niedziela, 27 grudnia 2015
"Ostatni pociąg do Paryża" Ciekawy pomysł, nieciekawie opowiedziana historia.
Książka pani Michele Zackheim napisana w formie wspomnień wiekowej już kobiety, opowiada o przedwojennych latach, które ta spędziła w Paryżu pracując jako dziennikarka. Dzięki zaangażowaniu dziewczyna dostaje wymarzony awans na korespondentkę zagraniczną i zostaje oddelegowana do Berlina.
Tam poznaje tajemniczego Leona, w którym się zakochuje, obserwuje dochodzenia do władzy absolutnej Hitlera, potęgujący się antysemityzm oraz coraz bliższe widmo wojny.
Akcja rozpoczyna się, gdy ponad osiemdziesięcioletnia Rose otrzymuje swój stary kufer z rzeczami osobistymi z czasów przedwojenno-wojennych. Kufer, który do tej pory stał zdeponowany w piwnicach jej dawnej, paryskiej redakcji.
Staruszka otwiera go i zaczyna wspominać tamten czas, ludzi i wydarzenia.
Rose Manon, wychowana w Ameryce córka Amerykanina i Żydówki od dziecka marzyła aby zająć się dziennikarstwem.
Trudne relacje z matką oraz choroba alkoholowa ojca zmuszają ją do wyjazdu z Nevady do Nowego Jorku i zmierzeniu się z samodzielnością. Dzięki sile i determinacji, udaje się jej dostać pracę jako dziennikarka najpierw w Nowym Jorku, a następnie w Paryżu.
Rose to postać, której nie potrafiłam polubić. Ani na początku książki ani na jej końcu. Ani jako młodej dziewczyny, ani jako staruszki.
Obraz tej postaci, jaki stworzyła autorka, to osoba wiecznie skupiona na sobie, skoncentrowana na swoich problemach, oczekiwaniach i potrzebie bycia docenianą.
To kobieta, która nie potrafiła sobie poradzić z brakiem miłości i akceptacji ze strony matki oraz ze swoim żydowskim pochodzeniem.
Jej wieczne użalanie się nad sobą powodowało, że nie zauważała tragedii, która dotykała jej przyjaciół i najbliższych znajomych.
Nawet jej miłość do Leona wydawała się być miałka, jakby to nie ten mężczyzna był jej potrzebny, ale uczucie jakim ją darzył.Uczucie, które miało ją zapewnić o własnej atrakcyjności, w którą często wątpiła.
O ile Rose nie potrafiła wzbudzić we mnie sympatii, o tyle jej matka Miriam, wzbudziła we mnie ogromne emocje. Przede wszystkim pogardę oraz niechęć.
Bowiem Miriam, to osoba do szpiku kości egocentryczna, a pod płaszczykiem uroku, czaru, elokwencji i talentu malarskiego – zwyczajnie zła.
A dodatkowo Miriam okazała się ogromną antysemitką, wypierającą się swojego żydowskiego pochodzenia, gardzącą żydami.
Stała się bezpośrednią przyczyną zesłania do obozu koncentracyjnego rodziców Leona, podejmując świadome działania, które do tego doprowadziły. Nie czując z tego powodu skruchy ani żalu. Ba, była wręcz dumna z tego, że „pomogła córce pozbyć się ciężaru, którym Leon z rodzicami na pewno by dla Rose się stali”.
Miriam była dla mnie przerażającą postacią.
W dodatku jako jedyna budziła jakiekolwiek uczucia, gdyż reszta bohaterów tej książki jest wyjątkowo bezbarwna.
Brakuje im wyrazistości, nie budzą w czytelniku żadnych uczuć. Pojawiają się w tej opowieści, po to tylko by zniknąć bez echa.
Szkoda, bo to zmarnowany potencjał.
Lata, o których opowiada Rose, to czasy grozy, strachu i śmierci. To wybuch antysemityzmu, czasy pogardy i upadku człowieczeństwa.
I mimo, że Rose obserwowała to wszystko z bliska, jej wspomnienia są wyjątkowo powierzchowne i nijakie.
Tematyka książki i poruszone w niej problemy są ciekawe.
Niestety Michele Zackheim nie poradziła sobie z nimi. Za bardzo skoncentrowała się na ciągłych wewnętrznych rozterkach głównej bohaterki, a to spowodowało, że groza tego co się działo w Europie, potraktowała po łebkach i bez większego zaangażowania.
Dodatkowo tragedia, która spotyka rodzinę Rose – śmierć kuzynki Stelli podczas pobytu w Paryżu z ciotką – a następnie proces jej mordercy, są przez nią relacjonowane jakby od niechcenia.
Ta historia śmierci Stelli jest zresztą prawdziwym wydarzeniem z życia autorki.
Co mam do zarzucenia książce?
Przede wszystkim brak wyrazistości postaci, ogromna bezbarwność w opisywanej przez Michele Zackheim historii. Zbyt powierzchowne potraktowania tego co działo się w Europie w latach przedwojennych, jak i po wybuchu II Wojny Światowej.
Ale przede wszystkim odarcie fabuły z uczuć i emocji oraz stworzenie papierowych bohaterów.
W dodatku Rose do końca pozostała egoistką, co wyraźnie pokazuje jej reakcja na opowieść o losach Leona, które poznaje dopiero w 1989 roku.
Ciężko czyta się książkę, gdy nie ma w niej ani jednego bohatera, do którego czytelnik się przywiązuje, którego można polubić, przejmować się jego losami.
A taką książką jest właśnie Ostatni pociąg do Paryża.
*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pomysł-ciekawy, kilmat-jesze bardziej, okładka-przecudna...
OdpowiedzUsuń... Ale mocno zastanowiłaś mnie tą egoistyczną bohaterką (nie trawię takich w żadnej postaci :P)
No i szkoda, że przez Rose autorka zmarnowała cały potencjał dobrze zapowiadającej się książki. Dzięki za ostrzeżenie, napewno nie sięgnę :)
Czekałam na tą książkę i mocno mnie rozczarowała. Bardzo ciekawa tematyka, ale główna bohaterka tak jak pisałam - nie dała się polubić (oczywiście wg mnie).
OdpowiedzUsuń