„Zew kruka” to drugi tom cyklu Znak kruka.
Akcja powieści rozpoczyna się cztery lata po wydarzeniach z pierwszego tomu i podobnie jak to miało wtedy miejsce, czytelnik od razu jest wrzucany w sam środek wydarzeń.
Nie ma żadnych wstępów, nie ma podchodów, jest goniąca na łeb na szyje akcja i nieszablonowy przywódca Czarnoskrzydłych czyli Ryhalt Galharrow.
Na początku powieści jest krótkie streszczenie tego co się działo w poprzednim tomie, co uważam za bardzo dobry pomysł. Jeśli ktoś ma słabą pamięć, to ten skrót może rozjaśnić w głowie.
Powieść napisana jest takim samym językiem jak tom pierwszy, jest więc sporo wulgaryzmów. I o ile w pierwszym tomie również było ich dużo, w końcu to kawał brutalnego i krwawego fantasy, o tyle w tym tomie chyba było ich aż za dużo, nawet w tych zdaniach i sytuacjach, gdy były wg mnie zbędne. Bywały momenty, gdy nachodziła mnie myśl, że autor jednak ciut przesadził.
Prócz tego tak samo jak w poprzednim tomie, prawie nic się nie dowiadujemy o otaczającym bohaterów świecie, ani o samej odwiecznej walce Bezimiennych z Królami Głębi.
Uważam to za minus, brakowało mi szerszego ukazania świata, w którym przyszło żyć bohaterom, ciekawiła przeszłość Bezimiennych i Królów Głębi, byłam ciekawa jak wygląda sytuacja na świecie, nie ograniczona do Valengradu i jego zmagań z wrogami.
Mimo wszystko to co serwuje czytelnikowi autor potrafi maksymalnie wciągnąć i przestaje się zauważać to, co jeszcze chwilę wcześniej trochę uwierało.
Akcja jest niesamowicie dynamiczna, choć tajemnicę, z którą przyszło się zmierzyć Ryhaltowi dość szybko odgadłam. Autor całkiem mocno naprowadzał na nią czytelnika, więc nie było to aż tak dużym wysiłkiem.
Fabuła jest spójna i widać, że Ed McDonald miał pomysł na jej kierunek.
Bardzo spodobał mi się wątek wędrówki Ryhalta przez Nieszczęściu, skojarzył mi się trochę z podrożą Dantego przez wszystkie kręgi piekielne. Oczywiście jest to bardzo luźne skojarzenie, ale mimo wszystko nie mogłam się od niego odpędzić.
Nieszczęście jest wyjątkowo dobrze przedstawione, co uważam za plus, zwłaszcza w kontekście tego, że autor jest dość skąpy w przedstawianiu czytelnikowi wykreowanego przez siebie świata.
Jeśli chodzi o bohaterów, to w tym tomie najbardziej podobali mi się ci drugoplanowi – zwłaszcza Maldon, były uroczy uwięziony w ciele dziecka, bez oczu za to z ogromną dozą sarkazmu i ironii.
Nann i Tnota, mała Amaira i kruk, wysłannik Wroniej Stopy – zwłaszcza ten ostatni zachwycał swoją wredotą i niewyszukanym słownictwem, którym bez ogródek mówił Ryhaltowi co o nim myśli. A dodać trzeba, że zazwyczaj nie myślał niczego miłego.
Sam Ryhalt sporo się zmienił. To nadal maszyna do zabijania, który wykaraska się z każdej draki, ale jednocześnie złamany człowiek z wyrzutami sumienia, tęskniący za kobietą, którą kocha, a której nie potrafił uratować.
Nie przeszkadza mi taki obraz Galharrowa. Ludzie się zmieniają, różne rzeczy mają na nich wpływ i byłoby dla mnie dziwne, gdyby wydarzenia z poprzedniego tomu nie odcisnęły na nim swojego piętna.
Paradoksalnie wydał mi się bardziej prawdziwy, gdy okazał słabość.
Książka nie stroni od brutalności, krew się leje gęsto, rozczłonkowane ciała walają się wszędzie, a wyprute flaki radośnie fruwają dookoła.
Jest brutalnie, jest wulgarnie, alkohol jest remedium na wszystko, ale jest i lojalność, przyjaźń i potrzeba bronienia tych, którzy sami się nie obronią.
Jest i słów kilka o miłości, popycha ona do działania niektórych bohaterów, ale nie ma się co obawiać, że nagle z książki o najemnikach zrobił się harlequin. Uważam, że autor zachował dobre proporcje we wszystkim.
„Zew kruka” to trzymająca poziom kontynuacja „Czarnoskrzydłego”, która w dodatku daje kilka wskazówek czego będzie można się spodziewać w kolejnym tomie.
Mam nadzieję, że ukaże się on już niedługo, bo jestem ciekawa jak potoczą się losy Ryhalta i jego kompanii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz