wtorek, 31 lipca 2018

"Naznaczona" Adelia Saunders

Nie jestem okładkową sroką, ale gdy tylko zobaczyłam powieść Adelii Saunders w zapowiedziach, od razu
zwróciłam na nią uwagę. Dodatkowo opis sugerował powieść obyczajową z nutą wątku paranormalnego i romansu.
Obok takiej lektury nie mogłam przejść obojętnie.

Akcja powieści rozpoczyna się dość niepozornie, jest rok 1991 a mała Magdalena wyznaje mamie, że widzi na jej skórze jakieś napisy. Matka zbywa córkę i już nigdy więcej nie wracają do tego tematu, a Magdalena w końcu nauczy się, aby nie mówić o słowach, które widzi na skórze ludzi.
Mija siedemnaście lat i autorka przedstawia czytelnikowi dorosłą Magdalenę, która obecnie mieszka w Londynie i stara się poradzić sobie ze śmiercią najbliższej przyjaciółki, której mogła zapobiec. To właśnie tam skrzyżują się jej ścieżki z Neilem, a to spotkanie na zawsze odmieni ich życie.
Trzecim z głównych bohaterów jest Richard, ojciec Neila. Mężczyzna jest synem znanej pisarki, która zmarła gdy ten był małym chłopcem. Nowa biografia, która właśnie się ukazała sugeruje, że matka nigdy nie kochała swojego dziecka, oddała je siostrze na wychowania i już nigdy więcej nie widziała. Ale Richard ma wspomnienie, w którym widzi buty swojej matki, a skoro tak, to kobieta musiała jednak przyjechać żeby się z nim spotkać.
Postanawia udać się do Paryża i poszukać na to dowodów.

Zacznę od narracji, bo to ona mnie na początku zaskoczyła. Każdy z rozdziałów opowiada historię z punktu widzenia jednego z trójki głównych bohaterów, w przypadku Richarda narracja jest pierwszoosobowa, natomiast w tych pisanych z perspektywy  Magdaleny i Neila, narracja jest trzecioosobowa. Początkowo nie rozumiałam po co autorka to zrobiła, ale czym dalej zagłębiałam się w fabułę, tym wyraźniej widziałam, jaki przyświecał jej cel, bowiem w wątku Richarda śledzimy nie tylko jego poszukiwania w Paryżu, ale dzięki jego wspomnieniom poznajemy Ingę – jego matkę i dramatyczne wydarzenie, które doprowadziły do jej śmierci.
Akcja powieści jest niespieszna, a autorka często wprowadza do fabuły ciekawostki historyczne, które wiążą się nie tylko z Paryżem ale i Hiszpanią i jednym z najsłynniejszych szlaków pielgrzymkowych. Do tego wiele jest w powieści retrospekcji i wspomnień bohaterów.
Autorka pisze w bardzo obrazowy sposób, opisuje otaczającą bohaterów rzeczywistość w sposób wyjątkowo plastyczny. Każdemu z nich poświęca wiele uwagi, dzięki czemu doskonale ich poznajemy, wiemy co się w nich dzieje, z czym się zmagają, jakie mają smutki, jakie nadzieje i pragnienia.
Każde z nich jest naznaczone wydarzeniami z przeszłości, z którymi mimo upływu czasu, nie potrafią się uporać.

Mimo, że Magdalena posiada bardzo wyjątkowy dar, książka nie jest bynajmniej powieścią fantasy. To co potrafi bohaterka – widzi słowa na skórze ludzi, z informacjami mało istotnymi i tymi ogromnej wagi, z ich przeszłością i przyszłością – jest sposobem na ukazanie tego, jak bardzo odmienność i bycie „dziwnym” może doprowadzić człowieka do wycofania, załamania a czasem do jeszcze bardziej drastycznych kroków.
Autorka ukazuje, że nie da się uciec od samego siebie, że to od nas zależy jak wykorzystamy nasze dary i talenty.
Również wątek miłosny, nie jest typowym romansem, ale zgrabnie i subtelnie poprowadzoną opowieścią o odnajdywaniu miłości nawet tam, gdzie jej nie szukamy ani się nie spodziewamy.
Natomiast cała powieść przesiąknięta jest historią o przeznaczeniu i o tym, że nic nie dzieje się bez przyczyny, że czasem życie popycha nas w kierunku, którego początkowo nie rozumiemy, po czym okazuje się, że to był właśnie ten moment, gdy znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.
Autorka czasami opisywała jakieś wydarzenie, które niczego nie wnosiło w danym momencie do fabuły, a ja myślałam sobie „ale po co tak przegadywać ciekawą historię”. Aż po kilku stronach, albo i rozdziałach okazywało się, że akurat tamto wydarzenie właśnie odegrało w powieści ważną rolę. Gdy wyłapałam takie smaczki po raz pierwszy, później widziałam ich więcej i byłam pod wrażeniem w jak przemyślany sposób posługiwała się nimi autorka.


Cała powieść jest bardzo melancholijna, pełna smutku ale i radości. To historia o bolesnych stratach i towarzyszącym im bólu, ale i nadziei i miłości. To opowieść o próbach rozwikłania tajemnic z przeszłości, aby móc z optymizmem spojrzeć w przyszłość. To również historia o akceptacji samego siebie i odwadze aby podążać za głosem serca.
Szczerze mówiąc nie tego spodziewałam się po „Naznaczonej” ale kompletnie mi to nie przeszkadza,  bo jestem zauroczona tą powieścią, jej klimatem i wyjątkowymi bohaterami.
Ujęło mnie również zakończenie, które pozostawia czytelnikowi odrobinę swobody w dopowiedzeniu sobie co mogłoby się znaleźć w epilogu, gdyby takowy autorka napisała.




sobota, 28 lipca 2018

Książkowe zakupy - czyli co przybyło na moich regałach w lipcu

Czy spotkaliście się z opinią, że w okresie wakacyjnym ukazuje się bardzo mało nowości, a jesli już to tylko "lekkie wakacyjne czytadła"?
Nie? A ja owszem i to nawet dość często. Jeszcze do niedawna miałam odrobinę podobne zdanie - aż nadszedł lipiec 2018...
Od czerwca wrzucałam do koszyka w bonito kolejne książki, coś wpadło mi w oko, to siup do koszyka żeby nie zapomnieć. I uzbierała się lista tak długa, że sama byłam zaskoczona.
Do tego doszły np. wznowienia, książki, które od dawna chciałam kupić (i zostawiłam to na wakacje bo przecież "na wakacjach nie ma przecież za wiele premier").
I jak przyszło do zakupów, to zobaczcie co z tego wyszło...

Tym razem w zamówieniu panowała równowaga gatunkowa, czyli tradycyjny miszmasz. Niektórych książek jestem ogromnie ciekawa, jedną z nich już zaczęłam nawet czytać (choć na półkach jest spora liczba książek wciąż czekających w kolejce).
Natomiast początkiem miesiąca zamówiłam małą jak na mnie paczkę, również w bonito, wykorzystując letnią promocję. Jeśli chodzi o ceny, to jednak bonito, gdy ma promocje jest praktycznie bezkonkurencyjne, więc nie poszłam tak całkiem z torbami.

Trzy książki z tej paczki są już przeczytane, a ich recenzje można znaleźć na blogu:

Jakiś czas temu odkryłam również stronę Składnica księgarska, czyli taki outlet książkowy, gdzie można upolować książki w cenach od 5 zł. Dodam, że to pełnowartościowe egzemplarze, bez wad czy zniszczeń.
I właśnie tam upolowałam dwie powieści po 10 zł każda. Coś czuję, że będę tam zaglądała dość często.

Gdy teraz patrzę na ta ilość, to zaczyna do mnie docierać, że to może być już uzależnienie. Ale nie sądzicie, że książki to jednak wspaniały nałóg?
A co ciekawego pojawiło się na Waszych półkach w lipcu?





czwartek, 26 lipca 2018

„Czarnoskrzydły” Znak Kruka ksiąga I. Ed McDonald

„Czarnoskrzydły” to pierwszy tom nowej serii pt. Znak Kruka autorstwa Eda McDonald.
Głównym bohaterem jest kapitan Czarnoskrzydłych – Ryhalt Galharrow, który został naznaczony przez Bezimiennego Wronia Stopa i wykonuje jego rozkazy.
Świat gdzie przyszło żyć kapitanowi, to miejsce, w którym przed stuleciami doszło do straszliwej wojny pomiędzy Bezimiennymi a Królami Głębi. Aby pokonać wrogów, Bezimienni skonstruowali broń tak przerażającą, że po jej użyciu powstało Nieszczęście, obszar gdzie żyją najbardziej plugawe i niebezpieczne stworzenia, a magia zatruwa każdego kto pozostanie tam za długo. Przed kolejnym atakiem, Królów Głębi powstrzymuje tylko wizja ponownego użycia Maszynerii, ale oto pojawiają się niepokojące informacje co do jej działania. Galharrow wraz ze swoimi wiernymi kompanami oraz kobietą z przeszłości – Ezabeth, która jest Przędzarką  wpadają w sieć spisku, który może doprowadzić do ponownej wojny z Królami Głębi – wojny, której bez Maszynerii ludzie nie mają szansy wygrać.

Już od pierwszej strony autor wrzuca czytelnika w wir wydarzeń, nie trudząc się wprowadzeniem go w wykreowany przez siebie świat. Niczego nie tłumaczy, nie wyjaśnia, nie ukazuje jakimi prawami rządzi się stworzone przez niego uniwersum.
Każda informacja jest wyłuskiwana z fabuły, czasami dość późno, co sprawiało, że nie do końca odnajdywałam się w tym świecie i wiele faktów, to były moje domysły. Większość słuszna, choć kilka razy się pomyliłam.
Nie twierdzę, że to jakaś wielka wada czy przeszkoda w cieszeniu się lekturą. Niemniej jednak, ja akurat lubię jak autor na początku wprowadza czytelnika w wykreowany przez siebie świat i wcale nie musi to być nie wiadomo jak długie wprowadzenie.
Ed McDonald tego nie robi, pozwala czytelnikowi samemu odkrywać świat, który stworzył kawałek po kawałku praktycznie przez całą powieść.

Początkowo wydaje się, że głównym bohaterem jest jedynie Ryhalt Galharrow, człowiek z tajemnicza przeszłością, której elementy odkrywamy w trakcie czytania.
To twardy człowiek, żołnierz, najemnik, którego przeszłość bez wątpienia ma niebagatelny wpływ na to kim się stał i jakie podjął w życiu wybory.
Drugim niemniej ważnym bohaterem staje się Ezabeth Tanza, osoba z przeszłości Galharrowa, która ponownie zagości w jego życiu.
Każde z nich to naznaczeni przez los ludzie, którzy robią co muszą, nie zawsze z własnej woli, nie liczą już, że w życiu spotka ich jeszcze coś dobrego.
Swoich bohaterów autor kreśli bardzo dobrze. To postacie z krwi i kości, pełni wad i dokonujący często złych wyborów. Zmagają się z własnymi demonami przeszłości i są w stanie wiele poświęcić w imię tego, w co wierzą.

Świat, który wyłania się z historii McDonalda, to w gruncie rzeczy niezbyt miłe miejsce. Jest przerażające Nieszczęście, są Królowie Głębi i Bezimienni, którzy są przez większość ludzi postrzegani jako bogowie. Jest brud, przemoc, korupcja i magia, wyzysk biednych przez uprzywilejowanych.
Jeśli chodzi o system magiczny to mamy bardzo ciekawie skonstruowaną magię czerpiącą z mocy światła trzech księżycy, magów, czarnoksiężników, Przędzarzy, Uroczych. Ci ostatni to akurat „ci źli” i okazuje się, że w sumie najpotężniejsi.
Z niektórych wydarzeń w powieści wyłuskałam również informacje sugerujące, że w tym świecie istnieje również nekromancja.
Wiele miejsca w swojej powieści autor poświęca wątkom militarnym, co zresztą nie dziwi skoro sam główny bohater jest kapitanem grupy ludzi będących czymś pomiędzy żołnierzami a najemnikami, polującymi na potwory oraz sympatyków Królów Głębi.

Narracja jest pierwszoosobowa z punktu widzenia głównego bohatera. A że jest on byłym żołnierzem, obecnie czymś w stylu elitarnego najemnika, to nie trudno się domyślić w jakim stylu będzie napisana powieść.
Jest więc brutalnie, nierzadko dochodzi do krwawych jatek i „flaków latających w powietrzu”. Jest wulgarno-ironicznie, do bólu szczerze, sarkastycznie ale i wciągająco, a chwilami nawet wzruszająco. Autor ma surowy styl i nie obawia się pokazać zepsucia i brutalności bez owijania w bawełnę. Ale bez obawy, nawet w tym świecie znajdzie się miejsce na przyjaźń, miłość i odwagę. Na patrzenie przez pryzmat dobra ogółu, a nie tylko własnej korzyści.

Gdy tak czytałam Czarnoskrzydłego, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to powieść napisana w stylu Kronik Czarnej Kompanii Glena Cooka. Podobny styl, podobna surowość i pełnokrwiści bohaterowie z demonami przeszłości, uwikłani w rozgrywki bogów.
Na uznanie zasługuje również fakt, że „Czarnoskrzydły” to debiut, a czytając tą powieść miałam wrażenie, że to kolejna już książka w dorobku autora. Jest to bowiem bardzo dobrze dopracowany świat, spójna i wciągająca fabuła i świetnie nakreślenie bohaterowie.
Autor potrafił stworzyć zagadki i tajemnice, których nie dało się łatwo rozwikłać, zaskoczyć, skutecznie zmylić czytelnika.
Jestem bardzo zadowolona z lektury i po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że Wydawnictwo MAG wydaje naprawdę świetne książki. „Czarnoskrzydły” to kawał solidnego fantasy i chętnie sięgnę po kolejne tomy tej historii.


niedziela, 22 lipca 2018

"Sekret listu" Lucinda Riley

Z autorką powieści „Sekret listu” po raz pierwszy miałam do czynienia przy okazji serii Siedem sióstr
(pisałam o tych książkach na blogu) i zostałam nimi oczarowana. Gdy więc pojawiała się jej nowa powieści, niezwiązana z serią, byłam ciekawa o czym tym razem chce mi opowiedzieć Lucinda Riley.

Akcja powieści rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych w Londynie. Młoda dziennikarka Joanna zostaje wysłana na mszę żałobną znanego angielskiego aktora. Tam spotka pewną tajemniczą staruszkę, której następnie pomoże. Kobieta niedługo potem umiera, ale zdąży jeszcze wysłać kobiecie pewien list, który naprowadzi Joannę na trop najpilniej strzeżonego sekretu w XX wieku, tajemnicy, która może wstrząsnąć brytyjską monarchią.
Dziennikarka zaczyna swoje śledztwo, a to co się wydarzy, na zawsze zmieni życie wielu osób.

Akcja powieści rozpoczyna się właśnie od pogrzebu. Joanna wpada na trop tajemniczego listu i wszystkie działania kręcą się wokół jego odnalezienia.
Głównych bohaterów jest więcej niż to sugeruje opis na okładce, mamy więc Joannę, jej przyjaciela Simona, Zoe i Marcusa – wnuki zmarłego aktora.
Autorka dobrze ich nakreśla, przedstawia swoich bohaterów wraz z całym wachlarzem wad i zalet. Czytając o ich działaniach, decyzjach i wyborach dobrze ich poznałam. To postacie z krwi i kości i choć nie wszystkie ich decyzje pochwalałam, nie sposób było im nie kibicować.
Akcja powieści jest wartka i wiele się dzieje. Prócz wątku miłosnego, (a w sumie nawet trzech), mamy również sekret brytyjskiej monarchii i  ukryty list z nim związany w odszukanie którego prócz Joanny zaangażują się inne osoby, z MI5 na czele.
Autorka zgrabnie kieruje fabułą, stara się często zmylić czytelnika i sprawdzić go na manowce, wprowadza fałszywe tropy i tajemnice w tajemnicy. Nie znaczy to jednak, że do samego końca czytelnik nie wie o co w tym wszystkim chodzi. Dość łatwo odkryć co skrywa tajemniczy list i co wydarzyło się lata temu. Ale już droga do rozwikłania tej zagadki jest całkiem ciekawa i wciągająca, tym bardziej, że pojawiło się kilka elementów, których się nie spodziewałam.

Poprzednie powieści Lucindy Riley czytało mi się bardzo dobrze. Nie inaczej jest w przypadku „Tajemnicy listu”. Zgrabne zdania, lekki i przyjemny styl, barwne opisy – to wszystko sprawia, że powieści czyta się naprawdę dobrze i przyjemnie, a wartka akcja naprawdę wciąga.
Trochę słabiej za to wypadają wątki miłosne. Nie do końca mnie przekonywały, a  pojawiające się uczucia łączące poszczególnych bohaterów chwilami wydawały mi się mało wiarygodne. Zabrakło w nich tej iskry, która pojawiała się za każdym razem, gdy czytałam inne powieści autorki.
Chwilami odnosiłam wręcz wrażenie, że autorka nie ma pomysłu jak poprowadzić historie miłosne i przedstawia je ciut stereotypowo.
Mimo to „Sekret listu” czytało mi się bardzo dobrze, to lekka i przyjemna lektura z fajnym, choć czasem przewidywalnym wątkiem sensacyjnym  i bohaterami, których da się lubić.
I choć niektóre rozwiązania wydają się mało realne, a zakończenie jest trochę niewiarygodne i przesłodzone, to jednak powieść ma w sobie pewien urok, który sprawia, że przymyka się na to oko.

Ta powieść nie pretenduje do miana wybitnej, ale w swoim gatunku, takim trochę miszmaszu powieści sensacyjnej/obyczajowej/romansu/thrilleru, prezentuje się naprawdę dobrze i zdecydowanie ma prawo się podobać.
Pokazuje jak ważne jest podążanie za głosem serca i jak bardzo niszczycielską siłą może być tajemnica, która miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego, a jednak wymyka się strzegącym ją ludziom z rąk.
Mimo pewnych słabszych stron „Sekret listu” uważam za bardzo udaną lekturę i polecam nie tylko fanom autorki, ale każdemu kto lubi taki gatunkowy miszmasz.
Jestem przekonana, że jeszcze niejedna ciekawa powieść wyjdzie spod pióra Lucindy Riley, a ja na pewno chętnie po nie sięgnę.







czwartek, 19 lipca 2018

"Legion płomienia" Anthony Ryan. Drugi tom serii Draconis Memoria

Biały Smok się przebudził i jego jedynym pragnieniem jest zapanowanie nad światem i ludźmi. Wobec
zagrożenia jakie sobą reprezentuje dawni wrogowie muszę zewrzeć szyki i zawiązać sojusze. Mimo to, nadal trwają przepychanki, kto ile dla siebie ugra i ile władzy zdobędzie.
Lizanne zostaje wysłana do  Cesarstwa Corvuskiego w ramach misji dyplomatycznej, chodź nie taki cel mają jej działania i podróż.
Tymczasem Clay, kapitan Hillemor i jego załoga wyruszają w podróż na opanowane przez lód południowe morza,  do miejsca które w wizji po wypiciu krwi Białego zobaczył młody Błogosławiony.
Armia Splugawionych zdobywa kolejne tereny wcielając w swe szeregi kolejnych ludzi.
Wydaje się, że już nic nie powstrzyma Białego smoka i jego armii…Świat się zmienia i wygląda na to, że ludzie niewiele mogą na to poradzić…

„Legion płomienia” jest drugą częścią serii Draconis Memoria – historii o ludziach i smokach (o pierwszym tomie pisałam TUTAJ).
W tym tomie głównymi narratorami powieści jest trójka głównych bohaterów, Clay, Hilemor, Lizanne oraz co pozytywnie mnie zaskoczyło, Sirusa, który stał się Splugawionym. Rozdziały z jego punktu widzenia są naprawdę ciekawe, bo do tej pory Splugawieni nie mieli prawa głosu w tej powieści.
Rozdziały z punktu widzenia różnych bohaterów przeplatają się ze sobą, a narracja trzecioosobowa sprawia, że wiemy o wszystkim co przytrafia się bohaterom.

Akcja powieści jest bardzo dynamiczna i naprawdę wiele się dzieje, a każdy rozdział kończy się w takim momencie, że człowiek coraz bardziej niecierpliwie pochłania kolejne strony, aby wrócić do przerwanego wątku. Mamy dużo spektakularnych walk ze smokami, spiski, knowania i polityczne rozgrywki. Tych ostatnich nie ma jednak za dużo, tylko tyle ile potrzeba aby ta wielowątkowa powieść była kompletna.
Wraz z bohaterami poznajemy nowe miejsca, odkrywamy tajemnice pochodzenia smoków – choć jeśli o nią chodzi, to w sumie każde odkrycie rodzi kolejne pytania i niewiadome.
System magiczny oparty na mocny otrzymywanej z krwi smoków nie rozwija się za bardzo, choć zakończenie sugeruje, że w kolejnym tomie możemy zostać mocno zaskoczeni. Autor wprowadza do fabuły kilkoro nowych bohaterów, którzy prócz tego, że odgrywają ważną rolę i nie znikają po kilku rozdziałach, to są postaciami, które zwyczajnie się lubi i im kibicuje.

Lekki i dopracowany styl autora sprzyja szybkiemu czytaniu, a obrazowe opisy przedstawiają wykreowany przez niego świat dość szczegółowo, ale bez zanudzania czytelnika.
Fabuła powieści jest spójna i nie zauważyłam żadnych nielogiczności. Bohaterowie zmieniają się wraz z wydarzeniami, które mają na nich bezpośredni wpływ, Biały Smok i jego armia stanowi zagrożenie, przy którym wszystko co do tej pory się liczyło przestaje mieć znaczenie, a wizja rychłej zagłady popycha ich do przodu bez względu na ryzyko.
I o ile w pierwszym tomie rozdziały z perspektywy różnych bohaterów były wg mnie nierówne, niektóre zdecydowanie mniej ciekawe od innych, to w przypadku drugiego tomu wszystkie są tak samo ciekawe i wciągające.

W swojej powieści Anthony Ryan stworzył ciekawy i barwny świat, wykreował bohaterów z krwi i kości i opracował system magiczny, który opiera się na czymś nowym, świeżym.
Historia smoków to nietuzinkowa opowieść pełna wielu niespodziewanych zwrotów akcji i tajemnic, których rozwiązanie zapewne mnie zaskoczy, bo choć mam swoje przypuszczenia, to jestem pewna, że autor i tak zagra mi na nosie.
W trakcie czytanie „Legionu płomienia” nie nudziłam się ani przez chwilę, co uważam za duży plus zważywszy, że powieść liczy prawie 700 stron.
Mocno kibicowałam ulubionym bohaterom i pełna lęku o ich los pochłaniałam kolejne strony.
Oczywiście zakończenie następuje w takim momencie, że wypadałoby mocno potrząsnąć autorem i za tak spektakularny cliffhanger.
„Legion płomienia” to kawał solidnego fantasy, którym autor udowadnia, że ma niewątpliwy talent i wyobraźnię, której chyba nic nie ogranicza.
Niecierpliwie czekam na kolejny tom serii i śmiało mogę stwierdzić, że Anthony Ryan dołącza do grona moich ulubionych pisarzy fantasy.

niedziela, 15 lipca 2018

"Czerwony śnieg" Ian R. MacLeod

Z książkami Iana R. MacLeod po raz pierwszy miałam styczność dawno temu za sprawą  powieści „Wieki  Światła” i Dom Burz”  (pisałam o nich  TUTAJ).
Wtedy zostałam oczarowana twórczością autora i mimo, że szukałam co jakiś czas informacji o jego kolejnych książkach, nic nie znalazłam.
Aż jakiś czas temu Wydawnictwo MAG w ramach Uczty wyobraźni zapowiedziało „Czerwony śnieg”.

Powieść dzieli się na trzy części, z których każda rozgrywa się w innym czasie, innym miejscu. Przygodę z powieścią rozpoczynamy na Dzikim Zachodzie poznając łowcę nagród  Karla  Hauptmanna, który ściga dwóch paskudnych typów.  Nie mija jednak dużo czasu, a krok po kroku zaczynamy poznawać przeszłość Karla, żołnierza – lekarza walczącego w wojnie secesyjnej.
 To właśnie u schyłku walk Karl został ukąszony przez dziwną istotę, na którą natknął się na  pobojowisku po walkach. To wydarzenie zmieniło dla Karla wszystko, nie tylko jego fizyczny wygląd i reakcje na otaczający go świat, ale przede wszystkim jego wnętrze, krok po kroku pozbawiając go człowieczeństwa.
I to właśnie z tym walczy Karl, ze wszystkich sił będzie się starał zachować w sobie ludzkie odruchy, uczucia i kontrolę na ogromnym złem, które nieustanie próbuje przejąć nad nim kontrolę.
Akcja jest wartka i wciągająca, śledzimy poczynania Karla, poznajemy jego przeszłość i teraźniejszość. Autor wprowadza do powieści bohaterów drugoplanowych, którzy tylko z pozoru są „mniej ważni”, w rzeczywistości jednak odgrywają w tej historii tak samo ważną rolę jak Karl.
Wszystkie postacie są nakreślone w tak przekonywujący sposób, że wydają się być całkowicie realne i rzeczywiste. To bohaterowie z krwi i kości, pełni sprzeczności, a ich pobudek i działań nie udaje się ubrać w żadne ramy i zdefiniować jednoznacznie jako dobre czy złe.

Autor wspaniale opisuje czasy, w których przyszło żyć bohaterom. To pełny brudu i szarości Dziki Zachód, szalone lata dwudzieste w Nowym Jorku z jego prohibicją, wielkimi fortunami powstałymi na giełdzie, młodymi ludźmi oddającymi się wszystkim rozrywkom jakie oferowało to miasto oraz Strasburgiem u progu rewolucji, gdzie do głosu doszły najgorsze z ludzkich instynktów.
Obraz tych miejsc i czasów jest tak sugestywny i barwny, że dla mnie stały się one niejako kolejnymi bohaterami tej powieści.

„Czerwony śnieg” napisana jest wspaniałym językiem, który się smakuje jak dojrzały w słońcu owoc. To bardzo klimatyczna proza, pełna pięknych i plastycznych opisów, dialogów, które zachwycają i niespodziewanych zwrotów akcji, którymi autor potrafi zmylić czytelnika nie jeden raz.
Powieść jest dość skromna objętościowo, bo ma tylko 256 stron, ale są to strony wypełnione aż po brzegi. Jest więc akcja, są ogromne emocje, rozważania na temat człowieczeństwa, samotności, deprawacji i pragnienia władzy.
W tym wszystkim temat wampiryzmu jest wg mnie tylko tłem do ukazania ciemnej strony ludzkiej duszy, pragnienia władzy i nieśmiertelności oraz tego ile wysiłku kosztuje bycie przyzwoitym, a jak łatwo można zatracić się w złu.

„Czerwony śnieg” to prawdziwa literacka perełka, powieść bogata, napisana we wspaniały sposób, poruszająca wyobraźnię i zmuszająca do refleksji. Czyta się ją niespiesznie, ale jest pełna wartkiej akcji i niespodziewanych wydarzeń.
Zgodnie z serią wydawcy, to prawdziwa uczta wyobraźni, potwierdzająca niebywały talent pisarza i umiejętność tworzenia opowieści, na którą nie sposób pozostać obojętnym.
Na koniec chcę również pochwalić okładkę, którą zaprojektował Irek Konior. Oczarowała mnie, zachwyciła i w niebanalny sposób oddała klimat tej nietuzinkowej historii.




środa, 11 lipca 2018

"Normalni inaczej" Tammy Robinson

„Normalni inaczej”, to powieść z gatunku YA autorstwa Tammy Robinson. Opowiada historię Alberta i
Maddy, dwójki młodych ludzi, którzy właśnie wkraczają w dorosłość, każde ze swoim własnym bagażem doświadczeń, obowiązków i trudów, z którymi muszą się zmagać.
Albert to wrażliwy chłopak, który marzy aby wyrwać się z domu, od despotycznego ojca, dla którego jest nieustającym rozczarowaniem.
Maddy mieszka z matką i młodszą, autystyczną siostrą, nad którą sprawuje opiekę. Nie myśli o przyszłości, wszystkie jej działania są ukierunkowane na – razem z matką -  stworzeniu dla siostry dobrego życia.
Gdy Albert i Maddy się spotykają, nic nie zwiastuje wydarzeń, które odmienią ich serca i życie.

Znacie to uczucie, gdy w letni poranek patrzycie przez okno i widzicie pogodne niebo, które sugeruje piękny wakacyjny dzień? Więc pakujecie szybko manatki i idziecie nad wodę, ciesząc się pogodą i życiem. I gdy już się rozleniwiacie, cieszycie słońcem i beztroską, nagle czujecie na skórze delikatny, chłodny powiew wiatru. Niebo nadal jest bezchmurne, ale ten wiatr zwiastuje zmianę pogody, aż wam włoski na rękach stają dęba. I już wiecie, że to nic innego jak szybko nadciągająca burza, nawałnica, której nic o poranku nie zwiastowało, więc nie jesteście na nią przygotowani.
Mija kilka chwil, a wiatr się wzmaga, niebo nagle ciemniej, i nie ma już wątpliwości – nawałnica wami sponiewiera i nie zostawi na was suchej nitki.


Podobnie ma się również rzecz z powieścią „Normalni inaczej”. Powieść zaczyna się całkiem normalnie, poznajmy dwójkę młodych ludzi, ich problemy i troski, z którymi muszą się mierzyć, choć tak naprawdę powinni cieszyć się beztroskim życiem, jakie wiedzie większość ich rówieśników. Akcja toczy się dość wartko i wciąga już od pierwszych stron i pomimo tego, że bohaterowie często mają  w życiu pod górkę, to jeszcze nic nie zwiastuje nadciągającej nawałnicy.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa z punktu widzenia Alberta i Maddy. Autorka przeplata rozdziały w których są narratorami, dzięki czemu czytelnik ma możliwość dobrego poznania ich oboje. I choć nie przepadam za taką narracją, Tammy Robinson udaje się tak nią żonglować, że dość dobrze poznajemy również bohaterów drugoplanowych, co przy narracji tego typu jest rzadkością.
Autorka ma lekki styl i plastyczny język, dzięki czemu czytanie jej powieści to przyjemność. Potrafi obrazowo pisać o emocjach, bez popadania w ckliwość czy zbyteczną patetyczność.
Rozwijające się uczucie pomiędzy bohaterami, które jest głównym, ale nie jedynym ważnym wątkiem w powieści, przedstawione jest w pełen uroku sposób, nie pozbawiony humoru i tej niepewności towarzyszącej pierwszej prawdziwej miłości. Bohaterowie są wyraziści i ciekawi, potrafią wywołać w człowieku sympatię ale i zdecydowaną niechęć.
Z przyjemnością śledziłam kolejne etapy znajomości Alberta i Maddy, ich wzajemne poznawanie się, otwieranie przed sobą nawzajem, wsparcie jakim dla siebie byli. Oczywiście spodziewałam się, że w pewnym momencie pojawią się problemy, które zagrożą ich uczuciu i nie pomyliłam się.

I gdy byłam przekonana, że zaraz rozpocznie się parada wszystkich nieszczęść tego świata spadających na bohaterów (serio, czasem podejrzewam, że niektórzy pisarze mają taką listę wszystkich możliwych dramatów mogących spotkać człowieka i wybierają sobie z niej na chybił trafił dramaty -  czym więcej tym lepiej - aby zarzucić nimi nieszczęsnych bohaterów), okazało się, że autorka wcale nie poszła tą drogą.
Przyznaję, że bardzo pozytywnie mnie to zaskoczyło. Tammy Robinson zachowała idealną harmonię pomiędzy pozytywnymi wydarzeniami w życiu bohaterów, a tymi które nie oszczędziły im cierpienia i smutku.
Nie ma w tej powieści przesady w żadnym kierunku ani w żadnym aspekcie. O wszystkim autorka pisze z wyczuciem, ubierając wydarzenia w pełen wachlarz emocji, ale robi to tak naturalnie, że byłabym skłonna uwierzyć, że opisuje prawdziwe wydarzenia.
Nie ma w jej historii sztuczności, którą czasami daje się wyczuć w innych książkach z gatunku YA. W tej powieści wszystko jest prawdziwe, uczucie wręcz namacalne, problemy poruszające serce, ale bez zadręczania czytelnika.
Autorka daje swojemu czytelnikowi możliwość samodzielnego poczucia emocji, którymi przesiąknięta jest jej powieści, nie wciska mu ich na siłę za pomocą wszelkich kataklizmów tego świata wprost do głowy.
Uważam to za jeden z większych plusów tej powieści.

I mimo, że powieść nie uniknęła odrobiny lukru, to jestem skłonna przymknąć na to oko, bo cała reszta wynagradza tę porcję słodyczy. Zwłaszcza, że prócz wątku miłosnego porusza bardzo trudny i ważny temat, jakim jest opieka nad osobą niepełnosprawną, temat skomplikowanych rodzinnych relacji, prób sprostania oczekiwaniom bliskich i potrzebie akceptacji takim jakim się jest.
Wszystko to składa się na historię z dużą dawką emocji, które jednak nie przygniatają do ziemi, ale poruszają i sprawiają, że jeszcze długo po skończeniu lektury myśli się o tym, co się w tej książce wydarzyło.
To druga w ostatnim czasie powieść z gatunku YA, która przypadła mi do gustu i którą mogę z czystym sumieniem polecić.


poniedziałek, 9 lipca 2018

"Zabójcze maszyny" Philip Reeve

„Zabójcze maszyny” autorstwa Philipa Reeve, to wznowienie powieści wydanej w 2003 roku pod tytułem
„Żywe maszyny”.
Jest to historia z gatunku postapo połączona ze steampunkiem.
Głownymi bohaterami są Hester i Tom oraz ruchome miasta. Miasta, które są w ciągłym ruchu i aby przeżyć i funkcjonować dalej, polują na siebie wzajemnie.
Takim właśnie miastem jest Londyn, który pożera miasto głównej bohaterki. Dziewczyny, która atakuje Wielkiego Mistrza Cechu Historyków i która zostaje powstrzymana przez czeladnika Toma.  Podczas pogoni za Hester, która ratując swoje życie rzuca się do zsypu na smieci, Tom zostaje wyrzucony w ślad za  dziewczyną i po raz pierwszy w życiu znajdzie się na ziemi. Oboje będą zmuszeni zmierzyć się ze swoimi słabościami i tajemnicą, która zagrozi całemu znanemu im światu.

Zacznę od tego, że „Zabójcze maszyny” zwróciła moją uwagę z powodu jej ekranizacji realizowanej przez Petera Jacksona (twórcy filmowego Władcy Pierścieni). Wcześniej nigdy się na nią nie natknęłam, ale że lubię steampunkowe klimaty, to chętnie po nią sięgnęłam.
Powieść rozpoczyna się dość dynamicznie, otóż poznajemy czeladnika Toma, którego oczami oglądamy Londyn, gdzie mieszka i zostajemy wprowadzenie do świata wykreowanego przez autora.
A ten jest naprawdę ciekawy i całkiem solidnie wykreowany. Mamy bowiem miasta, które poruszają się na wielkich gąsienicach, praktycznie nigdy się nie zatrzymując. Polują na siebie wzajemnie, pożerając mniejsze miasta, wioski, osady. Ale teren polowań robi się coraz bardziej jałowy, coraz więcej miast i miasteczek stara się ukryć, więc duże molochy robią się coraz bardziej zdesperowane.
Pomiędzy górami, odgrodzone od terenu polowań wielkim murem, znajduje się Shan Guo – miejsce, gdzie ludzie żyją w „stacjonarnych” miastach, miasteczkach i osadach. Gdzie kwitnie zieleń, osadnictwo, gdzie ludzie starają się żyć jak wiele wieków wcześniej ich przodkowie, z czasów sprzed wojny, która zniszczyła wtedy całą cywilizację.

Akcja jest bardzo dynamiczna i wiele się dzieje. Fabuła jest spójna i ciekawa. I choć to lektura z założenia dla młodych czytelników (główni bohaterowie mają po piętnaście lat), to próżno szukać w niej naiwnej i przesłodzonej historii, która mimo wielu kłód rzucanych pod nogi bohaterom i tak skończy się dobrze.
Ta opowieść jest momentami brutalna, tak jak życie w erze ruchomych miast i miejskiego darwinizmu, które panują w tym świecie.
Bywały momenty, gdy autorowi udało się mnie całkowicie zaskoczyć rozwojem akcji i wydarzeniami, których kompletnie się nie spodziewałam.


Jeśli chodzi o bohaterów, to mamy tu całkiem dobrze nakreślone postacie i to nie tylko te główne, ale i drugoplanowe. I choć Tom potrafił zdenerwować mnie swoją naiwnością i ciągłym wypieraniem prawdy, mimo, że niejako dostał nią prosto w twarz, to nie sposób było mi nie kibicować. Zresztą na jego przykładzie czytelnik ma możliwość krok po kroku odkryć, że życie w ruchomych miastach wcale nie jest jedynym sposobem na egzystencję, że są inne możliwości, które okazują się lepsze.
Polubiłam natomiast Hester, to jedna z nielicznych postaci kobiecych, która mnie nie irytowała. I choć ona również nie była pozbawiona wad, to jednak od samego początku zapałałam do niej sympatią. Jest dziewczyną twardą, zdeterminowaną i waleczną, ale nie pozbawioną wrażliwości i empatii  i co  zasługuje na pochwałę – autor nie zrobił z niej niezniszczalnej jednostki, idealnej pod każdym względem.
Wraz z rozwojem akcji, w powieści zaczynają odgrywać ważną rolę kolejni bohaterowie, córka głównego antagonisty głównych bohaterów – Katherina oraz czeladnik Bevis.
Natomiast jeśli chodzi o tych „złych” to tutaj prym wiodą Lord Burmistrz Londynu i jego Mistrz Cechu Historyków, choć w tym bezwzględnym świecie nie brakuje takich, których chęć władzy deprawuje i popycha do czynów okrutnych.

Język powieści jest bardzo prosty i tutaj faktycznie widać, że to książka dla młodego czytelnika.
Autor ma bardzo lekkie pióro i mimo, że pisze dość obrazowo, to niektóre dialogi czy opisy wydarzeń dorosłemu czytelnikowi mogą wydawać się ciut infantylne, co w sumie dla mnie dość mocno kontrastowało z częstą brutalnością, której w tej powieści nie brakuje.
Mi to jakoś szczególnie nie przeszkadzało, historia przedstawiona przez autora zaciekawiła mnie na tyle, że dałam się jej porwać. I choć niektóre rozwiązania dziś wcale nie tchną świeżością, to jednak patrząc na to, że to powieść sprzed 15 lat, to autorowi należy uznanie za pomysł i jego realizację.

Chętnie sięgnę po kolejny tom tej czterotomowej serii, który ma się ukazać na jesień. Oczywiście nie odmówię sobie również wizyty w kinie, bo ta historia ma wszystko co potrzebne, żeby na ekranie robić spektakularne wrażenie.
Bardzo podoba mi się również okładka, co w przypadku wydawnictwa Amber rzadko się zdarza.
Moje ogólne wrażenia są pozytywne i pomimo pewnych słabszych stron, lekturę tej powieści uważam za bardzo udaną.


piątek, 6 lipca 2018

„Zawsze będziemy mieli Paryż” Emma Beddington

„Zawsze będziemy mieli Paryż” to autobiograficzna powieść Emmy Beddington i jednocześnie jej literacki
debiut. Swoją historię autorka rozpoczyna w momencie gdy była nastolatką i zafascynował ją Paryż, miasto które jawi jej się jako idealne miejsce do życia.
Emma ma swoje wyobrażenie na temat tego, jak życie w Paryżu będzie wyglądać, wie to z filmów, książek i gazety – francuskiego ELLE. Ale gdy pokona już drogę do tego, aby w Paryżu zamieszkać, okaże się, że rzeczywistość znacząco różni się od jej wyobrażeń.

Na początku chcę rozpocząć od plusów tej powieści.
Otóż po pierwsze podoba mi się dystans i szczerość, z jaką autorka opowiada o swoim życiu. Niczego nie koloryzuje, nie ubarwia, jest chwilami wręcz brutalnie szczera z czytelnikiem.
Opowiada o wszystkim co ją spotkało i tym jak pokierowała swoim życiem odkąd postanowiła zostać Francuzką i poznała swojego partnera Oliviera. Nie unika tematów trudnych i czasami nawet kontrowersyjnych.
Kolejnym plusem jest wiele informacji o codziennym życiu w Paryżu, o jego kulturze, sztuce, mentalności paryżan, jedzeniu i ciastach. O tak, tym ostatnim autorka poświęca sporo czasu.
Ale nie tylko o życiu w Paryżu opowiada, również o czasie gdy mieszkała w Londynie i Brukseli (gdzie mieszka do tej pory).
W swojej opowieści zwraca uwagę na zdawałoby się nieważne elementy życia w danym mieście, ale jak się okazuje nawet błahostki potrafią mieć przeogromny wpływ na człowieka, tym bardziej, gdy żyje na emigracji, z dala od rodzinnego domu.
Kolejnym pozytywem jest dystans jaki Emma ma do siebie, jak potrafi krytycznie spojrzeć na swoje decyzje i wybory.
Sama opowieść (ku mojemu zaskoczeniu, ale o tym dlaczego to za chwilę) mnie wciągnęła i byłam ciekawa co działo się w życiu Emmy i Oliviera oraz tego jak wygląda Paryż, Londyn czy Bruksela „od kuchni”, bez tych pochwalnych laurek serwowanych turystom.

Sama Emma to niewątpliwie postać z krwi i kości. I mimo, że często ją rozumiałam, to nie potrafiłam jej do końca polubić. Często odnosiłam wrażenie, że wolała swoje wyobrażenia niż realne życie, które ich nie spełniało. A gdy po raz kolejny była rozczarowana rzeczywistością, uciekała od niej na wiele sposobów, nie do końca licząc się z bliskimi i rodziną.
Może właśnie dlatego mam pewne zastrzeżenia co do zdania na okładce „zabawna i lekka opowieść dla każdego, kto choćby przez chwilę uległ fascynacji miastem Prousta i Coco Chanel”.
Otóż „Zawsze będziemy mieli Paryż” to książka, która nie jest ani zabawna w stylu Briget Jones, a tym bardziej lekka.
To obraz kobiety, która nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na ziemi, która przeżywa kolejne rozczarowania, próbuje poradzić sobie z żałobą po śmierci matki, a także z coraz bardziej skomplikowanymi relacjami z partnerem, a w tym tyglu pełnym sprzecznych emocji, zapewnić dom i miłość swoim dwóm synom.
Pomaga jej w tym rozpoczęcie pisania bloga i wirtualna rzeczywistość, dzięki której otwiera się na ludzi i poznaje również prawdziwych przyjaciół.

Mimo powyższego, książkę Emmy  Beddington czytało mi się dość ciężko, a czasami wręcz żmudnie. Dzieje się tak za sprawą specyficznej narracji i uważam, że „winę” za to ponosi pisany przez autorkę blog.
Otóż powieść autorki to praktycznie pozbawiona dialogów opowieść w formie monologu. Do tego ma ona skłonności do rozwlekłych opisów (np. trzy strony poświęcone opisom kreskówek, które oglądają jej synowie). W książce nie było akcji tylko opisy, spostrzeżenia, refleksje, opisy rozterek, lęków i nadziei, a także sporo wspomnień.
Mimo wielu bardzo ciekawych obserwacji, powieść chwilami zbyt mocno się „rozchodzi w szwach” właśnie z powodu takiego rozwlekania niektórych opisów.
Czytając tą książkę, miałam wrażenie, że czytam bloga przeniesionego na karty powieści. I o ile na blogu czyta się wpis po wpisie, w pewnych odstępach czasu i rozgadywanie się o ciastach czy kreskówkach nie nuży, o tyle jeśli to wszystko zbierze się w jedną książkę, to może wydawać się nużące. Dlatego powieść Emmy Beddington należy sobie dawkować, czytać etapami. Wtedy można wsiąknąć w ten specyficzny styl i fabułę.
Na takiej formie narracji tracą również inni bohaterowie, przede wszystkim partner autorki – Olivier. Prawie nic o nim nie wiemy, nie znamy jego uczuć, myśli, pragnień, radości czy smutków.
Było to dla mnie trochę rozczarowujące, bo przez całą powieść czułam gdzieś pod skórą, że to ciekawy człowiek i zasługuje on na więcej uwagi, niż autorka mu poświęca.

Czy żałuję lektury tej powieści? Nie.
To ciekawa historia, chwilami poruszająca, często smutna, ale i dająca nadzieję, że z każdego dna da się wybić i rozpocząć od nowa.
Ale nie będę ukrywać, że książka pomimo niewątpliwych plusów, ma również trochę minusów, które znacząco wpłynęły na mój odbiór lektury. Przede wszystkim sposób narracji, który może znużyć i zapewne niektórych czytelników zniechęcić. Choć jeśli tak jak mnie zaintryguje Was historia Emmy, to warto dać tej powieści szansę i zobaczyć czy autorce udało się spełnić swoje marzenia.



poniedziałek, 2 lipca 2018

"Mroczny duet" Victoria Schwab

„Mroczny duet” Victorii Schwab, to kontynuacja świetnej Okrutnej pieśni, o której pisałam TUTAJ 
Akcja powieści rozpoczyna się w pół roku po wydarzeniach z części pierwszej. Kate żyje w mieście Dobrobyt, gdzie poluje na nowy  potwory, żywiące się ludzkimi sercami. Ale nie tylko one są zagrożeniem dla ludzi, oto bowiem Kate pewnej nocy stanie twarzą w twarz z nowym potworem , który karmi się chaosem i wyciąga na powierzchnię najgłębiej skrywane lęki swoich ofiar. To właśnie on sprawi, że Kate będzie zmuszona wrócić do Prawdziwości i zawalczyć o wszystko co dla niej cenne, w tym swoją duszę.
Tymczasem August walczy w oddziałach OSF i po śmierci Leo przyjął rolę dowódcy, na której nigdy mu nie zależało. Brzemię odpowiedzialności mocno na niego wpływa, a to co dla niektórych jest albo białe, albo czarne, dla Augusta ma wiele odcieni szarości.

Przyznaję, że po fantastycznym pierwszym tomie, moje oczekiwania co do kontynuacji były ogromne.
Świetnie wykreowany świat i cudowni bohaterowie to główne atuty pierwszego tomu i nie inaczej jest w tomie drugim. Widać, że autorka ma wypracowany warsztat i wyrobiony styl.
Pisze bardzo plastycznie i obrazowo, a fabuła jest spójna.
Dynamiczna akcja sprawia, że człowiek nie ma czasu nawet pomyśleć o nudzie, ale nie zabrakło w tej powieści miejsca na chwilę refleksji i wątpliwości targające bohaterami. Przy czym talent V. Schwab sprawia, że ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że bohaterowie użalają się nad sobą, biadolą i roztkliwiają nad swoim losem. Co to to nie. W tej powieści  August i Kate są wewnętrznie rozdarci, odczuwają lęk i strach, ale również nadzieję i determinację aby zmienić swój los i walczyć o lepszy świat, bez potworów.
W drugim tomie autorka mocniej wyeksponowała również pytanie, które nieustająco zadawali sobie bohaterowie – co sprawia, że jest się potworem.

W powieści pojawia się nowa bohaterka – malachaja Alice. Potwora powołało do życia zabójstwo, którego dokonała Kate, a które zabarwiło jej duszę na czerwono. Alice jest okrutna, bezwzględna, wyrachowana i bezlitosna. Jest wszystkim tym, czym nigdy nie chciała być Kate, nawet wtedy, gdy próbowała zaimponować ojcu.
Zresztą wszystkie potwory są obrazem zła, które kryje się w człowieku, a które się pojawiają, gdy człowiek ze złem przegrywa i dopuszcza się zbrodni.
Autorka postanowiła nadać temu złu fizyczną postać i uważam, że wyszło jej to wspaniale.

„Mroczny duet” wywołał we mnie masę emocji. Od śmiechu po łzy. Jestem oczarowana światem stworzonym przez autorkę i zafascynowana niesamowitym klimatem, który udało jej się w obu częściach stworzyć.
V. Schwab uniknęła fabularnych schematów, dzięki czemu powstała historia nietuzinkowa i nieprzewidywalna.
Natomiast zakończenie…Nie jest to zakończenie jakiego bym pragnęła, ale jest to zakończenie, które idealnie pasuje to tej historii i jej klimatu. I choć zapewne w dużej części czytelników wywoła ono rozgoryczenie i złość na autorkę, to dla mnie  jest ono idealne.

Czy „Mroczny duet” spełnił moje oczekiwania? Oczywiście! I to z nawiązką. Nie mogłam się od tej książki oderwać, a czym bliżej byłam końca, tym większy czułam żal, że to drugie spotkanie z bohaterami V. Schwab jest zarazem ostatnim.
Mimo, że to książki z gatunku urban fantasy, próżno w nich szukać sztampowości i typowych dla gatunku rozwiązań. Autorka napisała niebanalna historię, dając czytelnikom do ręki książki, które na długo zapadają w pamięć i do których ma się ochotę wracać za każdym razem, gdy szczegóły fabuły zatrą się choć trochę w pamięci.
Obie powieści wędrują na moją półkę „ulubione” i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że biorę w ciemno każdą książkę napisaną przez panią Schwab.
Jeśli jeszcze nie czytaliście Okrutnej pieśni i Mrocznego duetu, to zachęcam do nadrobienia zaległości i gorąco je polecam.