poniedziałek, 26 marca 2018

„Irlandzkie Łąki” Susan Anne Mason

„Irlandzkie Łąki” autorstwa Susan Anne Mason skusiła mnie opisem fabuły i latami, w których rozgrywa się akcja tej powieści.
Głównymi bohaterkami są siostry O’Leary – Brianna oraz Colleen.  Młode dziewczyny u progu dorosłości,
wychowane na Long Island na farmie ojca (hodującego konie wyścigowe), która zaczyna mieć problemy finansowe.
James O’Leary wpada więc na pomysł, aby wydać je za mąż za tzw. „pieniądze” aby uratować farmę, nie licząc się kompletnie z tym, czego chcą jego córki. Zresztą w roku 1911 zdanie dzieci nie miało za wielkiego znaczenia dla rodziców, tym bardziej córek.


Historia, którą opowiada autorka, to nic innego jak klasyczny romans. Przedstawia  czytelnikowi na wstępie obie siostry, pokazuje ich charaktery i pragnienia.
Przy czym Brianna ukazana jest jako wręcz chodzący ideał, a jej siostra Colleen jako zepsuta panna z dobrego domu, której nieobce są knucia i intrygi, nawet przeciwko własnej siostrze.
Oczywiście każda z nich spotka na swojej drodze miłość, przed którą spiętrzą się przeszkody, przede wszystkim w postaci ich ojca.
Akcja powieści płynie dość leniwie, choć autorka stara się wprowadzać niespodziewane zwroty akcji. I mimo, że w powieści wiele się dzieje, to mi nie udało się wciągnąć w akcję i przejąć problemami sióstr O’Leary,a  momentami czytało mi się powieść dość ciężko.
Jeśli chodzi o męskich bohaterów, będących równocześnie wybrankami Brianny i Colleen, to są to Gilbert, którego po śmierci matki ( była pracownikiem u rodziny O’Leary) rodzina niejako przygarnęła, dała dom i traktowała jak syna i brata oraz daleki kuzyn matki dziewcząt – Rylan.
Obaj panowie odegrają ważną rolę nie tylko w życiu młodych kobiet, ale i całej rodziny.

Nic w „Irlandzkich Łąkach” mnie w zasadzie nie zaskoczyło, przebieg akcji, rozwój fabuły – to wszystko było do przewidzenia. Mimo starań autorki, było tak naprawdę mało momentów, które rzeczywiście mnie zaskoczyły.
Pojawił się jeden całkiem ciekawy wątek poruszający bardzo trudny temat, ale został on potraktowany po macoszemu i „rozwiązany” w kilku zaledwie zdaniach.
Dodatkowo niektóre decyzje bohaterów były dla mnie kompletnie niezrozumiałe i nie potrafiłam pojąć jak można było się decydować na takie kroki.
Czytając tą powieść zastanawiałam się czym tak naprawdę kierują się jej bohaterowie, że pozwalają panu O’Leary aby narzucał im działania wbrew sobie. Dlaczego godzą się na takie przedmiotowe traktowanie, jakby nie byli ludźmi, tylko meblami, które można poprzestawiać wedle własnego upodobania.

Autorka ma bardzo lekki styl i potrafiła oddać realia tamtych czasów. Jednocześnie czegoś mi w jej powieści zabrakło, jakiejś ikry, emocji, które towarzyszą miłości i zakochaniu. Tym bardziej, gdy na drodze niedoszłych kochanków piętrzą się same problemy i przeciwności.
Pani Mason  bardziej skupiła się na ukazaniu przemiany jaką przeszła Colleen i jej ojciec oraz na wewnętrznych rozterkach Brianny i Gilberta niż na ukazaniu ich walki o miłość.
W sumie tej całej walki, tak szumnie zapowiadanej w opisie fabuły nie zauważyłam za wiele. Wszyscy bohaterowie przez większą część powieści  biernie poddają się woli pana O’Leary.

Wiele miejsca w powieści autorka poświęca również religii i wierze. Bóg ma duże znaczenie dla bohaterów tej powieści i nie ma strony, aby któreś z nich nie zwracało się do niego z prośbą o pomoc albo dziękując mu za okazane łaski i błogosławieństwa.
Jak się okazało na końcu, gdy czytałam info o autorce, ona sama  określa swoje powieści jako romanse okraszone wiarą . I to by moim zdaniem wiele tłumaczyło jeśli chodzi o postępowanie bohaterów, ich decyzje i wybory.
Nie mam absolutnie nic przeciwko takiej literaturze, ale to jednak nie jest mój typ i pewnie gdybym wiedziała, że to taki gatunek powieści, to pewnie nie zdecydowałabym się na sięgnięcie po tą książkę.
I nie chodzi tu o to, że mam jakieś zastrzeżenia wobec osób wierzących, absolutnie tak nie jest.  Po prostu w tym romansie zabrakło mi romansu,  a niektóre zachowania bohaterów były mocno piętnowane, choć w moim odczuciu nie były czymś, co zasługiwałoby na takie potępienie.

Lubię od czasu do czasu przeczytać dobry romans (nie mylić z erotykami) ale w tej powieści zbyt mało było dla mnie romansu, a te dramatyczne wydarzenia, które spotykały bohaterów jakoś nie wydawały mi się aż tak dramatyczne.
Gdybym miała podsumować tą powieść jednym zdaniem to brzmiałoby ono tak: zamiast gorącego i mocnego espresso, dostałam letnią i lurowatą kawę rozpuszczalną.
Pomysł na powieść wydawał mi się całkiem ciekawy, ale ten typ powieści zdecydowanie do mnie nie przemawia, tym samym nie sięgnę zapewne po inne książki autorki ani po kolejne  z serii opowiadającej o rodzinie O’Leary.



4 komentarze:

  1. Uuuu, jak w romansie brak romansu to niedobrze :/
    To faktycznie lura.
    Generalnie fabuła nieco przypomina mi inny romans "Namiętności Emmy Tremayne" - też Irlandczycy, Ameryka, początek XX wieku, miłość między bogatą panną i biednym irlandzkim robotnikiem. I powiem Ci, że tam również, hmm, jakoś nie było wielkiego ognia, choć książka w sumie dobra. Może przez te liczne dzieci, plączące się bohaterom pod nogami, a może to jakaś pechowa tematyka? O.o

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, ja się nie spodziewałam wielkich wybuchów namiętności czy gejzerów pożądania. Ale jednak od zakochanych wymagałam jakiś wieszych emocji, a tu zaskoczenie. Kwestia wiary i religii na pewno miała swój wpływ na takie a nie inne zachowanie bohaterów, ale no bez przesady, przecież to powinni być ludzie z krwi i kości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie. Zresztą, tu nawet nie o jakieś kwieciste opisy namiętności chodzi, bo są autorzy, którzy potrafią machnąć istny pożar zmysłów w paru zdaniach. No ale właśnie emocje też trzeba umieć opisać, bo potem czym tu się ekscytować?

      Usuń
    2. Otóż to. Kiedyś już miałam czytać ta książkę, ale dołożyłam na półkę. Chyba miałam przeczucie :D No nic, nie ma tego złego, już wiem, że romans okraszony wiarą, to jednak nie lektura dla mnie :)

      Usuń