Dziś będzie trochę
o filmowych adaptacjach książek.
Oglądacie? Ja tak.
Moda na filmowe adaptacje książek nie minie nigdy. I ja
się z tego cieszę. Lubię zobaczyć, co twórca filmu stworzył na podstawie
książki, którą czytałam.
Jeśli jest to film na podstawie książki, która nie jest
bardzo bliska memu czytelniczemu sercu, to seans filmowy przebiega bez
większych emocji.
Te pojawiają się zazwyczaj, gdy film opowiada historię z
książki, którą bardzo cenię.
Oczywiście, jak każdy, zaczynałam porównywać, szukać
różnic, denerwować się na „nie tak jak trzeba dobranych aktorów” itd…
Generalnie mówiąc, narzekałam i nic mi nie pasowało.
Taki seans to była prosta droga do wrzodów żołądka…
Aż kiedyś stało się coś, co
diametralnie zmieniło moje podejście do filmowych adaptacji książek. Mianowicie
obejrzałam film „Malowany welon”, nie czytając wcześniej książki.
Film zachwycił mnie
niesamowicie, zawładnął wszelkimi emocjami, wzruszył i oczarował…
Więc jako, że za oczywiste uznałam, że w porównaniu do książki
film wypada słabo – szybko kupiłam książkę i zabrałam się za czytanie.
I wiecie co?
Film okazał się o niebo lepszy. Dosłownie we wszystkim.
Aktorzy byli świetnie dobrani, wszystkiemu towarzyszyła
cudowna muzyka, a film oczarowywał swoją stroną wizualną. Zmieniono również
trochę fabułę, a zwłaszcza prowadzenie postaci i zakończenie .
I wyszło to filmowi tylko na dobre.
Byłam ogromnie zaskoczona, jak to możliwe. Ale
stwierdziłam, że to przypadek. Ot taki wyjątek potwierdzający regułę.
Aż obejrzałam „Pachnidło” również bez wcześniejszego
czytania książki.
I znów powtórzyła się powyższa sytuacja, mimo iż film
wiernie trzyma się książkowego pierwowzoru jeśli chodzi o fabułę.
Twórcy filmu zmienili jednak w pewien sposób postrzeganie
głównego bohatera.
Książka ukazuje go jako postać z gruntu złą, robaka. I
tyle.
Film – mimo, iż nadal jest to postać „zła” – ukazuje go
jako postać tragiczną, zagubioną, błądzącą, ogarniętą szaleństwem. I mimo, że
widz nie życzy mu spełnienia marzeń, to jednak w pewien sposób mu współczuje…
I po raz kolejny okazało się, że film spodobał mi się
bardziej.
Te dwa przypadki kazały mi zrewidować swoje poglądy na
filmowe adaptacje. Zaczęłam brać pod uwagę to, że film jest na podstawie
książki, a nie jej wierną słowo w słowo ekranizacją.
Nabrałam zdecydowanie większego dystansu i od tamtej pory
dużo lepiej ogląda mi się filmowe adaptacje książek.
I mimo, że pewnie wiele bym zmieniła w ekranizacji
Harrego Pottera, to biorę te filmy takimi jakie są. Nie czepiam się
wszystkiego, choć denerwuje mnie scena walki z Voldemortem, bo ta książkowa
jest idealna.
Nie denerwuje mnie, że zabrakło niektórych scen w
filmowej trylogii Władcy Pierścieni, bo rozumiem, ze twórca filmu miał swoją
wizję swojego filmu.
Niestety są adaptacje filmowe tak złe, że nie sposób
dopatrzeć się w nich jakichkolwiek pozytywów.
Niekwestionowanym liderem w tej kategorii jest nasz
rodzimy film „Wiedźmin”
Poziom absurdu sięgnął w nim zenitu, a nawet go
przekroczył.
Wizja reżysera mnie poraziła i pokonała. Koszmarne w tym filmie jest praktycznie wszystko.
No może prócz miejsc gdzie film kręcono, nasze zamki
Grodziec, Czocha zasługują na uznanie. I muzyka nieżyjącego już Grzegorza
Ciechowskiego. Wspaniała i poruszająca.
Nie
dziwi mnie krytyka filmów na podstawie książek, martwi mnie za to brak
zrozumienia odbiorców, że to jest film na podstawie książki i trzeba wziąć
poprawkę na reżyserską wizje filmu.
Martwi, że zamiast cieszyć się z oglądania filmu, ludzie
doszukują się samych negatywów, bo w końcu
oni mieli swoją wizję i jak reżyser śmiał jej nie spełnić.
Na koniec już, smuci również to, że niektórym brak
dystansu do tego co widzą na ekranie, oczekując, że musi spełniać właśnie ich
wymogi, bo inaczej jest złe, beznadziejne i do d… A słowa uznania w stosunku do
filmu, który oni uznali za dno dna, zasługują tylko na pogardę względem ich
autora…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz