesłać do więzienia, wymienić na „nowy model” i jak nie liczono się z ich zdaniem i uczuciami.
Wszystko to Stacey Halls opisuje lekkim i dopasowanym do czasu w jakim rozgrywa się akcja językiem i bardzo plastycznym stylem.
Czytając jej powieść, dałam się pochłonąć fabule, która jest spójna, wciągająca, pełna napięcia i sporej dawki emocji.

Swoich bohaterów Stacey Halls kreuje w bardzo wyrazisty sposób. Są świetnie wpleceni w realia tamtych lat i bez trudu uwierzyłam, że to ludzie, którzy kiedyś faktycznie żyli.
 Autorka porusza wiele ważnych tematów na przykładzie procesu wiedźm ze wzgórza Pendle.
Walka o władze, oskarżenia o czary i załatwianie sobie wpływów poprzez skazywanie na śmierć niewinnych kobiet. Traktowanie kobiet jako coś gorszego, stworzenia które mają być, rodzić dzieci i akceptować bez mruknięcia wszystkie zachowania i decyzje męża.
Dziś, w XXI wieku trudno nam sobie to wyobrazić i pojąć, ale wtedy kobiety nie miały szansy na swoje zdanie i samodzielne podejmowanie decyzji o swoim życiu. I autorka w bardzo dobry sposób o tym opowiada.

Akcja powieści jest bardzo wartka. Naprawdę, tyle się w tej książce dzieje, napięcie rośnie stopniowo, a strach przed tym co może się przydarzyć Alice rośnie coraz bardziej, aż do kulminacyjnego momentu, w którym wszystko się wyjaśnia i czytelnik wreszcie może się dowiedzieć: życie czy śmierć?
Jeśli chodzi o wątki nadprzyrodzone, czyli magię, to autorka sprytnie sprowadza na czytelnika pewną konsternację, a to za sprawą głównej bohaterki, która chwilami sama nie wie co jest prawdą, a co tylko jej wyobrażeniem.
Ale – co chcę podkreślić – ta powieść to nie fantastyka, tylko bardzo dobrze skonstruowana powieść historyczna z mocnym tłem społecznym, nawiązująca do prawdziwych wydarzeń.
A że Stacey Halls mruga do czytelnika okiem, to tylko miły dodatek do tego co stanowi najmocniejszą stronę „Czarownicy ze wzgórza” czyli samej historii Fleetwood Shuttleworth i Alice. Dwóch kobiet, które chciały od życia czegoś więcej, niż to na co mężczyźni mogliby im zezwolić.

„Czarownica ze wzgórza” to książka naprawdę dobra.
Wciągająca, świetnie napisana z zajmującą historią. Autorka bardzo sprawnie łączy fakty z fikcją i serwuje czytelnikowi porywającą opowieść o sile kobiet i walce o swoje miejsce na świecie w czasach, gdy kobiety nie miały żadnego głosu.
Szczerze polecam tą powieść i z chęcią sięgnę po kolejne książki autorki.

czwartek, 5 grudnia 2019

"Droga dusz" czwarty tom serii o Żniwiarzach Pauliny Hendel

Nad Wiatrołomem zapadają ciemności, a Feliks z całych sił walczy z demonami, które wypuścił do
świata ludzi Nija.
W tym samym czasie Magda trafia do miejsca tak daleko od domu, jak to tylko możliwe.
Czy sobie poradzi? Czy znajdzie drogę do bliskich?
Jak powstrzymać Niję, gdy starożytne pogańskie bóstwo wydaje się być niepokonane?
To wszystko plus jeszcze więcej znajdziecie w czwartej części przygód Żniwiarzy autorstwa Pauliny Hendel.

Jeśli przyzwyczailiście się do wartkiej akcji, wielu starć z demonami i walki o życie ludzi, to nie rozczarujecie się. Jest w czwartym tomie serii wszystko to, do czego autorka swoich czytelników przyzwyczaiła.
Ale pojawia się też coś nowego, co idealnie współgra z wartką akcja i niebezpieczeństwem, które non stop czyha na bohaterów – odrobina refleksji, chwile zwątpienia, zmęczenie i brak wiary w sukces.
Z tym przyjdzie się zmierzyć nie tylko Magdzie i Feliksowi, ale praktycznie każdemu z bohaterów.

Tak jak pisałam, akcja jest bardzo wartka, od demonów się wręcz roi, wydarzenie goni wydarzenie. Akcję śledzimy dwutorowo, w Wiatrołomie i miejscu gdzie znajduje się Magda.
Mimo, że fabuła mocno idzie do przodu, w powieści czuć chwilami delikatne zwolnienie, które jest chwilą wytchnienia przed kolejnym niespodziewanym zwrotem akcji.
A uwierzcie mi, jest ich sporo i za każdym razem mnie zaskakiwały.
Bywało groźnie, przerażająco, intrygująco, melancholijnie, refleksyjnie i ciut tęsknie.
Było też z poczuciem humoru, które gwarantowali bliźniacy i ich wyjątkowo rezolutna babcia.
Taka mieszanka mogła dać tylko bardzo dobry efekt i tak też się dzieje.

