sobota, 29 lutego 2020

„Kotka i Generał” Nino Haratischwili

„Kotka i Generał” Nino Haratischwili to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki pochodzącej
z Gruzji.
Jest to niełatwa historia podzielona na dwa przedziały czasowe, których łącznikiem jest jeden bohater – Aleksander Orłow, zwany później Generałem.
O czym jest ta powieść?
Przede wszystkim o próbie rozliczenia się z przeszłością i zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy.
Fabuła skupia się na wojnie w Afganistanie w latach dziewięćdziesiątych i na współczesnej próbie odpokutowania za popełnione wtedy winy.

Głównych bohaterów w powieści jest dwoje, tytułowa Kotka – aktorka, gruzinka, oraz Generał, oligarcha, który brał udział w wojnie w Afganistanie. Ale niech was to nie zmyli. Mimo, że autorka wyraźne pokazała, kto jest głównym bohaterem, to jest sporo postaci drugoplanowych, które wcale nie są mniej ważne niż tytułowa dwójka.
Sama kreacja bohaterów jest wspaniała. Każda z tych postaci ma w sobie pewną dozę tragizmu, rozpaczy, tęsknoty i poczucia winy. Są ludźmi, którzy całe życie szukają, czy to rozgrzeszenia, czy zadośćuczynienia, swojego miejsca na ziemi, miłości, spełniania pragnień.
Szukają w różny sposób, z rożnym efektem. Targają nimi ogromne emocje, niektórzy się gubią i nigdy już nie odnajdują. Niektórzy pragną naprawić to co niegdyś zostało zepsute, ale czy w ogóle da się to zrobić?

Książka nie jest łatwa. Ba, powiedziałabym, że jest wyjątkowo trudną lekturą. Bywa brutalna, potrafi złamać serce i sponiewierać duszę.
To nie jest ugrzeczniona historia ludzi na tle wojny. To jest historia wojny, która w swoje tryby wciąga ludzi, zmienia ich, popycha do strasznych czynów, niszczy, łamie.
Na tle działań zbrojnych śledzimy losy postaci, które w innych okolicznościach, innym miejscu i innym czasie, nigdy nie dopuściłyby się czynów, które zmieniają człowieka na zawsze.

Język powieści jest bogaty, plastyczny, ale nie jest lekki. Dłuższą chwilę musiałam się przyzwyczaić do stylu pisania autorki.
Ale gdy już wsiąkłam w jej sposób opisywania rzeczywistości, to nie potrafiłam tej powieści odłożyć.
Mimo, że książka totalnie mnie pochłonęła, to uważam, że były momenty, gdy była ciut przegadana, aż nazbyt rozwleczona przez co akcja mocno zwalniała. Wybijało mnie to z rytmu i nie ukrywam, musiałam na powrót wciągać się w fabułę.
Ale mimo takich przerywników, książka zapadła mi głęboko w serce. Długo nie potrafiłam o niej zapomnieć, pogodzić się z losem jej bohaterów, wybaczyć niektórych czynów, przestać myśleć o tym co się tam wydarzyło.
Ta książka potrafiła mną wstrząsną, doprowadzić do łez, do bezsilnej złości i gniewu.
Tak – gniewu.
Na tych co siedzą przy stołach i z bezpiecznej odległości decydują o życiu i śmierci zwykłych ludzi. Na tych, którzy bez mrugnięcia okiem skazują ludzi na wojenny horror w imię czego?


Nino Haratischwili napisała powieść trudną, opisała historię, która miała miejsce. Historię okrutną, bolesną, łamiącą serce.
Pokazała czytelnikowi, że w niektórych przypadkach winy się nie przedawniają, a odpokutowanie za nie jest zwyczajnie niemożliwe.
Polecam tą powieść.
Polecam, choć złamała mi serce i zostawiła w duszy ślad, który już nie zniknie.
Na pewno sięgnę po inne powieści autorki. Wierzę, że ktoś kto potrafi pisać w tak przejmujący sposób, nie może napisać słabej książki.


piątek, 21 lutego 2020

"Zima czarownicy" Katherine Arden

"Zima czarownicy", to ostatni tom Trylogii Zimowej Nocy Katherine Arden. Akcja tej
z wytęsknieniem wyczekiwanej przeze mnie powieści rozpoczyna się tam, gdzie zakończył się tom drugi, czyli w momencie spalenia Moskwy przez Żar-Ptaka.
Wasia pozbawiona pomocy Morozki sama będzie musiała stawić czoło złu, które atakuje znienacka, sprytne i przebiegłe.
Przed dziewczyną będzie długa droga, usiana zagrożeniami nie tylko ze strony czartów, ale i ludzi.

Jeśli chodzi o fabułę, to nic więcej napisać nie można, żeby przypadkiem nie zdradzić choć słowa za dużo. Bo fabuła tej książki jest tak cudowna, akcja tak świetnie poprowadzona, wątki tak misternie posplatane, że każdy spoiler to wg mnie byłby grzech ciężki.
Poprzednie dwa tomy trylogii zachwyciły mnie totalnie, wciągnęły w tak wspaniale odmalowany świat i dały poznać tak wyjątkowych i niepowtarzalnych bohaterów, że bałam się okropnie, czy „Zima czarownicy” podoła tak wywindowanym oczekiwaniom.
I wiecie co?
Nie tylko podołała, ale olśniła mnie i zachwyciła jeszcze bardziej niż poprzednie tomy.

Katherine Arden posiadła niesamowity dar pisania w sposób, który do tej pory spotkałam tylko u rosyjskojęzycznych pisarzy. Potrafiła ukazać wszystko to, co rozgrywało się w duszach bohaterów, potrafiła pokazać tęsknotę Wasi za wolnością, akceptacją i Morozką. Za byciem sobą.
Potrafiła opisać w wyjątkowo barwny sposób obraz tamtych czasów, panujących wtedy na Rusi obyczajów, tradycji, wymagań i oczekiwań względem kobiet i ich miejsca na świecie.
Do tego ta niepowtarzalna melancholia, czar, urok i posługiwanie się wyjątkowo pięknym językiem. To mieszanie się ze sobą czartów i kościelnych dzwonów, to ukazanie, że to co „stare” wcale nie oznacza, że z automatu jest złe.
Że na świecie jest miejsce dla wszystkich i wszystkiego, wystarczy tylko chcieć współpracować, dzielić się przestrzenią i tym co nas otacza.

Bohaterowie, których kreśli autorka są wyjątkowo barwni, pełnokrwiści, nie da się ich wtłoczyć w ramy czy schematy. Nikt nie jest tylko dobry lub tylko zły. A gdy już ciężko się w którymś z bohaterów dopatrzeć choć odrobiny dobra, wtedy okazuje się, że jest to w sumie postać tragiczna, wewnętrznie złamana, skłócona sama ze sobą.
Bohaterowie i niesamowity klimat surowej Rusi to ogromne zalety tej powieści, choć jeśli mam być szczera, to i w Zimie czarownicy i całej trylogii nie znalazłam choćby jednego elementu, który podobałby mi się mniej czy uznałabym go za słabszy.
Ta książka to dla mnie ideał, genialna, piękna, wzruszająca, zachwycająca, czasem też wywołująca uśmiech na twarzy.
Jest tu mroczny klimat, namiętności, tęsknoty i obawy. Są dwa istniejące obok siebie światy, każdy z nich ma swoje jasne i ciemne strony.
To czego tu na pewno nie znajdziecie, to schematy,  sztampowość i  wtórność.

