poniedziałek, 26 października 2015

Filmowe adaptacje książek, czyli bez spiny panie Kowalski

Dziś będzie  trochę o filmowych adaptacjach książek.
Oglądacie?  Ja tak.

Moda na filmowe adaptacje książek nie minie nigdy. I ja się z tego cieszę. Lubię zobaczyć, co twórca filmu stworzył na podstawie książki, którą czytałam.

Jeśli jest to film na podstawie książki, która nie jest bardzo bliska memu czytelniczemu sercu, to seans filmowy przebiega bez większych emocji.
Te pojawiają się zazwyczaj, gdy film opowiada historię z książki, którą bardzo cenię.

Oczywiście, jak każdy, zaczynałam porównywać, szukać różnic, denerwować się na „nie tak jak trzeba dobranych aktorów” itd… Generalnie mówiąc, narzekałam i nic mi nie pasowało.
Taki seans to była prosta droga do wrzodów żołądka…

Aż kiedyś stało się coś, co diametralnie zmieniło moje podejście do filmowych adaptacji książek. Mianowicie obejrzałam film „Malowany welon”, nie czytając wcześniej książki.
Film zachwycił mnie niesamowicie, zawładnął wszelkimi emocjami, wzruszył i oczarował…
Więc jako, że za oczywiste uznałam, że w porównaniu do książki film wypada słabo – szybko kupiłam książkę i zabrałam się za czytanie.
I wiecie co?
Film okazał się o niebo lepszy. Dosłownie we wszystkim.
Aktorzy byli świetnie dobrani, wszystkiemu towarzyszyła cudowna muzyka, a film oczarowywał swoją stroną wizualną. Zmieniono również trochę fabułę, a zwłaszcza prowadzenie postaci i zakończenie .
I wyszło to filmowi tylko na dobre.

Byłam ogromnie zaskoczona, jak to możliwe. Ale stwierdziłam, że to przypadek. Ot taki wyjątek potwierdzający regułę.
Aż obejrzałam „Pachnidło” również bez wcześniejszego czytania książki.
I znów powtórzyła się powyższa sytuacja, mimo iż film wiernie trzyma się książkowego pierwowzoru jeśli chodzi o fabułę.
Twórcy filmu zmienili jednak w pewien sposób postrzeganie głównego bohatera.
Książka ukazuje go jako postać z gruntu złą, robaka. I tyle.
Film – mimo, iż nadal jest to postać „zła” – ukazuje go jako postać tragiczną, zagubioną, błądzącą, ogarniętą szaleństwem. I mimo, że widz nie życzy mu spełnienia marzeń, to jednak w pewien sposób mu współczuje…
I po raz kolejny okazało się, że film spodobał mi się bardziej.

Te dwa przypadki kazały mi zrewidować swoje poglądy na filmowe adaptacje. Zaczęłam brać pod uwagę to, że film jest na podstawie książki, a nie jej wierną słowo w słowo ekranizacją.
Nabrałam zdecydowanie większego dystansu i od tamtej pory dużo lepiej ogląda mi się filmowe adaptacje książek.

I mimo, że pewnie wiele bym zmieniła w ekranizacji Harrego Pottera, to biorę te filmy takimi jakie są. Nie czepiam się wszystkiego, choć denerwuje mnie scena walki z Voldemortem, bo ta książkowa jest idealna.
Nie denerwuje mnie, że zabrakło niektórych scen w filmowej trylogii Władcy Pierścieni, bo rozumiem, ze twórca filmu miał swoją wizję swojego filmu.

Niestety są adaptacje filmowe tak złe, że nie sposób dopatrzeć się w nich jakichkolwiek pozytywów.
Niekwestionowanym liderem w tej kategorii jest nasz rodzimy film „Wiedźmin”
Poziom absurdu sięgnął w nim zenitu, a nawet go przekroczył.
Wizja reżysera mnie poraziła i pokonała. Koszmarne w tym filmie jest praktycznie wszystko.
No może prócz miejsc gdzie film kręcono, nasze zamki Grodziec, Czocha zasługują na uznanie. I muzyka nieżyjącego już Grzegorza Ciechowskiego. Wspaniała i poruszająca.

                Nie dziwi mnie krytyka filmów na podstawie książek, martwi mnie za to brak zrozumienia odbiorców, że to jest film na podstawie książki i trzeba wziąć poprawkę na reżyserską wizje filmu.
Martwi, że zamiast cieszyć się z oglądania filmu, ludzie doszukują się samych negatywów,  bo w końcu oni mieli swoją wizję i jak reżyser śmiał jej nie spełnić.

Na koniec już, smuci również to, że niektórym brak dystansu do tego co widzą na ekranie, oczekując, że musi spełniać właśnie ich wymogi, bo inaczej jest złe, beznadziejne i do d… A słowa uznania w stosunku do filmu, który oni uznali za dno dna, zasługują tylko na pogardę względem ich autora…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz