niedziela, 31 grudnia 2017

"Na krawędzi wszystkiego" Jeff Giles

Sięgając po książkę „Na krawędzi wszystkiego” spodziewałam się lekkiego kryminału połączonego z
romansem, kierowaną do starszej młodzieży.
Początkowo wszystko wskazuje na to, że się nie myliłam. Ale już kilka rozdziałów lektury, a tu nagle, jak królik z kapelusza, wyskakuje  wątek fantasy.
Czy w związku z tym książka mnie rozczarowała? Bynajmniej. Jestem ogromnym fanem tego gatunku i takie niespodzianki mnie cieszą.

Akcja powieści rozpoczyna się od szalejącej śnieżycy i Zoe, które nieprzemyślanie pozwala wyjść młodszemu bratu z psami na dwór. Tylko na chwilę.
Chwila ta jednak się przeciąga, a dziewczyna wyrusza do lasu na poszukiwania brata.
Wtedy równocześnie zdarzają się dwie rzeczy, Zoe i jej brata atakuje Stan (taki psychol jak się okaże) oraz ratuje ich tajemniczy młody mężczyzna, które Zoe nazwie Iks.
Zoe i Iks pochodzą z innych światów – i to dosłownie. Iks jest Łowcą i nikt nie powinien go nigdy zobaczyć. Tzn. żaden człowiek.

Początek bardzo mnie zaciekawił. Zwłaszcza Nizina, z której pochodzi Iks, i Lordowie, którym służy oraz panujące w  tym miejscu zasady.
Sam pomysł na Łowców Dusz wydał mi się na tyle intrygujący, że jakoś przełknęłam całkiem nijaki wątek romantyczny pomiędzy głównymi bohaterami.
Bo oczywiście takowy jest i pojawia się już podczas pierwszego spotkania Zoe i Iksa. Niestety pośpiech w jego wprowadzeniu zadziałał na jego niekorzyść, bo nijak nie mogłam uwierzyć w uczucie, które się pomiędzy tą dwójką narodziło.
O ile mogłabym jeszcze zrozumieć ekspresowe zauroczenie Iksa (wszak pochodził niejako z samego piekła, a tam o powabne, młode dziewczyny raczej trudno), to nagła miłość Zoe do nieznajomego – w dodatku  niebezpiecznego i z morderczymi zapędami – w ogóle do mnie nie przemówiła.
Tak więc szybko czytałam o miłosnych rozterkach, żeby dotrzeć do wątku, który mnie ciekawił bardzo – tzn. Iksa i Niziny.

Powieść zawiera w sobie również trochę elementów obyczajowych,  Zoe doświadczyła niedawno śmierci ojca, rany są jeszcze świeże i niezagojone dla całej jej rodziny. W dodatku jego ciało nadal leży w jaskini, w której zginął, gdy próbował do niej zejść.
Przyznaję, że ten wątek całkiem mi się podobał. Ogromna strata, która dotknęła rodzinę Zoe, odcisnęła na nich swoje piętno i była jak jątrząca drzazga w ciele. Autor starał się pokazać, jak każde z nich radzi sobie z tą tragedią.
Oczywiście co do rozwikłania przyczyny śmierci ojca Zoe od razu miałam swoje podejrzenia, które zresztą okazały się całkowicie słuszne i trafione.
Więc efektu zaskoczenia nie było, a tym samym łatwo mogłam domyślić się zakończenia powieści. Ta przewidywalność była dla mnie sporym minusem, zwłaszcza, że nie był on jedyny.

Autor dość dobrze potrafił nakreślić swoich bohaterów, i to nie tylko tych głównych, ale i drugoplanowych. I choć ich obecność w fabule jest  ograniczona, to jednak okazują się na tyle ważni i ciekawi, że fajnie się o nich czytało.
Oczywiście najbardziej polubiłam bohaterów, łącznie z Iksem, którzy zamieszkiwali Nizinę. Byłam ciekawa ich historii i tajemnicy pochodzenia Iksa, zafascynowali mnie również Lordowie.
I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że po przeczytaniu książki dowiedziałam się niewiele więcej niż na jej początku.
Autor bowiem zdaje się przesuwać po powierzchni swojej opowieści, nie zanurzając się w nią, nie nadając jej głębi.
Opowiada o pewnych wydarzeniach, ale jest to bardzo powierzchowne  ich przedstawienie.  Zabrakło również płynności w przechodzeniu pomiędzy wydarzeniami w Nizinie, a tymi rozgrywającymi się na ziemi.
Język, którym się posługuje jest całkiem przyjemny i lekki, ale brak mu plastyczności jeśli chodzi o przedstawienie obrazu Niziny. Czytając opis tego miejsca, nie byłam w stanie go sobie wyobrazić.  Autor nie potrafił opisać go wystarczająco obrazowo, tak aby przemawiało to do wyobraźni czytelnika.
Chwilami też odnosiłam wrażenie, że wątek Iksa i Zoe przestaje się ze sobą łączyć, że czytam dwie oddzielne historie, które niewiele mają ze sobą wspólnego.
Mimo, że powieść czytało mi się lekko, to ciężko było mi się wciągnąć w fabułę. Nie wywoływała ona we mnie prawie żadnych emocji.
Zakończenie natomiast jasno sugeruje, że „Na krawędzi wszystkiego” to dopiero pierwszy tom tej historii i od razu wskazuje w jakim kierunku będzie się toczyła fabuła.

Zawiodłam się na tej powieści, tym bardziej, że to książka ze świetnym pomysłem i dużym potencjałem na jego rozwój. Może kolejny tom będzie już lepszy, w sumie na to liczę, bo jednak ciekawa jestem, co będzie się dalej działo z Iksem i Lordami. Liczę też na większy udział w fabule kilkorga bohaterów drugoplanowych, którzy zauroczyli mnie  i bardzo ich polubiłam.

„Na krawędzi wszystkiego” nie jest ostatnia książką, jaką przeczytałam w tym roku. Czytam właśnie powieść Marty Krajewskiej „Noc między tam i tu”, ale jej recenzja pojawi się już w nowym roku.



czwartek, 28 grudnia 2017

"Dachołazy" Katherine Rundell

Dwa dni zbierałam się do napisania swojej opinii o powieści „Dachołazy”, bo z jednej strony wiedziałam, o jakich odczuciach chcę napisać, a z drugiej nie potrafiłam ubrać ich w słowa.
I szczerze mówiąc nie jestem do końca zadowolona z poniższego wpisu, ale cóż – nic lepszego nie napiszę.
Książka autorstwa Katherine Rundell, kierowana jest w założeniu do młodszego czytelnika, ale śmiało miała przypaść również do gustu temu starszemu.
Ja lubię książki dla dzieci, ważne aby były ciekawe i wciągające.
I taka właśnie wydała mi się powieść „Dachołazy”. Ale tylko do pewnego momentu.

Książka opowiada historię Sophie, z założenia sieroty, która cudem ocalała z katastrofy statku na kanale La Manche, unosząc się na wodzie w futerale po wiolonczeli.
Dziewczynkę przygarnia Charles Maxim – naukowiec, który pokocha ją całym sercem.  Więc gdy obojgu grozi wizja rozstania z powodu decyzji opieki społecznej, a dziewczynka wierzy, że jej matka  również ocalała z katastrofy, oboje ruszając do Paryża kierując się przypadkowo odnalezioną informacją o wytwórcy futerału na wiolonczelę, w którym uratowała się Sophie.


Zacznę od tego,  co spodobało mi się w tej powieści.
Jest to przede wszystkim piękny i bardzo plastyczny język, którym posługuje się autorka.
Potrafiła ona oddać niesamowity klimat Paryża i Londynu oraz wyjątkowo pięknie przedstawić uczucie jakie połączyło Charlesa i Sophie, mimo, że dziewczynka wiedziała, że naukowiec nie jest jej biologicznym ojcem.
W subtelny i ciekawy sposób pokazała próby odkrycia swojego pochodzenia dziewczynki, walkę o realizację marzeń i stawianie czoła przeciwności. Poruszyła również dość trudny temat jakim jest bezdomność wśród dzieci i młodzieży, ukazała go w lekki i nieco bajkowy sposób, ale niepozbawiony odrobiny mroku i smutku.
Najbardziej w tej książce urzekły mnie relacje ojciec – córka, które połączyły Charlesa i Sophie, wcale nie oparte na sztywnych zasadach, ale na zaufaniu, trosce i miłości.
To właśnie historia tej dwójki była dla mnie najbardziej wciągająca, pasjonująca i ciekawa, a dodatkową  atrakcja był wątek poszukiwań matki dziewczynki . Co do tego, że ona żyje Sophie była w 100% przekonana, natomiast Charles w 100% przekonany, że jest wręcz odwrotnie.
Mimo to jednak nie zawahał się w poszukiwaniach kobiety i wspierał przybraną córkę we wszystkich jej działaniach.

Mimo, że dałam się wciągnąć w fabułę i zaintrygować, to w pewnym momencie  na chwilę straciłam serce do tej książki. Stało się to w chwili, gdy na scenę wkracza Matteo – jeden z tytułowych Dachołazów. Bo wbrew delikatnym sugestiom, dachołazy, to nie magiczne stworzenia czy zwierzęta, ale dzieci, które mieszkają na dachach i nie schodzą nigdy na ulice.
Nie potrafiłam polubić tego chłopca, sama nie wiem czemu, ale denerwował mnie i w moim odczuciu odebrał powieści odrobinę magii. Jego pojawienie się wyhamowało poszukiwania matki Sophie i zepchnęło Charlesa na drugi plan, co negatywnie mnie zaskoczyło.
Sytuację na szczęści  ratują kolejni bohaterowie żyjący na dachach czy drzewach, każda z nich to barwna postać i polubiłam ich wszystkich. I mimo, że są  „tylko” drugoplanowymi postaciami, to szalenie ubarwiają fabułę.

Patrząc tak ogólnie na powieść, początek mnie zauroczył, środek trochę rozczarował, końcówka zaskoczyła i zachwyciła, co daje całkiem pozytywny wynik.  W ogólnym rozrachunku powieść zasługuje na dobrą ocenę, więc można poczuć niedosyt, gdy kończy się szybko, a zakończenie pozostaje otwarte i prócz kwestii najważniejszej, niczego więcej nie wyjaśnia.
Autorka bardzo obrazowo i plastycznie ukazuje świat widziany oczami Sophie i Charlesa, a trzeba przyznać, że ta dwójka bohaterów ma ogromną wyobraźnię i szczególny sposób postrzegania rzeczywistości.
Dzięki temu powieść pełna jest czaru, magii i chwilami robi się aż ciepło na sercu podczas lektury.

Najważniejsze jednak czego nauczył Charles swoją podopieczną określa ten cytat:

„Nigdy nie przekreślaj możliwego”

I taka właśnie jest ta książka, wszystko jest w niej możliwe, ważne aby się nie poddawać i nie tracić wiary. I w moim odczuciu, to jej najważniejsze przesłanie.



poniedziałek, 25 grudnia 2017

Książkowe prezenty pod choinką

Kto był grzeczny cały rok i zasłużył na prezenty pod choinką? U mnie bywało różnie, więc część prezentów ksiązkowych sprawiłam sobie sama, tak zapobiegawczo.

Na szczęście Gwiazdor uznał, że jednak nie jestem taka do końca niedobra i również obdarował mnie ksiażkami.
Gatunkowy miszmasz - czyli jak zwykle. Sporo książek, o których kompletnie nic nie słyszałam i kilka takich, które bardzo chciałam. Liczę na wiele ciekawych i wciągających historii.
Problem jest tylko jeden - dobrze znany każdemu książkoholikowi, czyli brak miejsca. Już opracowuję plan na dodatkowe półki pod sufitem.

wtorek, 19 grudnia 2017

„Wojna, która ocaliła mi życie” Kimberly Brubaker Bradley

„Wojna, która ocaliła mi życie” autorstwa Kimberly Brubaker Bradley, to książka z założenia dla dzieci. Mimo takiej zapowiedzi kupiłam i tak, bo zaciekawił mnie opis fabuły.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy nad Anglię nadciąga realne widmo II Wojny Światowej. Dziesięcioletnia Ada, która ma zniekształconą stopę, całe życie spędziła w małym mieszkaniu, troszcząc się ze wszystkich sił o swojego młodszego brata Jamiego. Dzieci mają tylko matkę, ich ojciec nie żyje – a ta troszczy się tylko o syna. Córka jest dla niej czymś wstydliwym i odpychającym, z powodu jej chromej stopy.
Gdy władze zarządzają ewakuację dzieci z Londynu na wieś, aby je ochronić przed bombardowaniami, Ada zrobi wszystko aby nauczyć się chodzić i wraz z bratem uciec na wieś.

Głównymi bohaterami tej powieści są Ada, Jamie i Susan Smith – kobieta, u której zostanie zakwaterowane rodzeństwo.
Cała trójka jest bardzo dobrze nakreślona, a autorce udało się obrazowo ukazać ich wszystkich. Ich zmagania z sytuacją w jakiej się znaleźli, lęki, niepewność i strach – nie tylko przed bombardowaniem. Najlepiej ze wszystkich bohaterów poznajemy Adę. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że narracja jest pierwszoosobowa i prowadzona właśnie z perspektywy dziewczynki. Jednocześnie jest ona w centrum wszystkich wydarzeń, więc czytelnik nie ma odczucia, że w niewielkim stopniu poznaje pozostałych bohaterów.
Powieść napisana jest prostym językiem, choć nie oznacza to wcale, że złym.
Jest wręcz przeciwnie. Autorka ma dobry styl, który przypadnie do gustu dorosłemu czytelnikowi i nie sprawi trudności temu młodszemu.

Wbrew temu, że książka przypisana jest do kategorii literatura dziecięca, uważam, że to powieść jednak bardziej dla młodego czytelnika w wieku dwanaście lat w górę. Porusza ona bowiem wiele ważnych i trudnych tematów, których młody czytelnik mógłby nie do końca zrozumieć.
Mimo, że akcja powieści toczy się podczas II WŚ, to nie ona jest najważniejsza. Jest tłem do ukazania innej wojny, tej którą prowadzi Ada.
Dziewczynka zmaga się bowiem z własnym kalectwem, strachem, poczuciem odrzucenia i pogardą, jakiej doświadczała.
W jej głowie nieustająco przewijają się obrazy z jej życia w Londynie. Nie  potrafi zrozumieć,  dlaczego matka jej nie kocha i jeszcze długo będzie odczuwać skutki  jej fizycznego i psychicznego znęcania się nad nią.

Obraz rozwijającej się relacji z Susan, stopniowego nabierania zaufania do niej oraz nowopoznanych ludzi, jest przedstawiony bardzo plastycznie.
Autorka nie unika ciężkich tematów, ale opowiada o nich w lekki sposób, ale niepozbawiony głębi. Odważnie pokazuje walkę o szacunek, miłość i akceptację, jaką stoczy Ada. Jej strach przed nadzieją i lęk, że matka zechce zabrać ich na powrót do siebie.
„Wojna, która ocaliła mi życie” to bardzo wzruszająca powieść, było kilka momentów, które nawet doprowadziły mnie do łez.
Akcja jest wartka i naprawdę wiele się dzieje. Fabuła jest przemyślana i ciekawa, ciężko odłożyć tą książkę. Chce się wiedzieć, co się wydarzy do tego stopnia, że można dać się powieści całkowicie pochłonąć i stracić łączność z rzeczywistością.
I mimo, że wszystkie wydarzenia śledzimy oczami dziesięcioletniej dziewczynki, to powieść ma poważny wydźwięk  i tak jak już pisałam wcześniej, ciężko mi było ją uznać za powieść dla dzieci.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą powieścią. Spodziewałam się czegoś trochę innego, a trafiła mi się (po raz kolejny w tym miesiącu) prawdziwa perełka.
Książka mądra, odważnie poruszająca trudne tematy, barwnie przedstawiająca otaczający bohaterów świat i ich samych.
Mimo smutnych wydarzeń, powieść nie pozbawiona jest pozytywnego przekazu i nadziei na to, że los zawsze może się odmienić na lepsze. Autorka pokazuje, że zawsze trzeba walczyć o siebie i swoich bliskich, że nie można się poddawać. Że każdy zasługuje na szacunek i ma do niego prawo, również dzieci.
Powieść przepełniona jest pełną paletą emocji i uczuć i na długo zapada w pamięć.
Ja na zdecydowanie sięgnę po kolejne książki autorki w ciemno.
„Wojna, która ocaliła mi życie”  tak bardzo mnie poruszyła i zachwyciła, że jestem pewna, że spod ręki pisarki wyjść mogą tylko kolejne tak dobre powieści.






sobota, 16 grudnia 2017

"Noc kota, dzień sowy" Marta Kładź - Kocot

„Noc kota, dzień sowy” autorstwa Marty Kładź – Kocot, to książka, na którą pewnie nigdy nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie to, że „zaproponowała” mi to księgarnia internetowa, w której robię zakupy.
Od niechcenie przeczytałam opis, a ten mnie zaintrygował. Sugerował historię w starym, dobrym stylu
fantasy.
Czy lektura spełniła moje oczekiwania?
Tak! A o tym dlaczego, już poniżej.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy poznajemy młodego chłopaka – Virbio – który ma dołączyć w Castelburgu do szpiega Grandiniego i wraz z nim przygotować rewolucję.
Rewolucja ta ma usunąć z miasta jego samozwańczego władcę – Księcia – który w bardzo tajemniczy i okrutny sposób rządzi miastem.
Do swoich działań ma przekonać maga Jardala.
Książę mieszka w Zamku Cieni, miejscu, gdzie nikt nie może zagrozić władcy, bo wszechobecna tam magia każdego śmiałka sprowadza na manowce i prostą ścieżką spycha ku śmierci.
Jednocześnie z wątkiem spisku na życie Księcia toczy się drugi – historia miłości Jardla i magiczki Mitrii, którzy łamiąc prawa magów, zostają obłożeni okrutną klątwą.
Te dwa wątki będą się ze sobą splatać, a w pewnym momencie dołączy do nich kolejny, równie ważny i intrygujący.


Zacznę od tego, że Zamek Cieni to pierwszy tom serii. I w moim odczuciu całą powieść można odebrać (ja tak właśnie odebrałam) jako jeden wielki wstęp do faktycznej historii.
Żaden wątek nie doczekuje się choć częściowego rozwiązania, bynajmniej. Dodatkowo jak pisałam powyżej, do tych mocno zarysowanych wątków dołącza nowy, mocno tajemniczy i tylko zarysowany.
W związku z powyższym, ja czułam pewien niedosyt, choć nie wpłynął on negatywnie na odbiór lektury. Spowodował za to, że bardzo zapragnęłam przeczytać kontynuację.
Autorka wykreowała bardzo ciekawy świat, a opisuje go w ogromnie plastyczny sposób. Jednocześnie nie zanudza opisami, a akcja w powieści jest bardzo wartka i wciągająca.
Styl pani Marta ma lekki i przyjemny, książkę czyta się naprawdę dobrze. Dodatkowo można w niej odnaleźć sporo smaczków, tzw. mrugnięć okiem do czytelnika.

Historia Jardla i Mitrii jest ciekawa i intryguje, to nie typowy watek romantyczny. Kilka retrospekcji ukazuje jak doszło do tego, że została na nich rzucona klątwa oraz jak jedno dramatyczne wydarzenie zmieniło bieg wydarzeń i życie wielu osób.
A co  wyniknie z ich związku, obserwują Prządki, które śledzą tą miłość bardzo uważnie.

Jeśli chodzi o bohaterów, to są ciekawie ukazani i dobrze skonstruowani. I to nie tylko ci główni, ale również ci drugoplanowi.
Nie wszystkie motywy ich postępowania są czytelnikowi znane, żadna z postaci nie jest tylko dobra lub zła (no może z wyjątkiem Księcia). Są to postacie w większości ze skomplikowaną przeszłością, z którą nie do końca się rozliczyli.
Bez problemu można było polubić większość bohaterów, a tym o których niewiele wiemy, dać się zaintrygować.

Fabuła jest bardzo wciągająca i choć po skończeniu lektury czułam spory niedosyt informacji, to przyznaję, że książka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.
Jest jeden motyw, który jest żywcem wyjęty z dość znanego filmu fantasy, ale w niczym to nie ujmuje lekturze, bo autorka potrafiła wykorzystać go w ciekawy sposób.
W powieści nie brakuje niespodziewanych zwrotów akcji i wydarzeń, które potrafią mocno zaskoczyć. Swoich bohaterów autorka nie oszczędza w żaden sposób, a tarapaty w które się wpakują zaprowadzą ich aż na skraj życia i śmierci.
W żaden sposób nie przewidziałam również, jak potoczy się akcja i jak rozwinie się fabuła. To ogromny plus tej powieści.
Czekam zatem niecierpliwie na jakiekolwiek informacje o dacie wydania kolejnego tomu z serii.
Dodatkowym plusem jest bardzo fajne ukazanie wątku miłosnego, który w żaden sposób nie powiela schematów, jest prowadzony z wyczuciem, nie przytłacza fabuły, ale jest niezmiernie ważny. To właśnie miłość głównych bohaterów ma niezwykłą moc, która może zmienić przyszłość.


Na uznanie zasługuje również piękna okładka.
Bardzo oszczędna, a jednak zrobiła na mnie duże wrażenie. Jednocześnie zasugerowała mi, co może odegrać ogromne znaczenie w całej tej historii.
Cieszę się, że trafiłam na tą powieść i poświęciłam chwilę, żeby przeczytać opis fabuły. Dzięki temu nie umknęła mi taka perełka i trafiłam na świetną lekturę.
„Zamek Cieni” to bardzo dobre wprowadzenie do świata bohaterów i zaznajomienie czytelnika z głównymi wątkami. Do tego napisana w bardzo plastyczny sposób i przyjemnym językiem.
Czy można chcieć więcej?
Oczywiście, że można. A konkretnie to chce się szybko w swoje ręce dostać kontynuację, żeby zobaczyć, co też będzie działo się dalej i jak rozwiną się wszystkie wątki.



czwartek, 14 grudnia 2017

"Gwiezdne Wojny. Ostatni Jedi" (wpis NIE zawiera spoilerów)

Jestem fanem Star Wars odkąd pamiętam. Uwielbiam tą pełną szalonych przygód sagę  i ogromnie się
cieszę, że powstają kolejne filmy. Tym bardziej, że powracają w nich starzy bohaterowie. Czekam niecierpliwie na każdą odsłonę serii, nie inaczej miało miejsce  w przypadku filmu „Ostatni Jedi”.

Na filmie byłam w dniu premiery, czyli 13 grudnia. Pełna sala z rozstrzałem wiekowym bardzo dużym.
Film jest długi, trwa 150 minut. Ale oczarowana tym co widziałam na ekranie, kompletnie nie odczułam upływającego czasu, a akcja nie pozwoliła mi na nudę.
Film rozpoczyna się od momentu, w którym skończyło się Przebudzenie Mocy. Rey odnajduje Luke'a Skywalkera i chce aby wspomógł Ruch Oporu, a ja samą nauczył panowania nad mocą Jedi.
Niewiele więcej da się napisać odnośnie fabuły, żeby choć jednym słowem nie zdradzić czegoś, co mogłoby być zaskoczeniem dla widza.
Sama od dawna nie czytałam żadnych wpisów o filmie, unikałam grup filmowych i forów, aby nie natknąć się na jakiś spoiler.
Dzięki temu film oglądałam bez jakiejkolwiek wiedzy o tym, o czym może być, prócz oczywistych faktów zobaczonych w  zwiastunach.
A właśnie! Chcę tylko nadmienić, że zwiastuny potrafiły całkiem udanie mnie zmylić i tego czego się spodziewałam, to akurat nie dostałam.
Oczywiście dla mnie był to duży pozytyw, bo dzięki temu twórcom filmu udało się mnie zaskoczyć, i to nie raz.

Od strony technicznej film jest na najwyższym poziomie. Nie ma przeładowania efektami specjalnymi, ale jest odpowiednio spektakularnie i widowiskowo. Wszystko wygląda bardzo naturalnie (chociażby kryształowe liski, które widać również w zwiastunie), nie ma ani grama sztuczności.
Oprawa muzyczna zachwyca, jest idealnie dobrana do gatunku. Oczywiście nie zabraknie znanych i uwielbianych motywów muzycznych ze Star Wars.

Akcja jest bardzo dynamiczna. Dzieje się naprawdę dużo i nie ma czasu na nudę. Można bez problemu dać się pochłonąć temu co się dzieje na ekranie i zatracić w przygodach rebeliantów, Rey, Kylo Rena czy Luke'a Skywalkera.
Co do tego ostatniego, to odgrywa bardzo ważną rolę w fabule i nie znika szybko z ekranu. Jest ogniwem łączącym przeszłość z teraźniejszością, legendą, symbolem, nadzieją.
Jednocześnie jest starym, dobrym Luke'aem Skywalkerem i oglądanie go na kinowym ekranie, to prawdziwa podróż sentymentalna i wspaniałe przeżycie.
Co do pozostałych bohaterów, to wyraźnie widać, że Disney od początku miał na nich swój pomysł. Jest to
bardzo wyraźne w przypadku Kylo Rena, notabene tak mocno krytykowanego po premierze Przebudzenia Mocy.
Widać jak jego postać się zmienia, ewoluuje, nabiera mocy. Można bez problemu zauważyć, że sposób jego ukazania w Przebudzeniu Mocy, to celowy zabieg twórców filmu, a nie wynik „złego” dobrania aktora.
Rey jest nadal sobą, choć odkąd odkryła w sobie moc, jest mocno zagubiona. Widać również, że jej osobowość ma wpływ na wszystkie decyzje, które podejmuje, biorąc poprawkę również na to, że może się mylić.
Finn jest… no cóż – Finnem. Może głupio to zabrzmi, ale on jest naprawdę uroczy i nie sposób go nie lubić. Więcej swojego czasu dostaje również Poe, co uważam za spory plus. To barwna postać, choć oczywiście nijak ma się do charyzmy i uroku nieodżałowanego Hana Solo.
Poza tym w filmie pojawia się kilka bohaterów drugoplanowych, którzy odegrają ważną rolę w opowiadanej historii, niektórzy nawet większą niżby się początkowo wydawało.






W filmie jest wszystko to, za co uwielbiam SW. Jest efektownie, jest wciągająca opowieść, jest z humorem kiedy trzeba, nie obywa się również bez odrobiny patetyczności. W tej części sagi jest nawet ciut moralizatorstwa, ale mi to akurat nie przeszkadzało.
Są takie sceny, gdzie ciarki przechodziły mi po ciele z wrażenia, są takie, które ogromnie mnie wzruszyły, było sporo takich, które bawiły.
Chciałabym napisać trochę więcej na ten temat, ale cóż, musiałabym zdradzić fabułę, i to kluczowe jej momenty, więc oczywiście tego nie zrobię.
Napiszę tylko, że w „Ostatni Jedi” jego twórcy korzystali ze wzorców, które konkretnym scenom nadawały określoną symbolikę. I niech mnie kule biją, ale wyszło im to świetnie i bardzo przemawiało do wyobraźni.

„Ostatni Jedi” to dla mnie, ogromnej miłośniczki Star Wars, wspaniałe przeżycie i wczorajszy seans, to zdecydowanie dopiero pierwszy z… ilu, to się okaże.
Jest klimatycznie, jest efektownie, jest wciągająco. Do tego fabuła dostarcza wielu pozytywnych emocji i tylko żal, że nie da się po raz kolejny zobaczyć tego filmu „po raz pierwszy”.


reżyseria: Rian Johnson

scenariusz: Rian Johnson


Daisy Ridley jako Rey
John Boyega jako Finn
Mark Hamill jako Luke Skywalker
Oscar Isaac jako Poe
Adam Driver jako Kylo Ren
Carrie Fisher jako Leia
Andy Serkis jako Głównodowodzący Snoke



*wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony FilmWeb

sobota, 9 grudnia 2017

"Szturm i grom" Leigh Bardugo. Tom drugi trylogii Grisza

„Szturm i Grom” to drugi tom trylogii Griszy autorstwa Leigh Bardugo. O pierwszym tomie pisałam TUTAJ 
Akcja drugiego tomu rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach w pierwszego. Alina i Mal uciekają do Nowoziemska i próbują zebrać środki aby zbiec jeszcze dalej, w głąb lądu. Zaszyć się tam, gdzie nikt ich nie znajdzie.
Niestety, przeznaczenie chce jednak inaczej i mimo wszelkich środków ostrożności, dwójka młodych ludzi zostaje schwytana przez Darklinga. Podczas podróży powrotnej do Ravki, udaje im się uciec z pomocą niesławnego korsarza Sturmhonda i mimo ciągłego zagrożenia, dotrzeć do Ravki przed Darklingiem.
Jednocześnie spotkanie z Darklingiem ujawnia jego nowe umiejętności i uzmysławia Alinie, że walka z nim może okazać się z góry przegrana. Z fałdy bowiem, wyszedł nie tylko żywy, ale uzbrojony w moc, jakiej nikt nigdy nie widział.

Akcja powieści od początku jest dynamiczna, a autorka nie oszczędza swoich bohaterów.
Mimo to, książka początkowo mocno mi się dłużyła, wydarzenia w powieści nużyły i nie pozwalały wciągnąć się w fabułę.
Niby wiele się dzieje, co chwilę pojawia się coś nowego, a jednak czytałam niejako z musu, bo liczyłam na coś więcej, pełna nadziei, że akcja jednak mnie zaintryguje.
Na szczęście gdzieś za połową robi się ciekawiej, wydarzenia zaskakują i zaczynają intrygować.
Pojawia się również kilka tajemnic i trochę wskazówek do ich rozwikłania.
W ostatecznym rozrachunku więcej pojawia się niewiadomych niż rozwiązań tajemnic, więc domyślam się w jakim kierunku będzie podążać akcja w tomie trzecim.

Jeśli chodzi o bohaterów, to prócz tych znanych nam z pierwszego tomu, pojawia się jeszcze korsarz Sturmhond, który narobi w powieści sporo zamieszania.
Jeśli chodzi o bohaterów pozytywnych, to stał się on moim numerem jeden. Nie sposób było go nie polubić, a tajemnice, które skrywał nieźle namieszały w fabule. Wszystkie wydarzenia z jego udziałem, to był powiew świeżości w powieści i przyznaję, że skradł on moje czytelnicze serce.

Czy ja nie mówiłam przypadkiem przy recenzji Cienia i Kości, że Alina to wkurzająca bohaterka?
Mówiłam. Bo tak faktycznie było.
Ale przy Malu z drugiego tomu, to można powiedzieć, że nie wkurzała mnie wcale.
Nie wiem co ten biedny chłopak zawinił autorce, ale zrobiła z niego mdłego i nijakiego młodego mężczyznę, aż do przesady dobrego, prawego, szlachetnego i  w ogóle chodzący ideał.
Tym samym stał się nudny aż do bólu.
Co do dziewczyny, to jestem trochę zaskoczona jej zmianą. Mimo, że nie jest ona spektakularna, to jednak Alina zauważalnie się zmienia, nabiera ciut charakteru i zdecydowania. Jednocześnie autorka pokazuje jaki wpływ ma na nią wzmacniacz Morozova i moc jaką jej on daje.
Bardzo subtelnie pokazuje, że władza potrafi deprawować nawet ludzi o czystych sercach i zasiać w nich mrok, z którym nie zawsze potrafią wygrać.
Co do Darklinga, to jest go mało w tym tomie, ale każde jego pojawienie się robi odpowiednie wrażenie.
Jest postacią na tyle złożoną, że cały czas zastanawiam się, czy on faktycznie jest tak zły do szpiku kości, czy jednak autorka próbuje tak skutecznie zmylić czytelnika.
Jako antagonista Aliny sprawdza się wspaniale. Potrafi zburzyć jej spokój, doprowadzić ją na skraj załamania nerwowego, a nawet nie ma go w pobliżu.

Mimo początkowego zniechęcenia, powieść mnie wciągnęła. Gdy akcja nabrała rozpędu, a w fabule pojawiły się nowe wątki, dałam się wciągnąć w rozgrywane na kartach powieści wydarzenia.
A już zakończenie było tak zaskakujące i rozegrało się z takim przytupem, że byłam mocno zaskoczona.
Autorka poszła w ciekawym kierunku, czym zaintrygowała mnie tak mocno, że teraz muszę sięgnąć po kolejny tom.

„Szturm i grom” to jednak wciąż bardzo nierówna powieść. Najpierw akcja mimo, że pełna wydarzeń, to ciągnęła się i nużyła. Leigh Bardugo zrehabilitowała się jednak, choć nie jestem w stanie powiedzieć, że to bardzo dobra książka.
Pomysł na fabułę autorka ma bardzo dobry i naprawdę potrafi zaskoczyć rozwojem wydarzeń. Do tego ciekawy system magiczny, trochę tajemnic i kilkoro fajnych bohaterów sprawiają, że czyta się przez większość czasu z przyjemnością i zainteresowaniem.
Jednak w powieści nie brakuje minusów.
Największym dla mnie pozostaje wciąż wątek romantyczny pomiędzy Aliną i Malem. Kompletnie bez iskry, nijaki, jakby na siłę wpleciony do fabuły, bo przecież jakiś musi być. Wolałabym aby nie było go wcale, niż to co dostałam od autorki. Te wszystkie momenty w powieści, gdzie Alina i Mal próbowali poradzić sobie ze swoim związkiem mnie nudziły, a czasami nawet irytowały. A gdy do tego dołożymy samego Mala, nudnego i mdłego, to muszę się przyznać, że z trudem się powstrzymywałam, żeby nie przekartkowywać książki i omijać wątek miłosny szerokim łukiem.
Drugim minusem jest psucie bohaterów. Nie wiem czy taki był celowy zamiar autorki, ale po Alinie (które trochę się poprawiła i zmieniła na lepsze), autorka zepsuła Mala, wiec trochę się obawiam, kto oberwie w trzecim tomie.

Ogólnie mam problem z ta powieścią. Aż się prosi, żeby napisać, że jest mocno średnia, a jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chcę przeczytać kolejny tom, przekonać się czym zaskoczy autorka, co się wydarzy i czy zakończenie tej historii mnie zadziwi.
To lekka lektura, napisane w bardzo przystępny sposób. Do tego nawiązania do kultury Rosji sprawiają, że bywa naprawdę ciekawa.
To chyba jedne z tych książek, które mimo, że potrafią wkurzać, to jednak nie sposób im się oprzeć.




środa, 6 grudnia 2017

Książkowe prezenty

Grudzień to niezaprzeczalnie czas przezentów. Zwłaszcza dla mnie, bo prócz Mikołaja i Gwiazdki, mam też w grudniu urodziny.
Dziś pierwsza z trzech okazji, a w paczce do Mikołaja dwie książki. Widać, że Mikołaj mocno zapracowany, bo serią Igi Wiśniewskiej obdarował mnie, poczynając od II tomu... Nic to jednak, niedługo wszak gwiazdka.



Mam takie powiedzenie, że każdy pretekst jest dobry, żeby kupić książkę. I od słów szybko przeszłam do czynów i w ramach mikołajek nabyłam trzy powieści.
Jedna to nowa powieść Dmitra Glukhovskyego, jedna to fantasy, które skusiło mnie ciekawym opisem, a trzecia to powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się podczas rewolucji październikowej w Rosji.
Tą książkę poleciała mi Olga, która prowadzi bloga  Knigi Olgi.


niedziela, 3 grudnia 2017

"Piąty płatek róży" Brunonia Barry

„Piąty płatek róży” to książka, która skusiła mnie tematyką. Procesy czarownic w Salem,  zbiorowa histeria, oskarżenia, wreszcie dręczenie i śmierć.
To czarna karta w historii tego miasta i jego ogromny wyrzut sumienia.
Autorka z procesów czarownic w Salem z 1692 roku uczyniła podwalinę swojej historii, która rozgrywa się w 2014 roku, a powiązana jest ściśle z makabryczną zbrodnią trzech młodych kobiet w 1989 roku.
Jeden ze  świadków morderstwa i jednocześnie  córka jednej z ofiar, pięcioletnia Callie, nie zdołała zapamiętać mordercy. Ulokowana w sierocińcu sióstr zakonnych, tułała się między jedną rodziną zastępczą, a drugą. Wreszcie, jako dorosła kobieta, po 25 latach wraca do Salem, gdy dochodzi do kolejnej śmierci, a winę przypisuje się Rose, która była powiązana z zamordowanymi w 1989 roku kobietami i również znajdowała się na miejscu zbrodni.
Każda z zamordowanych kobiet była potomkinią jednej z tych, które zginęły powieszone w 1692 roku, śledztwo w ich sprawie utknęło w martwym punkcie i w końcu zostało zamknięte, a morderca nieodnaleziony.
Gdy dochodzi do nowej śmierci, komendant Rafferty postanawia na nowa otworzyć sprawę morderstwa Bogiń, jak ją wtedy nazwano.
Wspólnie z Callie będzie szukał powiązań, aby odnaleźć winnego.

Książka ma prawie 500 stron, ale muszę się przyznać, że gdzieś do połowy zwyczajnie nie udało mi się wciągnąć w fabułę. Akcja powieści jest w pierwszej połowie bardzo rozwleczona, przegadana i zwyczajnie mi się ciągnęła.
Autorka (mieszkająca we Salem) posiada ogromną wiedzę na temat procesów z 1692 roku i potrafiła ją przekazać czytelnikowi bez zbędnego zanudzania szczegółami. A jednak ciężko było mi przekonać się do opowiadanej przez nią historii, watek kryminalny był ledwie zarysowany, a największy nacisk kładziony był na fantastyczne elementy powieści.
I mimo, że ten gatunek to mój ulubiony, to jakoś nie za bardzo do mnie przemawiał w wykonaniu pani Barry.
Szczerze mówiąc, w pewnej chwili zastanawiałam się nawet, czy powieści nie odłożyć, ale wrodzona upierdliwość zmusiła mnie do dalszego czytania.
I wiecie co?
Dobrze się stało.

W drugiej części książki, akcja zdecydowanie przyspiesza, a wątki kryminalne stają się bardzo intrygujące. Autorka stworzyła bardzo dobre tło historyczne, dzięki czemu wszystkie powiązania pomiędzy zbrodnią sprzed dwudziestu pięciu lat, a bieżącymi wydarzeniami zaczęły coraz bardziej się zacieśniać i łączyć ze sobą.
Mimo, że moje podejrzenia co do rozwiązania zagadki Bogiń okazały się w większości słuszne, to jednak nie byłam do końca powieści pewna, czy czegoś nie przeoczyłam, a i autorka próbowała zmylić czytelnika.
Język powieści jest bardzo przystępny i jak już akcja się rozkręciła, to czytało mi się lekko i szybko.
Brunonia Berry wplotła w opowiadaną przez siebie historię nie tylko fakty historyczne, ale między innymi elementy mitologii celtyckiej.
Wyszło jej ciekawe połączenie i w efekcie końcowym wciągająca historia.

W tej powieści mamy mieszankę – jak w kotle czarownicy – gatunkową. Jest tu kryminał, wątek fantastyczny, obyczajowy i romantyczny. Ten ostatni mimo, że ważny, nie gra na szczęście w powieści pierwszych skrzypiec. Jest tylko uzupełnieniem głównego wątku, którym jest morderstwo Bogiń.
Bohaterowie są całkiem dobrze nakreśleni i dobrze ich poznajemy. Nie tylko w kontekście bieżących wydarzeń, ale również ich przeszłości.
Podobało mi się to, że nie były to postacie czarno-białe, dobre lub złe.
Autorka pokazała swoich bohaterów  z całą paletą ich zalet i wad. Przez to byli dla mnie bardziej wiarygodni i ciekawi.

Akcja tak jak pisałam, jest bardzo nierówna. Pierwsza połowa książki niezwykle mi się nużyła, a drugą wręcz połknęłam.
Dałam się porwać klimatowi Salem, jego magii, historii miasta i piętna, z którym przyszło mu  „żyć” od stuleci.
Autorka obnaża ciemną stronę ludzkiej natury,  ale robi to z wyczuciem. Nie epatuje okrucieństwem, ale nie boi się pokazać brutalnej prawdy.
Wszystko podaje w dobrym stylu i w sposób, który potrafi zaintrygować.
„Piąty płatek róży”  to jej trzecia powieść, której akcja rozgrywa się w Salem i jest powiązana z magią. Można jednak śmiało zacząć przygodę z tym miastem i jego historię od tej powieści, bo prócz niektórych bohaterów, jest to zamknięta historia.

„Piąty płatek róży” to przede wszystkim opowieść o ludziach, którą wraz z głównymi bohaterami odkrywamy krok po kroku.
To opowieść o szaleństwie procesów czarownic, o namiętności, zazdrości i okrucieństwie.
To ukazanie do czego jest się w stanie posunąć człowiek, którym targają nienawiść, zazdrość i obsesyjna miłość.
To w końcu historia o potrzebie przebaczenia i odkrycia prawdy.

Mimo ciężkich początków, książka finalnie bardzo przypadła mi do gustu i cieszę się, że się nie poddałam, tylko czytałam dalej.
Jestem na tyle zadowolona z lektury, że chętnie sięgnę po poprzednie powieści autorki, zwłaszcza, że potrafi ona poruszyć trudne tematy i przedstawić je w prosty, ale niepozbawiony głębi sposób.





piątek, 1 grudnia 2017

Książkowe zakupy grudzień

Tak, tak, tak!
Pierwsze zakupy w grudniu już odebrane. Co prawda zamówienie złożone jeszcze w listopadzie, ale co tam. Ważne, że już są.
W paczce jak zwykle mix - fantasy, powieść obyczajowa z okresu II Wojny Światowej, trzecia odsłona opowieści o przyrodzie i dwie powieści z gatunku literatura kobieca.



Mam nazdzieję, że udało mi się upolować fajne książki, bo o większości z nich nic nie czytałam ani nie słyszałam wcześniej.
Lubię kupować tak w ciemno, dając się skusić tylko opisowi z tyłu okładki. Już wiele razy udało mi się upolować prawdziwą perełkę w ten sposób.
Zamówienie robiłam w aros.pl, akurat mieli fajny rabat. 


niedziela, 26 listopada 2017

"Komornik+++Kant" Michał Gołkowski

„Komornik +++ Kant” to książka, na którą czekałam.
Bardzo.                                                                                
Wizja nieudanej biblijnej apokalipsy Michała Gołkowskiego i przygody komornika Ezekiela Siódmego mocno pobudziły moja wyobraźnię.
Poprzedni tom skończył się w takim momencie i z takim przytupem, że  poczytuję to autorowi jako celową złośliwość.
No bo jak można tak potraktować niewinnego czytelnika? Jak można urwać akcję w takim momencie i kazać miesiącami czekać na kontynuację?
No cóż, można…

Akcja trzeciego tomu Komornika rozpoczyna się tam, gdzie zakończył się tom drugi. Maryam rodzi dziecko, o którym wieść rozchodzi się z szybkością błyskawicy po zniszczonym świecie Po. Pozostała przy życiu garstka ludzi wierzy, że to znak,  spełniająca się przepowiednia.
Nie znają tylko jednego drobnego szczegółu – że dziewczyna urodziła nie nowego mesjasza, a córkę.
Aby chronić dziewczynę i jej dziecko, Ezekiel – ex komornik – będzie gotów na wszystko. I czytając tą powieść, dochodzę do wniosku, że to „wszystko” właśnie w tym tomie się wydarzy.

O fabule nie da się za wiele napisać, żeby nie zdradzić choć o jedno słowo za dużo. Rzucenie spoilerem byłoby okrutne, zważywszy na to, na jakie pomysły wpadł autor i co się wyczynia na kartach tej powieści.
Są rzeczy oczywiste, takie jak walki, rozpierducha, fruwające dookoła flaki itp. itd. Jednak wbrew pierwszemu wrażeniu, ta powieść nie jest tylko o tym, jak to Ezekiel chodzi po świecie i kosi jednego po drugim dłużników i spina się z Górą. Pod pierwszą warstwą jest druga, ale odkrycie jej to ciekawe przeżycie, więc o swoich spostrzeżeniach nic nie napiszę. Warto samemu dać się zaskoczyć.

Akcja jest bardzo dynamiczna i choćbym nie wiem jak bardzo starała się przewidzieć w jakim kierunku będzie zmierzać, to i tak w ostatecznym rozrachunku okazało się, że jest zupełnie inaczej.
Autor wprowadził kilkoro nowych bohaterów, którzy mocno mi się spodobali, a w fabule narobili niemałego zamieszania.
Bywały  w tej powieści sytuacje pełne absurdu, takie które sprawiały, że śmiałam się głośno i serdecznie i było tez kilka takich, podczas których zawilgotniały mi oczy.
Serio.
Nie spodziewałam się, a jednak.
Michał Gołkowski w sposób niesamowicie przemawiający do wyobraźni wykreował świat po apokalipsie i jego mieszkańców. Bez zająknięcia ukazał jego brutalność, absurdy i szaleństwo. Nie było w tym świecie nic z niebiańskiego wiecznego szczęścia i radości.
Był brud, głód, okrucieństwo i bezwzględna walka o władzę nad pozostała przy życiu resztką ludzkości.
Tym wszystkim rzuca w twarz czytelnikowi autor, robi to w mistrzowski sposób, a ten biedny czytelnik zamiast się wzdrygnąć z oburzenia, domaga się więcej i więcej.

Od samego początku uważałam, że Ezekiel to postać niejednoznaczna, ani dobra ani zła. Zresztą jasny podział na dobro i zło w tej trylogii nie istnieje. Ezekiel pełen jest sprzeczności, a jego współpraca z Górą była dla mnie mocno, czy ja wiem, nieprzystająca człowiekowi z choćby odrobiną honoru i ludzkich odruchów.
A jednak polubiłam tego drania i kibicowałam mu od pierwszego tomu, niezależnie od tego jakie podejmował decyzje i jakie były jego poczynania.
Widziałam w nim sumienie, które próbował zagłuszyć i serce, w którym pozostało jeszcze sporo uczuć.
Ezekiel Siódmy stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich i zapadł głęboko w moje czytelnicze serce.

Jeśli chodzi o zakończenie, to rzeknę tylko kyrieelejson i matkoboskoczęstochowsko!
Spodziewałam się praktycznie wszystkiego, a tego jednego za cholerę. I właśnie to się wydarzyło, a ja zostałam z otwartą ze zdziwienia buzią jeszcze  dłuższą chwilę po przeczytaniu ostatniego zdania.

Komornik +++ Kant, to czwarta powieść autora, którą przeczytałam i stwierdzam z pełnym przekonaniem, że ma on nieograniczoną niczym wyobraźnię, plus ogromny talent  do ubrania swoich pomysłów w słowa i przelania na papier w formie, która zachwyca.
Jestem pod ogromnym wrażeniem jego twórczości i wpisuję się w poczet jego wiernych fantów.
Liczę też na to, że nie porzuci on świata, który stworzył w Komorniku i wróci jeszcze do niego.
Przygoda z trylogią Komornik, to niezapomniana przygoda, to jazda bez trzymanki i z czystym sumieniem ją polecam.


wtorek, 21 listopada 2017

Książkowe zakupy listopad

W listopadzie miały miejsce trzy premiery, na które czekałam od dawna.
Na jedną z nich około 2 lata - mam tu na myśli trzeci tom Archiwum Burzowego Światła autorstwa Brandona Sandersona.
Niestety radość z premiery jest zaprawiona sporą łyżką goryczy, Wydawnictwo MAG nie dość, że jeden tom podzieliło na dwa (podobno z przyczyn technicznych), to jeszcze premiera drugiej części trzeciego tomu ma mieć premierę... w kwietniu 2018!!!
I teraz się zastanawiam, czyta już teraz czy czekać na premierę drugiej części Dawcy Przycięgi?




 Kolejną wyczekiwaną premierą jest trzeci tom Komornika autorstwa Michała Gołkowskiego. Opowieść o niedokońcaudanejapokalipsie tak mnie wciągnęła, że odliczałam dni do premiery.
Na szczęście Komornik+++ Kant już u mnie i już go czytam.











Zbiorczą paczkę zafundowałam sobie w Bonito.pl gdy pojawiła się promocja. Dzięki temu zakupiłam wyczekiwany zbiór opowiadań Jarosława Grzędowicza i kilka mało znanych książek, które zaintrygowały mnie opisem. Mam nadzieję, że zakupy okażą się trafione, a książki ciekawe, bo kupowałam w ciemno.
Tym razem gatunkowo zdecydowanie przeważa fantasy, więc pewnie zakup ksiażek z innych gatunków nadrobię podczas kolejnych zakupów.


poniedziałek, 20 listopada 2017

"Oświadczyny" Tasmina Perry

„Oświadczyny” to druga książka autorki, którą przeczytałam (o poprzedniej pisałam TUTAJ).
Tym razem autorka zabiera czytelnika do Londynu, gdzie poznajemy dwie główne bohaterki.
Pierwsza – Georgia Hamilton, to starsza i majętna dama, która postanawia udać się do Nowego Jorku. Jednak nie chce lecieć tam samo, potrzebuje towarzyszki. Daje więc do gazety ogłoszenie, że zatrudni towarzyszkę podróży, na które odpowiada niespełna trzydziestoletnia Amy, która spodziewając się pierścionka zaręczynowego  otrzymała oschłe zerwanie. Amy decyduje się na przyjęcie oferty Georgii i kilka dni przed Bożym Narodzeniem  obie kobiety wyruszają w podróż.

Akcja powieści rozpoczyna się w roku 2012 i to właśnie wtedy poznajemy obie główne bohaterki  i jesteśmy wprowadzani w fabułę.
Jednocześnie autorka będzie bieżące wydarzenie przeplatać tymi, które rozegrały się w 1958 roku, podczas ostatniego sezonu debiutantek, w którym weźmie udział Georgia Hamilton.
Georgia będzie łącznikiem przeszłości z teraźniejszością, poznamy historię jej młodości, miłości i złamanego serca. Jednocześnie będziemy śledzić losy Amy, jej zmagania z brakiem poczucia własnej wartości, niewiary w siebie i swoje możliwości oraz próby poradzenia sobie z bolesnym odrzuceniem.

Autorka bardzo dobrze kreśli swoje bohaterki i to właśnie na nich głownie się skupia.  Dobrze poznajemy ich charaktery, marzenia, dążenia, radości i smutki.
Bohaterowie drugoplanowi są, ale prócz Edwarda i matki Georgii, ich role są dość okrojone, choć niepozbawione znaczenia.
Rok 1958 był przełomowy dla Georgii, epoka debiutantek się kończyła. Na tle tych zmian autorka kreśli obraz wyższych sfer i sztywnych zasad, którymi się kierowali. Pokazuje nie tylko pozytywny obraz arystokracji, ale również ciemną stronę tej grupy społecznej, zepsucie, obłudę, sztywne normy, których nie wolno było łamać. Przede wszystkim jednak ukazała jak wyglądało „polowanie” na odpowiedniego męża i jaki to był wśród debiutantek wyścig, który wyzwalał w niektórych młodych dziewczynach najgorsze instynkty.

Mimo, że Georgię i Amy dzieli ogromna różnica wieku, a ich młodość przypada na inne epoki, to ich  marzenia i dążenia wydają się bardzo podobne, tak samo jak obawy i niepewność.
Obie historie podobały mi się w takim samym stopniu, obie były wciągające i intrygujące.  Różnica polegała na tym, że w przypadku Georgii wszystko już się wydarzyło, a Amy wciąż miała szansę na zmianę swojego życia, realizację marzeń.


Fabuła jest wciągająca i nie ma pewności, jak zakończy się ta historia. Akcja mimo, że nie gna na złamanie karku, to jest wartka i zanim się człowiek obejrzy, okazuje się, że nieubłagalnie zbliża się koniec powieści.
„Oświadczyny” to książka, która wzrusza i zaskakuje. Nie ma w niej przeładowania wszystkimi nieszczęściami tego świata, które wciąż spadają na bohaterów. Ale nie jest również różowo, cukierkowo i  w stylu  „żyli długo i szczęśliwie”.
Autorka opowiada o losach swoich bohaterek  w sposób lekki, ale niepozbawiony nutki dramatyzmu. Dodatkowo potrafi zmylić czytelnika i zaskoczyć rozwojem wydarzeń.
Ta książka to powieść obyczajowa okraszona idealnie dobraną porcją romantyzmu. Jest w niej wszystko to, co sprawia, że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością.
W prosty sposób Tasmina Perry opowiada o odzyskiwaniu poczucia własnej wartości, walce o swoje marzenia, odwadze w podejmowaniu ważnych życiowych decyzji oraz o tym, że to nie szata zdobi człowieka, ale jego serce.

