„Making faces” autorstwa Amy Hamron, to książka, która zaciekawiła mnie opisem.
Nieodwzajemnione uczucie jeszcze ze szkoły, złamane przez wojnę życie. Demony przeszłości i próby poradzenia sobie z nimi.
Wydawałoby się, że to – pomimo młodego wieku bohaterów – poważna lektura.
Tak jednak nie jest, choć to nie znaczy, że to zła książka. Bynajmniej.
Akcja książki rozpoczyna się w czasie, gdy głowni bohaterowie uczęszczają do ostatniej klasy liceum, a w USA następują ataki 11 września.
Fern, to zakochana w Ambrose – gwieździe liceum i drużyny zapaśniczej – dziewczyna, która nie rzuca się w oczy, jest nieśmiała, a jej najwierniejszym przyjacielem jest jej kuzyn.
Ambrose , piękny i popularny, zawsze w centrum uwagi, nie wie co chce zrobić ze swoim życiem.
W końcu zdecyduje się wstąpić do wojska po ukończeniu szkoły, a wraz z nim jego najbliżsi przyjaciele.
Wojna, prócz ran na duszy, odciśnie na nim również te widoczne, na ciele.
Autorka wraz z prowadzeniem akcji w czasie rzeczywistym, przeplata ją wspomnieniami z lat dziecięcych i nastoletnich bohaterów.
Pozwala to dobrze poznać wszystkie postacie i lepiej je zrozumieć.
Oczywiście głównym wątkiem jest uczucie Fern do Ambrose’a i budząca się w dziewczynie kobiecość.
Prócz tego, a może przede wszystkim, autorka kładzie nacisk i podkreśla wiele razy, że to nie wygląd zewnętrzny jest ważny, ale wnętrze człowieka.
Że człowiek o pięknym wyglądzie zewnętrznym, w środku może być strasznym potworem.
Pokazuje, że łatwe wybory, często okazują się złymi wyborami i przynoszą więcej łez i cierpienia, niż radości.
Autorka ma lekkie pióro i łatwość w opowiadaniu swojej historii. Niestety koncentruje się głownie na wątku miłosnym i jego otoczce. Wątek służby w wojsku i traumy po tym, jest potraktowany po macoszemu i bardzo powierzchownie.
Liczyłam na bardziej poważne potraktowanie tego tematu i tutaj się zawiodłam. Również motywy i pobudki, które popchnęły Ambrose’a i jego przyjaciół do zaciągnięcia się do wojska są dla mnie mało wiarygodne i nieprzekonywujące.
Zwyczajnie, ich nieformalny lider postanowił wstąpić na służbę, a jego koledzy uznali, że to dobry pomysł i zrobili to samo.
Pozytywnie zaskoczył mnie natomiast Bailey. Chłopak, który cierpi na dystrofię mięśniową, jest niesamodzielny i jeździ na wózku, to przykład tego, jak należy walczyć z przeciwnościami losu, cieszyć się z tego, co można mieć i nie rezygnować z marzeń. W dodatku ma poczucie humoru, jest inteligentny i pełen wewnętrznej siły.
Razem z Fern będą tworzyć wyjątkowy duet przyjaciół.
W powieści bywały wzruszające momenty, które mnie zaskoczyły. Było również wesoło i z poczuciem humoru.
Było też odrobinę poważniej, ale nie aż tak często, jak się spodziewałam. No i oczywiście było bardzo romantycznie, a momentami wręcz ckliwie.
Wszystko razem, tworzy idealną mieszankę skierowaną do młodego czytelnika, choć nie ukrywam, że mi również czytało się „Making faces” przyjemnie.
Fabuła jest wciągająca, a powieść dobrze napisana. Dobrze poznajemy bohaterów, ale tylko tych głównych. Ci drugoplanowi są mało widoczni.
Tak jak pisałam wcześniej, głównym przesłaniem książki jest ukazanie, że uroda przemija, lub można ją gwałtownie stracić, a najważniejsze jest wnętrze człowieka i to ono jest trwałą podwaliną prawdziwej miłości.
Mimo, że oczekiwałam trochę innej lektury, to nie żałuję przeczytania tej powieści.
To dobra lektura, chwilami może zbyt naiwna jak dla mnie, ale uważam, że jako książka na wieczór z czymś lekkim i przyjemnym , ta powieść sprawdzi się idealnie.
Ta książka jest na mojej liście do zdobycia. Twoja recenzja jeszcze mnie w tym upewniła ;)
OdpowiedzUsuńNa zdjęciu widzę, że masz też "Saszeńkę" - tę książkę mam, czytałam, tylko jeszcze recenzji nie wysmarowałam :) A ona jest gdzieś u Ciebie na blogu?
Nie, Szaszeńki jeszcze nie czytałam, czekałam z dokupieniem na Serafimię. I jakoś tak odwleka się w czasie. Ale autor ma kolejną powieść, tym razem z czasów II WŚ, więc chyba zamówię :)
Usuń