niedziela, 26 czerwca 2016

"Dom na jeziorze" Sarah Jio.


Dom na jeziorze, to druga powieść Sarah Jio, którą przeczytałam. Pierwsza – Marcowe fiołki – przypadła mi do gustu (pisałam o niej tutaj Marcowe Fiołki)

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy główna bohaterka – Ada – po śmierci męża i córki, postanawia uciec przed cierpieniem i z Nowego Jorku przeprowadza się na mieszkalną barkę na jeziorze w Seattle.
Tam poznaje sąsiada Alexa oraz próbuje rozwikłać tajemnicę zniknięcia dawnej mieszkanki barki – Penny.

Akcja powieści toczy się dwutorowo, współcześnie – opowiadając losy Ady i Alexa oraz w latach pięćdziesiątych, gdy na barce mieszkała Penny, młoda żona znanego artysty.

Same historie dwóch kobiet są ciekawe, choć zdecydowanie bardziej podobała mi się ta o losach Penny. Była ciekawsza, wciągająca, intrygująca, zważywszy, że kobieta zaginęła pewnej nocy i nie udało się ustalić, co się z nią stało.
Jej małżeństwo z Dexem, znanym artystą, wbrew pozorom nie było szczęśliwe, a zakazana miłość, doprowadziła do jej zniknięcia.

Współcześnie Ada, która nie radzi sobie ze stratą najbliższych, stara się poukładać od nowa swoje życie. Znaleźć cel i sens istnienia, uporać się z poczuciem winy i straty.
Oraz dać sobie szansę na nową miłość.

Autorka dość sprawnie kreśli losy swoich bohaterek. Pokazuje obraz dwóch kobiet, których życie nie potoczyło się tak jak to sobie wymarzyły. Które zmagają się z osamotnieniem, stratą. Które szukają swojego miejsca na świecie i celu w życiu. A nade wszystko, chcą kochać i być kochane.

Książka napisana jest ładnym językiem i mimo, że opowiada o trudnych przeżyciach, to tchnie optymizmem i wiarą w to, że po każdej tragedii można jeszcze odnaleźć szczęście, jeśli mocno się tego chce.

Niestety mam jeden ogromny zarzut w stosunku do Domu na jeziorze. Jest nim powielenie schematu Marcowych fiołków.
I nie chodzi tu o samą fabułę, a o zastosowane rozwiązanie.
Tak więc, mamy kobietę po przejściach, która ucieka do nowego miejsca, aby dojść do siebie. Mamy tajemnicę sprzed lat, którą próbuje rozwiązać. Mamy nowego mężczyznę, którego spotyka, a który w ten czy inny sposób jest w tą tajemnicę zaplątany.
Mamy dwutorowe prowadzenie akcji, współcześnie i sprzed lat.
No i zakończenie, łudząco podobne w obu książkach.

Czytając Dom na jeziorze, miałam cały czas wrażenie, że mimo innego umiejscowienia akcji, nowych bohaterów i innej tajemnicy do rozwikłania – czytam tą samą książkę.

Zabrakło mi również trochę akcji w historii Ady. Opowieść toczy się bardzo spokojnie, wręcz za spokojnie. Gdyby nie historia Penny, to mogłabym się nudzić podczas lektury.

Jestem trochę rozczarowana tą książką, więc nie wiem czy i kiedy sięgnę po kolejne pozycje tej autorki.
Dom na jeziorze miał duży potencjał, według mnie niewykorzystany. Może gdybym tą książkę przeczytała jako pierwszą tej autorki, to moje odczucia po lekturze byłyby inne.
Niestety powielony schemat jeśli chodzi o konstrukcję opowieści mocno zaszkodził tej książce.
Autorka ma talent do opowiadania o uczuciach, więc liczę na to, że kolejna jej powieść, będzie się zdecydowanie różniła od swoich poprzedniczek.

*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl



poniedziałek, 20 czerwca 2016

Trylogia "Ostatnie Imperium" Brandon Sanderson. Zachwycająca opowieść...





Mało jest wielbicieli fantasy, którzy w ciągu ostatniego roku czy dwóch, nie słyszeli nic o książkach Brandona Sandersona.
Głównie dzięki dwóm pierwszym tomom Archiwum Burzowego Światła.
Ale zanim ukazała się Droga Królów, Sanderson wydał już kilka książek.
Między innymi Trylogię Ostatnie Imperium, czyli Z Mgły Zrodzony, Studnia Wstąpienia oraz Bohater Wieków.
I to o wrażeniach po lekturze tej trylogii chciałam dziś napisać.

Pierwszy tom – Z Mgły Zrodzony, rozpoczyna się od historii Ostatniego Imperatora – tyrana, który rządzi cesarstwem od setek lat. Przeciwko jego uciskowi i rządom staje grupka złodziei pod przywództwem Kelsiera, którzy posiadają allomantyczne moce oraz Vin, młodziutka Zrodzona z mgły.
Razem spróbują zabić Ostatniego Imperatora, dając wolność skaa.
Jedyne, czego nie przewidują, to fakt, że śmierć Ostatniego Imperatora, to będzie dopiero początek problemów, a nie ich rozwiązanie…

Jak to zwykle bywa u pana Sandersona, historia rozkręca się dość długo. Autor wprowadza czytelnika w swój świat i prawa nim rządzące. Przedstawia swoich bohaterów i ich historie.
Ale gdy już powie na początku wszystko, co czytelnik powinien wiedzieć – ostro rusza z kopyta.
I robi to doprawdy w zachwycającym stylu.

Cała historia jest niezwykle spójna, nie ma słabych stron, ani gorszych czy nudnych momentów. Dzieje się tak za sprawą ciekawych bohaterów, lekkości pióra i fabuły, która jest niesamowicie wciągająca.
Nie sposób przewidzieć jak rozwiążą się tajemnice, które serwuje Sanderson. On ma tak niesamowitą wyobraźnię, że ciężko za nim nadążyć, a już o domyśleniu się jak potoczy się akcja, nie ma co myśleć.
I zapewne dlatego Ostatnie Imperium jest lekturą tak porywającą.
Widowiskowe sceny walki Vin z Inkwizytorami czy innymi Zrodzonymi z mgły, nowe oblicze magii i mocy, całkiem nowy świat, w którym wszystko jest na swoim miejscu i nie ma ani grama przedobrzenia ani jakichkolwiek niedorzeczności.
To wszystko sprawiło, że zakochałam się w tej trylogii – i co muszę od razu przyznać – w innych książkach tego autora również.

Nie sposób było nie polubić bohaterów. Każdy z nich ma swój niepowtarzalny styl i odmienny charakter. Mimo tego, że tak różni, są idealnie ze sobą zgrani, połączeni przyjaźnią i wspólnym celem.
Nie dało się nie zachwycać filozoficzną naturą Elenda, wojowniczą naturą Vin, zblazowaniem Breezea, opanowaniem i mądrością Sazeda.
A to nie wszyscy bohaterowie, którzy zachwycają w tej trylogii.
Bardzo podobało mi się ukazanie wątku miłosnego. Przede wszystkim dlatego, że nie jest on tylko „zapychaczem” w fabule, ale odgrywa niezwykle ważną rolę w całej trylogii, i nie mam tu na myśli przyciągnięcia uwagi spragnionych romansu czytelników.
A dodatkowo nie jest głównym wątkiem, ale uczuciem pokazanym z niezwykłą subtelnością i wyczuciem.
Do tego spora dawka poczucia humoru, odpowiednia ilość filozofii, trochę przemyśleń na temat istoty wiary i religii. Ale przede wszystkim nadzieja i zaufanie.


Sposób pisania pana Sandersona jest tak sugestywny, że byłam całkowicie pochłonięta przez świat jaki stworzył i porwana przez historię, którą opowiadał na kartach swoich książek.
Wszystko wydawało mi się tak prawdziwe, jakbym czytała o czymś, co miało szansę się wydarzyć w przeszłości.

Ostatnie imperium, to napisana z rozmachem, pełna niesamowitych zwrotów akcji, pełnowymiarowych bohaterów i niesamowitego świata trylogia, która porywa i zachwyca.
Dodatkowo zakończenie, którego się nie spodziewałam, pełne emocji i wzruszeń. 
Całość trzymała w napięciu do ostatniej strony, ostatniego zdania.
Po tak spektakularnym zakończeniu, pozostał żal, że opowieść się skończyła, że to za szybko i nie taki finał, jakiego bym chciała, choć idealnie pasujący do opowiadanej historii.

A gdy szczegóły fabuły zblakną  już w mojej pamięci, to będzie dobry moment, aby po raz kolejny sięgnąć po Z Mgły Zrodzonego, aby znów przeżyć niesamowite przygody i dać się porwać oszałamiającej opowieści. 


* Zdjęcie prezentowane na tym blogu jest własnością autora. Wykorzystywanie i kopiowanie zdjęć bez mojej zgody jest zabronione
(Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994r.Dz.U.Nr 24, poz. 83).



piątek, 17 czerwca 2016

Książkowe zakupy


Wreszcie przyszła paczka.
Na letnie wieczory, lekkie lektury. Jeśli Droga Cienia przypadnie mi do gustu - a wiele osób polecało mi tą trylogię - to już wiem, co zakupię podczas następnego buszowania po internetowych księgarniach.


Tym razem zakupy zrobione w Aros - dyskont książkowy - tanie książki



* Zdjęcie prezentowane na tym blogu jest własnością autora. Wykorzystywanie i kopiowanie zdjęć bez mojej zgody jest zabronione
(Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994r.Dz.U.Nr 24, poz. 83).



poniedziałek, 6 czerwca 2016

" Stacja Jedenaście" Emily St. John Mandel



Stacja Jedenaście, to książka, którą polecało mi sporo osób, a różne recenzje na blogach wychwalały.
Skusiła mnie tematyka i nie ukrywam, że liczyłam na coś nowego, świeżego w gatunku postapokalipsy.
Dlaczego się rozczarowałam? O tym poniżej.

Akcja książki zaczyna się od pogromu ludzkości z powodu wirusa gryp gruzińskiej – jak nazwano wyjątkowo morderczą odmianę grypy.
Wirus zabija około 90% ludzi na całym świecie. Cała cywilizacja się rozpada, znika internet, elektryczność, paliwo. Miasta popadają w ruinę, a ludzie po pierwszych latach chaosu, zaczynają życie na nowo, zamieszkując w małych miasteczkach i osadach.
Oczywiście świat stał się bardzo niebezpiecznym miejscem. Rozprzestrzeniła się anarchia i przemoc.

W tym świecie, 20 lat po wybuchu epidemii, podróżuje utartymi szlakami wędrowna grupa artystów „Symfonia”, dając koncerty i wystawiając sztuki Szekspira.
Próbują tym samym utrzymać w sobie i innych człowieczeństwo, które w zniszczonym i wyludnionym świecie jest zagrożone.
Pewnego dnia, dojeżdżają do miasta St. Deborah Przy Wodzie, a tam spotykają niebezpiecznego Proroka. Człowieka zdolnego do wszystkiego.


Akcja książki biegnie dwutorowo. Autorka opowiada historię kilku bohaterów niedługo przed wybuchem epidemii oraz 20 lat po jej wygaśnięciu.
Ludzie ci, choć w większości ze sobą niezwiązaniu, okażą się w pewien sposób połączeni poprzez swoją przeszłość.
Przez całą powieść autorka skacze pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Niestety nie są to płynne przeskoki, czasem wręcz zastanawiałam się, czy one w jakiś sposób łączą się z historią opowiadaną w czasie teraźniejszym.

Podobał mi się wątek podróżującej grupy aktorów i muzyków, przez zniszczony i wyludniony świat.
Ciekawie również rozpoczął się wątek spotkania z Prorokiem w mieście St. Deborah Przy Wodzie i czekałam na jego rozwinięcie. Autorka położyła duży nacisk na ten wątek, nakreśliła pełne niepokoju i niebezpieczeństwa tło, a następnie spłyciła jego rozwiązanie do jednej strony. Rozczarowało mnie takie potraktowanie tego tematu, bo Prorok był jedną z najciekawszych postaci w tej książce.

Również sam wątek Symfonii został jak dla mnie niewykorzystany. Miał ogromny potencjał. Autorka mogła pokazać za jego pomocą jak wyglądało życie 20 lat po zagładzie. Niestety, niczego się nie dowiedziałam, prócz kilku luźnych wspomnień z innych miast, opisanych kilkoma zdaniami.

Dużo czasu autorka poświęca temu, co się działo przed wybuchem epidemii.  Najważniejszym elementem historii, jest słynny aktor Arthur, który - jak się okazało - jest czynnikiem łączącym wszystkie wątki z przeszłości i teraźniejszości.
Co ciekawe, aktor ten umiera na scenie w nocy, gdy wirus przepuszcza atak na całą ludzkość. Mimo to, będzie młia duży wpływ na bohaterów, którzy przeżyją epidemię.

Co mnie mocno „uwierało” w tej historii?
Zdecydowanie chaos. Ciągłe przeskoki z przeszłości do teraźniejszości, odbierały akcji ciągłość i siłę przekazu.
Tym bardziej, że w większości wspomnienia dotyczyły osób, które nie przeżyły uderzenia epidemii.
Nie potrafiłam przez to przejąć się losami żadnych bohaterów.
Wydarzenia dziejące się w teraźniejszości, wydawały mi się nijakie. Akcja toczyła się pomału, jak mały strumyczek w letni dzień, gdzie ja oczekiwałam, że porwie mnie jak wzburzona rzeka.
Zabrakło mi w tej powieści emocji, jakichkolwiek.
Nie udało mi się przywiązać do bohaterów, ani jakoś szczególnie ich polubić, bądź znielubić.
Dla mnie po prostu byli. Nic więcej.
Nie czułam strachu bohaterów przed Prorokiem, nie czułam ich osamotnienia i tęsknoty za dawnym światem.

Natomiast co mi się podobało w Stacji Jedenaście, to dość obrazowe oddanie obrazu społeczeństwa u schyłku cywilizacji. Pędzący świat, wszelkie osiągnięcia nauki i techniki.
Korporacyjne życie, blichtr i blask sławy Hollywood,  skupianie się ludzi na tym co posiadali, a nie na tym co czuli, na samym życiu.

Czytając Stację Jedenaście, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że o tym wszystkim już gdzieś czytałam.
W głowie kołatało mi się kilka tytułów z tego samego gatunku, z podobnymi wątkami. I choć motyw wędrownej trupy aktorów i muzyków jest czymś nowym, to akurat ten wątek nie został w pełni wykorzystany.
Powieść reklamowana była jak melancholijna, niesamowicie przejmująca, wzruszająca, wyjątkowo realistycznie przedstawiająca życie przed i po epidemii.

Nie zgadzam się z takim opisem. Właśnie tego mi w tej powieści zabrakło, tych wszystkich emocji, tego przedstawienia życia po przejściu epidemii.
Zakończenie Stacji Jedenaście, to otwarta furtka. Daje pewną nadzieję na przyszłość i szansę dla pozostałych przy życiu ludzi.
I jest to najlepszy moment w całej książce. Jest w nim niepewność, lęk, ale i nadzieja i rodzący się entuzjazm i chęć do życia.

Stacja Jedenaście nie jest książką złą. Nie jest niestety również książką dobrą.
Jest poprawna, chwilami ciekawa.  Ale mimo wszystko, to jednak trochę za mało, aby mnie zachwycić.


*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl






piątek, 3 czerwca 2016

"Demelza" tom drugi Sagi rodu Poldarków. Winston Graham



Demelza, to drugi tom Sagi rodu Poldarków.
Każdy, komu spodobał się tom pierwszy, na pewno zachwyci się również kontynuacją losów Rossa, Demelzy i ich rodziny.

Książka ma w sobie niesamowity klimat Kornwalii.
Są deszcze, mgły, niespokojne morze. Jest zadufana w sobie arystokracja,  pierwsze pokolenie dorobkiewiczów, którzy chcą udowodnić, że to majątek się liczy, a nie pochodzenie. Jest też bardzo dobrze poprowadzony wątek górników, osadników i reszty ubogiego społeczeństwa.
Są nowe dramaty, małe radości.

W tej części autor poświęca sporo czasu Demelzie, jej próbie radzenia sobie wśród arystokracji, jako żona jednego z nich.
Jednocześnie nie zaniedbuje innych bohaterów, wręcz przeciwnie – szykuje im kilka niespodzianek i życiowych zakrętów.

Winston Graham w sposób niezwykle realistyczny kreśli sylwetki swoich bohaterów. Sprawnie wprowadza do swojej historii nowe  postacie, które w pewnej chwili odgrywają ważniejszą rolę, niż mogło się początkowo wydawać.

Świetnie oddane są realia życia na  XVIII wiecznej prowincji.  Niepokoje niższych warstw społecznych, widma głodu górników, którzy stracili pracę, chorób i epidemii, które atakowały niespodziewanie.
Ale również mocno ukrywane przez arystokrację zawiedzione nadzieje, romanse, walkę o przetrwanie w trapionym kryzysem państwie.


Na tle  XVIII  wiecznej Kornwalii, śledzimy losy Rossa i Demelzy, ale również pozostałych członków rodziny Poldarków. Francisa, Elizabeth i Verity.
Autor pozwala czytelnikowi dobrze poznać swoich bohaterów, ich namiętności i pragnienia, skrzętnie skrywane pod przykrywką dobrego wychowania i konwenansów.
Pod powierzchownością chłodu i opanowania, bohaterowie zmagają się z burzliwymi uczuciami, podejmując decyzje, które będą rzutować nie tylko  na całe ich dalsze życie, ale również wpłyną na pozostałych członków rodziny i przyjaciół.

Urzekło mnie w tej książce to, jak autor ukazał uczucie, które połączyło Rossa i Demelzę. Małżeństwo, które rozpoczęło się niejako z obowiązku, krok po kroku zmieniło się w związek oparty na prawdziwej miłości.
Wciągnął świat ukazany przez Winstona Grahama. Może dlatego, że autor nie przedstawia go w różowych barwach, nie idealizuje.
Wręcz przeciwnie, ukazuje całą brutalną prawdę o tamtych czasach, pokazując, że tylko nieliczni mogli żyć w blasku przyjęć i dobrobytu. A nawet to – patrząc na losy niektórych bohaterów – nie gwarantowało im szczęścia czy zadowolenia ze swojego życia.


Autor odkrywa przed czytelnikiem zepsucie i fałsz panujący wśród arystokracji. Jednocześnie obrazowo pokazuje życie prostych ludzi, wśród biedy i walki o każdy dzień.

A co najważniejsze – udowadnia, że niezależnie od pochodzenia i majątku, wszyscy jego bohaterowie, to ludzie z krwi i kości. Popełniający błędy, mający marzenia i pragnienia. Targani silnymi emocjami, kochający i nienawidzący.

Nie wiem do końca, co tak bardzo zachwyciło mnie w Demelzie (jak również w poprzedniej części Sagi rodu Poldarków). Wydaje mi się, że to wyjątkowo realistyczne odmalowanie tamtych czasów, niesamowity klimat Kornwalii, niespieszna narracja, która jednak nie nudzi, za to pełna jest dramatycznych wydarzeń i niespodziewanych zwrotów akcji.
Ciekawe są również wątki mówiące o ówczesnej medycynie, metodach leczenia i kuracjach. Udało się to za sprawą nowego bohatera – lekarza, który mam nadzieję, będzie się pojawiał w kolejnych tomach.

Czytając Demelzę miałam wrażenie, że gdy tylko zamknę oczy, będę mogła zobaczyć plaże, drogi, pola. Autor bardzo plastycznie opisał otaczającą bohaterów przyrodę, robiąc to z wyczuciem i umiarem.
Mimo nieśpiesznej narracji, akcja sprawnie idzie do przodu.
Nie nudziłam się ani przez chwilę, oczarowana światem, który przedstawił mi Winston Graham.

Stacja BBC nakręciła serial na podstawie dwóch pierwszych tomów Sagi (można o nim przeczytać tutaj: Poldark. Wichry losu ), ale ja go jeszcze nie widziałam, gdyż zawierał fabułę Demelzy, a nie chciała sobie psuć lektury.
Za to teraz, gdy Demelza już za mną, niewątpliwie nadszedł czas na seans.

* Zdjęcie prezentowane na tym blogu jest własnością autora. Wykorzystywanie i kopiowanie zdjęć bez mojej zgody jest zabronione
(Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994r.Dz.U.Nr 24, poz. 83).








środa, 1 czerwca 2016

"Jesienna Republika" Brian McClellan. Tom finałowy Trylogii Magów Prochowych


Jesienna Republika – finałowy tom Trylogii Magów Prochowych – już za mną.
Autor zakończył swoją opowieść z wielkim przytupem.

Akcja Jesiennej Republiki nabrała ogromnego rozpędu. Rozpoczyna się zaraz po zakończeniu Krwawej Kampanii. Powrót Tamasa, wojna z Kezem, nowe zagrożenie w stolicy. Ucieczka Taniela Dwa Strzały przez nasłanymi przez zdrajców żołnierzami. Śledztwo inspektora Adamata, która wyjawi zagrożenie, jakiego nikt się nie spodziewał. 

Książka jest naszpikowana akcją, nie ma słabszych momentów. Autor sprawnie kieruje fabułą, wyjaśniając tajemnice, kończąc rozpoczęte wątki.
Robi to w sposób stopniowy, aby nie zdradzić wszystkiego od razu.
Mimo, że tom trzeci jest naszpikowany walkami, starciami wojsk, jak i magii, to autor nie pomija wątków osobistych swoich bohaterów.
Nie poświęca im dużo czasu, co uznaję za ogromny plus, ale są one dobrym dopełnieniem fabuły i sprawiają, że bohaterowie są jakby bardziej ludzcy.

Wszystko, co podobało mi się w poprzednich dwóch tomach, w finałowym jest nie tylko na takim samym poziomie, ale i jeszcze lepsze.
Sama historia mnie porwała i wciągnęła do swojego świata.
Autor ma lekkie pióro, styl, który mi osobiście bardzo przypadł do gustu.

Mimo, że nie jest to literatura wybitna, to wg mnie jest to bardzo dobre fantasy, lekkie, wciągające.
Nie ma zbytniego patosu i przesłodzenie. Flaki to flaki, krew to krew.
No i zakończenie.
Dla mnie bardzo dobre, spektakularne, dynamiczne, ale nie rozwleczone aż do przesady.  W dodatku finałowa walka została tak plastycznie opisana, że miałam wrażenie, że ją oglądam, a nie tylko o niej czytam.
Nie ma typowego happy endu, a problemy trapiące kraj po przewrocie nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Mimo to, byłam pod wrażeniem tego, w jaki sposób autor zakończył swoją trylogię i przyznam się, że czułam się usatysfakcjonowana takim a nie innym zakończeniem.

Mam nadzieję, że autor powróci do stworzonego przez siebie świata i umieści w nim inna historię. 
Szkoda by było, gdyby zmarnował się taki fajny potencjał, jak magia prochowa, Kościane Oko, czy Uprzywilejowani.
Jednocześnie bardzo się cieszę, że nie jest to kolejna niekończąca się seria, gdzie człowiek czyta, czyta i końca nie widać.

Brian McClellan stworzył ciekawy kontrast pomiędzy różnymi rodzajami magii. Z jednej strony spektakularna magia Uprzywilejowanych, z drugiej niby niepozorna, całkowicie nie widowiskowa, ale mająca ogromną moc, magia prochowa.
Do tego praktycznie całkowicie zapomniana magia Kościanego Oka, która jak się okazuje, mogła mierzyć się z mocą, którą władali bogowie.

Dzięki takiemu rozwiązaniu, starcia osób władających różnymi rodzajami magii, były interesujące i nieprzewidywalne.

Podsumowując, Jesienna Republika, to pełna akcji, walk i starć, finałowa część Trylogii Magów Prochowych.
Autor nie daje swoim bohaterom ani chwili wytchnienia, akcja pędzi do przodu, a rozwiązanie niektórych tajemnic, może mocno zaskoczyć. 

Cała trylogia to świetna rozrywka, od której ciężko się oderwać i którą mogą z czystym sumieniem polecić, jako wyśmienite spędzenie czasu w świecie fantasy.

Trylogia Magów Prochowych to debiut jej autora - Briana McClellana.
Przyznaję, debiut bardzo udany. Z pewnością sięgnę po kolejne książki tego autora i mam wewnętrzne przekonanie, że się nie rozczaruję.

Z ciekawostek dodam, że Brian McClellan  uczył się u Brandona Sandersona, który prowadził zajęcia z kreatywnego pisania na Brigham Young University, co dla mnie jest najlepszą rekomendacją.



* Zdjęcie prezentowane na tym blogu jest własnością autora. Wykorzystywanie i kopiowanie zdjęć bez mojej zgody jest zabronione
(Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994r.Dz.U.Nr 24, poz. 83).