„Zima czarownicy” to idealne zwieńczenie opowieści o Wasilisie, Morozku, Niedźwiedziu, Rusi i czartach.
Przepełniła mnie emocjami jakich dawno nie wywołała we mnie przeczytana książka.
Piękna, niesamowita i mroczna
Taka jest Zima czarownicy i taka jest cała trylogia Zimowej Nocy Katherine Arden.
Jeśli ktoś jeszcze waha się czy przeczytać tą trylogię, to namawiam gorąco – czytać! Czytać i jeszcze raz czytać.


wtorek, 18 lutego 2020

"Świt legend" Mariusz Walczak

Przeklęty bard, który próbuje pozbyć się swojego szaleństwa i opowiedzieć komuś swoją opowieść.
W końcu trafia na trójkę złodziei, ale zamiast przerzucić na nich swoją klątwę, bard zaczyna snuć opowieść… Opowieść o trójce przyjaciół, dzielnym rycerzu, który chce uratować świat i nierównej walce z ogromnym złem.
Czy śmiałkom uda się pokonać Bahal? Czy przeżyją drogę do wykonania zadanie jakie ich czeka?
Zło nie śpi, jest czujne i potężne. A trójka śmiałków właśnie stanęła mu na drodze.

Już od kilku dni się zbierałam, aby napisać swoją opinię o tej książce. I nie bardzo potrafiłam napisać coś, co by w pełni wyrażało moje odczucia.
Bo widzicie, mam z tą książką ogromny zgryz.
Zacznę od tego, że fabuła i pomysł na historię bardzo mi się spodobał. Czuć tu klimat dawnych legend i baśni, snutych przy ognisku.
Historia śmiałków, którzy nie zawahają się przed niczym, aby powstrzymać panoszące się pod postacią Bahal zło naprawdę mnie zaintrygowała.
Byłam ciekawa dokąd zmierza to historia, co się wydarzy i jak potoczą się losy bohaterów.
No właśnie – bohaterowie.
Polubiłam ich, głównych jest troje i każde z nich jest postacią, która wzbudza sympatię i której się kibicuje. Trzyma się kciuki za powodzenie ich misji, chce się, aby jak z pięknej baśni „żyli długo i szczęśliwie” po wykonaniu swojego zadania.
Ciekawie zapowiadał się również wykreowany przez autora świat, a raczej jego zarys.
Dlaczego zarys?
Ponieważ świat jest przedstawiony skąpo i pobieżnie. Ogromnie tego żałuję, bo wydaje mi się, że to naprawdę fascynujące miejsce.

I mimo, że byłam ciekawa rozwoju fabuły i tego w jakim kierunku potoczy się akcja, to niestety, ale „Świt legend” Mariusza Walczaka niepozbawiona jest według mnie wad. I to takich, które dość mocno mnie uwierały.
Po pierwsze styl.
Bardzo nierówny. Chwilami piękny, obrazowy i bardzo przyjemny, chwilami jakby ciosany siekierą, bardzo prosty i (nie wiem jak inaczej to nazwać) zgrzytliwy.
Kolejna sprawa to przedstawienie otaczającego bohaterów świata. Było mi przykro, że autor nie poświęcił temu więcej czasu i uwagi, bo to było ciekawe miejsce z potencjałem, który nie został wykorzystany.
Tak samo jak przedstawienie rozgrywających się na karatach powieści wydarzeń. Niektóre dostały odpowiednią porcję uwagi autora, ale sporo potraktował po macoszemu.
Również główni bohaterowie nie dostali od autora równych szans na to, aby dać się poznać czytelnikowi. Niektórzy pokazani zostali dość ciekawie, z uwzględnieniem ich przeszłości i przeżyć, o niektórych dowiedziałam się jedynie, że są (mówiąc oczywiście w sporym uproszczeniu) w porządku i stoją po dobrej stornie.
Najwięcej stracił na tym Hector, jego wątek aż się prosił o porządne rozwinięcie. Niestety go nie otrzymał, czym byłam niesamowicie rozczarowana.