„Droga dusz” wciąga od pierwszej strony i nie puszcza do samiuśkiego końca. Końca, który złamał mi serce i wycisnął łzy z oczu, a jednocześnie dał nadzieję, że to jeszcze nie jest ostatnie słowo żniwiarzy w walce z Niją o bliskich i cały świat.
Książka tak mnie wciągnęła, że nie potrafiłam jej odłożyć, pogodziłam się więc z tym, że zarwę dla niej noc i tak też się stało.
Czytałam z wypiekami na twarzy, drżałam z lęku i obawy o bohaterów. Połykałam strona za stroną, bo musiałam! musiałam wiedzieć, co się wydarzy dalej i jak potoczą się losy moich ulubionych postaci.
Widać jak seria się zmienia, rozwija, ewoluuje i nabiera głębni.
Także styl autorki z tomu na tom jest coraz lepszy, choć klimat grozy Paulina Handel potrafiła już genialnie stworzyć na pierwszych stornach pierwszego tomu.

Gdy byłam już pewna, że nic mnie nie zaskoczy w tej serii, pojawia się „Droga dusz” i tak oto siedzę z otwartą buzią i zaskoczeniem malującym się na twarzy, a Paulina Hendel pewnie zaśmiewa się w kułak podejrzewając jaką reakcję może wywołać czwarty tom jej serii.
Bo wiecie, pisarka stworzyła coś tchnącego świeżością, nawiązującego do naszych słowiańskich wierzeń i podań, okrasiła wartka akcją i dodała świetnych bohaterów.
Swoje powieści pisze lekkim, ale dopracowanym i bardzo plastycznym stylem, co jest dodatkową zaletą.
Żniwiarze wciągają i każdy tom sprawia, że ma się chęć na jeszcze, na więcej Żniwiarzy, demonów i fabuły, której nijak nie da się przewidzieć.

„Droga dusz” mnie zachwyciła, oczarowała, wywołała masę emocji.
To już czwarty tom serii, ale nie da się powiedzieć, ze któryś jest słabszy. Każdy trzyma ten sam, wysoki poziom i powiem wam, że ja jestem kupiona tą serią, jej bohaterami i pomysłem na fabułę.
Podobno ta seria to młodzieżówka. Ja mam już kilka dekad życia za sobą, a zachwyca mnie ona niesamowicie od pierwszego tomu.
Więc jeśli jeszcze nie czytaliście Żniwiarzy, to koniecznie nadrabiajcie zaległości.
Polecam.


poniedziałek, 2 grudnia 2019

"Flawia De Luce. Zatrute ciasteczko" Alan Bradley

Flawia ma 11 lat, ojca filatelistę, dwie siostry, z którymi nigdy nie żyje w zgodzie i umysł geniusza.
Kocha chemię, buszuje po swoim laboratorium i wciąż szuka dla siebie chemicznych wyzwań. Aż pewnej nocy w grządce z ogórkami pod domem znajduje trupa.
Takiego prawdziwego, niezaprzeczalnego trupa.
To będzie impuls, aby rozpocząć swoje dochodzenie i odkryć, kto i dlaczego zamordował obcego człowieka w grządkach jej rodziny.

Seria o jedenastoletniej Flawii od dawna pojawiała się w zasięgu mojego wzroku, ale jakoś nigdy wcześniej się nad nią nie pochyliłam.
Jak ja bardzo tego żałuję! O jak bardzo!
Książka okazała się bowiem przednią rozrywką, w której jest i klimat i tajemnica i zagadka i sporo, pokusiłabym się o stwierdzenie, cmentarnego humoru.
Flawia jest błyskotliwa, zabawna, sarkastyczna i genialna. Słowem – cudowna.

Akcja rozgrywa się w Wielkiej Brytanii i wszystko w tej książce jest do bólu angielskie.
Flawia dzieli się z czytelnikami swoimi przemyśleniami, a prócz wątku głównego, czyli morderstwa, pojawia się również delikatnie póki co (podejrzewam, że to się zmieni) wątek śmierci jej matki i relacji rodzinnych.
Wszyscy bohaterowie są ciekawi, a mimo humorystycznego wydźwięku powieści pojawiają się w niej również poważniejsze tony, jak choćby powojenna trauma Doggera (pracownika ojca Flawii).
Sama Flawia jest postacią cudownie skonstruowaną i nie sposób nie pokochać tej rezolutnej i inteligentnej dziewczynki.


Akcja jest wartka, ileż tam się dzieje ciekawych rzeczy, ile elementów trzeba będzie ze sobą połączyć, ile się wraz z Flawią nagłówkować, aby dowiedzieć się kto stoi za morderstwem i jakie miał motywy.
Ale całe to śledztwo, to przednia zabawa, okraszona sarkastycznymi komentarzami Flawii i jej przemyśleniami.
Bywały momenty, że śmiałam się w głos czytając co też w danej chwili myśli dziewczynka.
Autor ma lekki i bardzo przyjemny styl, powieść jest dopracowana i wciągająca.
Dobre pióro, nieszablonowa bohaterka, ciekawe tło dla całej historii, to nie jedyne atuty „Zatrutego ciasteczka”.
Ta książka jest napisana tak dobrze, że bez trudu zachwyci i młodszego i starszego czytelnika. Bohaterowie są ciekawi i wyraziści, a młodego czytelnika autor nie traktuje jak nieogarniętego dzieciaka, tylko jak wartościowego czytelnika, któremu należy się mądra bohaterka i dopracowana fabuła, bez dziur i idiotyzmów.

„Flawia De Luce. Zatrute ciasteczko” to książka cudowna od początku do samego końca.
Napisana z polotem, tchnie świeżością i dopracowaną fabułą.
Akcja wciąga, zagadki się mnożą, a jedenastoletnia bohaterka zachwyca.
Jest to jedno z moich tegorocznych odkryć i już nie mogę się doczekać, aż nabędę kolejny tom przygód Flawii.
Jeśli jeszcze nie czytaliście tej serii, szczerze zachęcam.
Polecam!