Historia stworzona przez Mariusza Walczaka miała naprawdę ogromny potencjał. Jest w niej wszystko to, co sprawia, że człowiek daje się wciągnąć w czytaną opowieść. A jednak czegoś mi tu zabrakło, głębi, rozwinięcia ważnych wątków, lepszego ukazania bohaterów i toczących się wydarzeń.
I mimo, że spodziewałam się czegoś więcej, to jednak nie mogę napisać - i nie napiszę -  że „Świt legend” to książka zła.
To poprawna powieść, która miała szanse być świetną lekturą, a która tej szansy nie wykorzystała.

Na koniec chcę pochwalić wydawnictwo za ładną i klimatyczna okładkę, która od razu przykuła mój wzrok. Skojarzyła mi się z tajemnicą i legendą, którą od wielu dekad bardowie wyśpiewują przy ognisku na szlaku.



wtorek, 11 lutego 2020

"Diabły z Saints" Marcin Rusnak

Alan i Zack mają szczęście żyć w rybackiej wiosce Saints, gdzie czas upływa im na prostych
obowiązkach i zabawach z rówieśnikami. Niestety splot dramatycznych wypadków sprawia, że braciom przyjdzie zmierzyć się z nieznanym i niebezpiecznym światem, a wydarzenia w których wezmą udział na zawsze zmienią ich życie.
Czy Alan i Zack poradzą sobie z tajemnicami, które wiążą się z ich rodzicami i nimi samymi? Czym są moce, które budzą się w chłopcach? Aby znaleźć odpowiedź na te pytania, bracia wyruszą w drogę, z której nie będzie już powrotu.

„Diabły z Saints” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Marcina Rusnaka.
Zaciekawił mnie opis fabuły i to na tyle, że wpisałam książkę na listę „przeczytać jak najszybciej”.
Akcja powieści jest bardzo wartka i rozpoczyna się z przytupem już od pierwszej strony.
Od samego początku również autor tworzy wyjątkowo klimatyczny obraz braci i otaczającego ich świata.
Ciekawie są również pokazani głowni bohaterowie, to jak się zmieniają, jak od siebie różnia mimo, że są bliźniakami. Jak inne mają spojrzenie na świat i jak duży wpływ mają na nich wydarzenia, w których byli uczestnikami.

Język powieści jest gładki, płynny, książkę naprawdę dobrze się czyta. Autor dość obrazowo przedstawia czytelnikowi otaczający bohaterów świat, choć ja nie do końca potrafiłam go sobie zwizualizować. Tzn. bez problemu wyobrażałam sobie opisywane przez autora miejsca, ich wygląda, otaczającą je przyrodę. Ale nie bardzo potrafiłam sobie umiejscowić czasy, w których rozgrywa się akcja. Przez to czułam lekkie zdezorientowanie i jakiś taki wewnętrzny dyskomfort. Miałam wrażenie, że mam pomieszane coś na kształt XVII wieku z XX. Czym dłużej jednak czytałam, tym bardziej wciągałam się w fabułę, a sposób ukazania świata przestał mnie uwierać i dałam się zauroczyć opowiadanej przez autora historii.

„Diabły z Saints” to fantasy pełną gębą. Przemyślane, dobrze skonstruowane i poprowadzone. Jest tu wszystko to, co lubię w powieściach z tego gatunku. Jest magia, są potwory, tajemnice, przepowiednie i bohaterowie, których nie sposób nie polubić.
Do tego lekki i dopracowany styl, dobre pióro i spójna fabuła, która wciąga od początku do końca.
To co początkowo wydaje się nie mieć związku ze sobą, okazuje się być kluczowe dla fabuły, dlatego czym dłużej czytałam, tym więcej „puzzli” wskakiwało na swoje miejsce , a ja byłam pod wrażeniem przemyślanego prowadzenia fabuły.

„Diabły z Saints” to naprawdę udana lektura, wciągająca, intrygująca, z ciekawym wątkiem głównym i fajnymi pobocznymi. To barwna i ciut mroczna przygoda, której bohaterowie chyba jeszcze nie do końca zdają sobie sprawę w co się wplątali i z czym tak naprawdę przyjdzie im się zmierzyć.
Mam nadzieję, że kolejne przygody Alana i Zaca już niedługo, bo jestem ogromnie ciekawa co też się wydarzy w ich życiu.
A na koniec chcę jeszcze pochwalić autora okładki – robi wrażenie i przyciąga wzrok.
Książkę szczerze polecam, czas spędzony na jej czytaniu to była przjemność.



poniedziałek, 3 lutego 2020

"Stacja miłość" Zoë Folbigg

„Stacja miłość” to oparta na prawdziwych wydarzeniach historia Mayi, która zakochuje się w
nieznajomym, z którym jeździ tym samym pociągiem.
Maya ma pracę, którą kocha, bliskich i przyjaciół i wielkie marzenie, aby Mężczyzna z Pociągu zwrócił na nią uwagę.
Ale zanim do tego dojdzie, minie trochę czasu i wiele się wydarzy.

Powieść Zoë Folbigg zaintrygowała mnie opisem i informacją, że to prawdziwa historia. Z ogromną ciekawością zabrałam się więc do czytania.
Akcja powieści rozwija się dość powoli, poznajemy naprzemiennie głównych bohaterów, śledzimy ich losy i to jak raz po raz przeplatają się ich ścieżki, choć często oni sami nie mają o tym pojęcia.
Dość szybko dałam się zaciekawić tej opowieści i wciągnąć w opowiadaną historię.
Wydawała mi się ona bardzo prawdopodobna, nie za wiele podkoloryzowana, jakby opowiadała mi ją koleżanka z sąsiedztwa.
Autorka bardzo się starała pisać obrazowo i plastycznie, pokazując czytelnikowi wszystko co dzieje się w życiu bohaterów.
Chwilami ciut za bardzo rozwlekała się przez to akcja, rozwój fabuły zmieniał kierunek, aby za jakiś czas znów skoncentrować się na głównym wątku, jakim była miłość Mayi do nieznajomego.

Prócz miłości do  Mężczyzny z Pociągu, w życiu Mayi dzieje się wiele innych ważnych wydarzeń. Autorka opisuje jej wzloty i upadki w pracy zawodowej, poszukiwania swojego miejsca na ziemi, nieudane próby poznania kogoś i stworzenia związku.
A jednak w tym wszystkim niezmiennie to miłość do nieznajomego z pociągu jest najważniejsza.
Zoë Folbigg jest dziennikarką i redaktorką, pisuje do różnych czasopism. Stacja miłość  to jej pierwsza powieść i to czuć.
Tzn. książka napisana jest poprawnie, dość płynnie, ale dla mnie sposób narracji bywał czasem męczący. Chwilami przemyślenia Mayi były dość rozwlekłe i potrafiły znudzić. Mimo to sama historia była dla mnie ciekawa i wciągająca. Chciałam się dowiedzieć jak rozwinie się historia Mayi i Jamesa, którego ta pokochała, choć nie zamieniła z nim ani jednego zdania, więc czytałam dalej i nie żałuję.
„Stacja miłość” pokazuje, że nie warto się poddawać, że trzeba brać sprawy we własne ręce i dążyć do realizacji marzeń.
Że strach potrafi sprawić, że przegapi się swoja szansę i życiową drogę, którą podsuwa nam pod nos los.
Czasem dość przewrotnie, czasem w sposób nieoczywisty, ale gdy już dostajemy szansę na zmianę, warto się nie bać i ją wykorzystać.

„Stacja miłość” to fajna historia, która może i mogłaby być lepiej napisana, ale mnie zaciekawiła na tyle, że dałam się wciągnąć w opowieść Mayi i przestałam zwracać uwagę na styl, który nie bardzo mi przypasował.
Ta opowieść tchnie optymizmem i wiarą, że jeśli czegoś bardzo się chce, to zawsze można to osiągnąć, pod warunkiem, że człowiek się nie podda i nie zniechęci.
Dla kogo „Stacja miłość”?
Chyba dla każdej kobiety, w której jest choć odrobina romantyczki i osoby, która lubi dobre zakończenia.