Autorka wątek miłosny prowadzi z wyczuciem i subtelnością, ukazując go jako coś pięknego, ale niepozbawionego rys.  Nie pisze non stop o rozpadaniu się serca na milion kawałków itp. aby zobrazować emocje targające bohaterami.   Nie musi iść na łatwiznę i epatować dramatyzmem, aby ukazać targające bohaterami uczucia. Ma lekki i dobry styl, a język którym się posługuje jest obrazowy i działający na wyobraźnię czytelnika.
„Oświadczyny” to dobra książka, ciekawa i poruszająca. Nie jest to typowy romans, który od początku do końca będzie przewidywalny, a jego zakończenie będzie nam znane od pierwszego rozdziału.
Tasmina Perry potrafi zaskoczyć, a zakończenie zostawić otwarte, bo  tak jak w prawdziwym życiu – przyszłość może zaskoczyć i wszystko się może zdarzyć.
Cieszę się, że udało mi się trafić na tą autorkę i na pewno sięgnę po jej kolejne książki.


*za możliwość przeczytania książki, dziękuje Wydawnictwu Kobiecemu


środa, 15 listopada 2017

"Alcatraz kontra Bibliotekarze. Rycerze Krystalii" Brandon Sanderson

„Rycerze Krystalii” to trzecia odsłona przygód Alcatraza Smedry, których autorem jest Brandon Sanderson. 
W tym tomie chłopiec wraz z Bastylią, dziadkiem Smedrym, ojcem , Singiem i matką Bastylii  dociera do Nalhalii. Tam próbuje uratować Mokię przed opanowaniem jej przez Bibliotekarzy, znaleźć zdrajcę wśród rycerzy Krystalii i udzieli ślubu.
Tak właśnie, trzynastoletni Alcatraz udzieli ślubu, ale komu – to się dopiero okaże.

Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze podczas lotu do Nalhalii, który to zostanie nagle, w dość dramatycznych okolicznościach przerwany.
Gdy cała ekipa dotrze wreszcie na miejsce, chłopiec odkryje czym jest popularność i sława, ale nie tylko jej uroki, również cienie i smutki.

Brandon Sanderson tak jak w poprzednich tomach, bawi się z czytelnikiem, wchodzi z nim w interakcję, rozmawia i zwraca się bezpośrednio do niego, przerywając nierzadko galopującą akcję.
Robi to oczywiście celowo i z premedytacją, a czytelnik ma z tego tytułu ogromną radochę.
Powieść jest napisana lekko i z humorem, niekiedy wręcz absurdalnym (kto czytał, ten zrozumie dramat paluszków rybnych).
Z jednej strony to lekka powieść dostarczająca rozrywki, bawiąca czytelnika, z drugiej strony Alcatraz wręcz bezczelnie mówi czytelnikowi, że prócz powyższego jest w niej coś więcej.
Historia opisana w Rycerzach Krystalii uczy, że jest się wartościowym człowiekiem, niezależnie od tego  czy straciło się swoje nadnaturalne moce,  umiejętności czy ogromną siłę. Że sława może zwieść na manowce i można stracić  przez to coś wartościowego . Oczywiście Rycerze Krystalii, to nie powieść, gdzie to górnolotne przesłanie unurzane jest w patosie. O nie. Tu jest zabawnie, lekko i z humorem.

Nigdy bym się nie spodziewała po autorze Archiwum Burzowego Światła, że tak dobrze odnajdzie się w powieści dla młodszego czytelnika, pełnej autoironii,  absurdalnych sytuacji, który z większości wad uczyni potężne talenty.
Do tego tak sprytnie pokieruje akcją i zmyli czytelnika, że koniec końców, ten i tak będzie zaskoczony.
I mimo, że czytałam wszystkie części biografii Alcatraza Smedry, to wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla Sandersona, że głównym antagonistą uczynił Bibliotekarzy. To jest  tak nieprawdopodobny pomysł, że aż cudowny.
Przecież większość z nas, książkoholików z biblioteką ma tylko dobre skojarzenia, a tu się okazuje, że to straszne miejsca, gdzie  podli Bibliotekarze knują mroczny spisek aby przejąć władzę nad światem.
Szalony pomysł i wspaniały jednocześnie.

Akcja jest bardzo dynamiczna, pojawiają się nowi wrogowie (oczywiście z szeregów Bibliotekarzy), spiski i nieprzewidziane wydarzenia oraz nowe wyzwania.
Dzięki temu, że Alcatraz ma trzynaście lat, widać jak się zmienia, jak zaczyna dojrzewać i widzieć to, co do tej pory nie zaprzątało jego myśli.
Jest więc momentami śmiesznie, momentami niezręcznie, chwilami nawet wzruszająco.  Ale przede wszystkim jest niesamowicie wciągająco, bo od tej książki ciężko się oderwać.
Szalone przygody Alcatraza i jego przyjaciół bawią, śmieszą, zaskakują i wzruszają niekiedy. Niezaprzeczalnie robią duże wrażenie i sprawiają, że chce się więcej i więcej.
Jeśli wierzyć Alcatrazowi, to Rycerze Krystalii są środkowym  tomem serii, a kolejny tom pt. „Zakon Rozbitej Soczewki” ma się ukazać niedługo.
Czekam więc z niecierpliwością, a Wam szczerze polecam „Rycerzy Krystalii” i oczywiście poprzednie dwa tomy również. Zresztą jeśli ich nie przeczytacie przed tą powieścią, to Alcatraz będzie się z Was wyśmiewał przez całą książkę.
Serio. 
Przez całą.













sobota, 11 listopada 2017

"Siła, która ich przyciąga" Brittainy C. Cherry

„Siła, która ich przyciąga” to czwarty tom z serii Żywioły autorstwa Brittainy C. Cherry.  Głównymi bohaterami są Graham Russell, pisarz, któremu nagle życie się zawaliło. Ponury, wycofany, oziębły człowiek, który uważa, że nie ma w nim żadnych uczuć.
Oraz ona – Lucille, marzycielka, pełna optymizmu i z sercem na dłoni. Razem z siostrą, która wygrała walkę z nowotworem prowadzi kwiaciarnię.
Spotkają się przypadkiem i choć wydawać by się mogło, że nigdy więcej ich drogi już się nie zejdą, los zdecyduje inaczej.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa, prowadzona z perspektywy dwójki głównych bohaterów.
Mamy więc możliwość dokładnie ich poznać i wszystko co ich spotyka zobaczyć z szerszej perspektywy.
Autorka ma dobry i plastyczny styl, a język jakim się posługuje jest lekki i bardzo przyjemny. Powieść czytało mi się bardzo dobrze i szybko, tak samo zresztą jak wszystkie poprzednie książki autorki.
Fabuła jest ciekawa i momentami zaskakująca, choć wiadomo jak tego typu powieść się zakończy. Mi jednak ta przewidywalność nie przeszkadzała, bo sama akcja jest wciągająca, a książkę czyta się z ogromnym zainteresowaniem.
Minusem jest dla mnie zbytnia patetyczność i ckliwość. Autorka bardzo obrazowo opisuje emocje, ale razi mnie przesyt „pękającego serca, duszy rozpadającej się na milion kawałków” i innych tego typu ubarwień używanych zbyt często. Brittainy C. Cherry niestety zdarza się przedobrzyć i wychodzi ckliwie aż do przesady.

Sami głowni bohaterowie to trochę powielanie schematów. On mroczny, ponury z paskudną przeszłością i nie potrafiący kochać. Ona to chodzący wulkan uczuć, z sercem na dłoni i miłością bijącą z niej na wszystkie strony świata.
Oczywiście ich związek nie ma prawa istnieć, na jego drodze pojawi się wiele przeszkód. I można by powiedzieć, że to już było, wiele, wiele razy w innych powieściach ( oczywiście tak jest), gdyby nie to, że autorka wprowadza do fabuły kilka całkowicie niespodziewanych zwrotów akcji, którymi zaskakuje czytelnika, a fabuła staje się bardziej nieprzewidywalna. Potrafi również „zneutralizować” trochę tą ckliwość poczuciem humoru. Daje to fajne połączenie i niweluje odczucie „ale to już było”.


Kilkoro bohaterów drugoplanowych, którzy się pojawiają w powieść ma ważne zadanie do wykonania i nie znikają po kilku rozdziałach. Mimo, że akcja kręci się głównie wokół Lucy i Grahama, to reszta bohaterów przewija się przez całą powieść z różnym natężeniem.
Postacią, której nie byłam w stanie polubić, była siostra Lucy – Mari. Irytowała mnie, a w pewnym momencie straciłam do niej szacunek.
I nie pomogła jej późniejsza rehabilitacja czy próby wytłumaczenia się.

„Siła, która ich przyciąga” to typowa powieść, która ma wywołać lawinę wzruszeń i wycisnąć z czytelnika trochę łez. Na szczęście autorka potrafi poprzeplatać ten rozrzewniający ton  powieści porcją humoru, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że bohaterów spotykają jedynie same nieszczęścia i dramaty.
Fabuła nie koncentruje się jedynie na rozwijającym się uczuciu pomiędzy bohaterami, ale pokazuje różne oblicza rodzicielstwa, siostrzanej miłości i przyjaźni.

I mimo, że moim numerem jeden, jeśli chodzi o powieści Brittainy C. Cherry pozostaje niezmiennie „Powietrze, którym oddycha”, to uważam, że ta powieść autorce całkiem dobrze się udała i z czystym sumieniem mogę ją polecić.
Na pewno jej lektura wywoła trochę emocji, wzruszy, doprowadzi do śmiechu, a na końcu może nawet doprowadzić do wylania kilku łez. I o to właśnie chodzi.
Ciekawa jestem kolejnej powieści autorki. Lubię jej książki,  które może i nie są niczym wybitnym, ale dzięki nim można się na chwilę oderwać od rzeczywistości i spędzić udany wieczór z lekturą.


czwartek, 9 listopada 2017

"Wyspa Mgieł" Maria Zdybska

Fantasy, to gatunek literacki, który lubię najbardziej. Daje mi możliwość oderwania się od rzeczywistości i przeniesienia w całkowicie inny świat i miejsce.
Wysoko również cenię polskich pisarzy fantasy, mamy ich naprawdę sporo i jest w czym wybierać. Dlatego, gdy zobaczyłam debiut pani Marii Zdybskiej „Wyspa Mgieł” od razu postanowiłam książkę przeczytać.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy piraci wyławiają z morza  około ośmioletnią dziewczynkę, która nie pamięta nic ze swojej przeszłości.
Dziecko to, nazwane Lirr, zostaje na statku piratów, pod opieką kapitana Hego. Po kilku latach postanawia on oddać dziewczynę na dwór w Ysborgu, aby była swego rodzaju zabezpieczeniem jego interesów z królową Maeve.
Oczywiście pierwsze co robi dziewczyna, to szaleńczo zakochuje się w księciu Caelu, a gdy królowa zapada na tajemniczą chorobę, zostaje wysłana w niebezpieczną podróż na Wyspę Mgieł, gdzie jest święte źródło, z którego woda uleczy królową.

Z tą powieścią mam pewien problem. Bywały momenty, gdy czytałam ją z zapartym tchem, dałam się całkowicie wciągnąć w kreowany przez autorkę świat. A bywało też tak, że czytałam trochę z musu, przewracając oczami z irytacją.
Akcja toczy się bardzo nierówno, są fajne i wciągające momenty, są też takie, gdy zwyczajnie się nudziłam. Minusem jest to, że autorka raz szeroko się rozpisuje nad jednymi wydarzeniami, a o innych pisze zaledwie w kilku zdaniach.
Maria Zdybska ma lekkie pióro i potrafi bardzo plastycznie ukazać wymyślony przez siebie świat. Mimo to, odnosiłam wrażenie, że chwilami sama nie wiedziała, jak pokierować akcją i bohaterami.

Głównych bohaterów jest troje. Lirr, obiekt jej westchnień – Cael oraz poznany podczas wyprawy Mag Raiden.
Najciekawszą postacią i tą, którą polubiłam okazał się Raiden, choć i on nie ustrzegł się wad. Pomijam już fakt, że non stop uśmiechał się ironicznie lub cwaniacko, ale okazał się tak bardzo tajemniczy, że jego tajemnice skrywały tajemnice, które z kolei skrywały tajemnice. Tak, dokładnie tak było. Prócz tego był całkiem fajny, pełen sarkazmu i odrobiny zblazowania.

Cael to bohater, o którym nie da się zbyt dużo napisać, bo to najbardziej mdła i nijaka postać o jakiej czytałam. Raz, że praktycznie nic o nim nie wiemy, prócz tego, że:
1. Jest,
2. Lirr jest w nim szaleńczo zakochana,
3. Cierpi z powodu choroby matki.
Dwa, że autorka w jednej chwili przedstawia go jako wiernego przyjaciela i obrońcę Lirr, a za chwilę jako potencjalnego spiskowca przeciw dziewczynie wraz z królową i jej podstępnym medykiem Viorelem. Nie wiadomo zatem po której stronie stoi młody książę, ani do czego dąży.

No i nasza główna bohaterka Lirr. Z założenia miała być chyba harda, sprytna i odważna. Ja odebrałam ją jako zbyt impulsywną, rozkapryszoną nastolatkę, która sama nie wiedziała czego chce i miotała się w różne strony jak chorągiewka na wietrze.
W dodatku gdy coś szło nie tak jak chciała, na wszystko reagowała krzykiem i ucieczką w bliżej nieokreślonym kierunku.
Z jednej strony rozumiem jej dezorientację, została wysłana z misją, na którą nie była gotowa, w dodatku to czego dowiedziała się o królowej Maeve i jej medyku, mocno ją zaniepokoiło, żeby nie rzec, że przestraszyło. Więc dziewczyna mogła czuć się niepewnie i nie wiedzieć, jak powinna postąpić.
Z drugiej strony dostała tyle wskazówek i ostrzeżeń przed królową i medykiem, że nawet średnio rozgarnięta dziewczyna potrafiłaby dodać dwa do dwóch i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Lirr jednak tego nie robi, co to to nie. Wścieka się tylko na pojawiające się przeszkody i w wymyślny sposób przeklina. Nie potrafiłam jej tak naprawdę polubić, zbyt często mnie denerwowała.  Nie jest jednak do cna wkurzającą postacią, da się z nią wytrzymać.

Czarne charaktery w tej powieści są dwa, królowa Maeve i medyk Viorel. I tu nie ma żadnych złudzeń czy niepewności. Są źli do szpiku kości i w zgodzie ze swoimi podłymi charakterami planują wszystkie działania.
Oczywiście ich prawdziwe motywy działania są bliżej nieznane i okryte tajemnicą, ale czytelnik co nieco może się domyślić.

Mimo, że fabuła nie jest niczym odkrywczym, a pewne rozwiązania są bardzo sztampowe i powielają schematy z innych książek, to autorce udało się mnie zaciekawić i zaintrygować.  Plusem  jest wspaniały kruk, który ratuje Lirr z licznych tarapatów i towarzyszy jej przez całą powieść. Czym jest ptak, okaże się na samym końcu powieści, choć już szybciej będzie można się tego domyślić.
Tajemnica pochodzenia Lirr pozostaje nieodkryta, ale już w tym tomie autorka zaznacza, że jest bardzo ważna.  Powieść kończy się w kluczowym dla fabuły momencie, więc oczywiste jest, że to dopiero pierwszy tom z serii.
„Wyspa Mgieł” to powieść nierówna, ale całkiem przyjemna. Czytało mi się ją zazwyczaj szybko i z zainteresowaniem.
Autorka wykreowała ciekawy świat i kilkoro ciekawych bohaterów, choć najfajniejsi i najciekawsi okazali się bohaterowie drugoplanowi.
Na pewno sięgnę po kolejny tom. Ciekawa jestem jak potoczą się losy bohaterów i co skrywa przeszłość Lirr.
Liczę również, że autorka rozwinie swoje umiejętności i tom drugi będzie lepszy.
Ta powieść, mimo pewnych wkurzających momentów, to lekka i przyjemna lektura i sama się zdziwiłam, że tak szybko ją przeczytałam.


wtorek, 7 listopada 2017

"Lirogon" Cecelia Ahern

Co zrobisz, gdy na twojej drodze pojawi się ktoś o wyjątkowych zdolnościach, do bólu dobry i niewinny? Czy będziesz go chronić ze wszystkich sił, czy zechcesz pokazać całemu światu, wyrywając z bezpiecznego miejsca i rzucając na żer show biznesu?

Bo, Solomon i Rachel to trójka młodych filmowców. Bo jest producentką filmów dokumentalnych, Solomon dźwiękowcem (i jej chłopakiem), a Rachel czaruje kamerą.
Cała trójka zbiera właśnie liczne nagrody za film o braciach bliźniakach, żyjących samotnie na farmie. Gdy jeden z nich umiera, jadą na pogrzeb i przypadkowo odkrywają tajemnicę skrywaną przed wszystkimi przez zmarłego. Jest nią nie co, ale kto – Laura, młoda kobieta, która w tajemnicy przed całym światem mieszkała w domku w lesie, na farmie braci.
Dziewczyna ma niesamowite umiejętności, potrafi jak australijski ptak lirogon, naśladować każdy dźwięk, który usłyszy.
Bo, zachwycona dziewczyną od razu dostrzega szansę na kolejny film dokumentalny, który mógłby zapewnić jej sławę.
Przekonuje więc dziewczynę – Laurę, aby wzięła w nim udział.  Razem z Solomonem zabiera ją  z jej bezpiecznego domu w lesie i wciąga w bezwzględny świat show biznesu.


Gdy sięgałam po tą powieść, spodziewałam się historii w stylu bajki o Kopciuszku. Miało być romantycznie, z pewnymi problemami, ale koniec końców, ze wzruszającym happy endem.
Czy tak było? Nie.

Zacznę od tego, że Lirogon – bo to o tej książce jest mowa – to w moim odbiorze powieść do bólu smutna. Od początku do końca.
Historia 26 leniej kobiety, całkowicie odciętej od świata, wycofanej, niepewnej,  a następnie z powodu jej szczególnych umiejętności wepchniętej do programu StarrQuest (program w stylu Mam talent) to dla mnie obraz przesiąknięty samotnością, zawiedzionymi nadziejami i rozczarowaniem.
Na przykładzie Laury (nazwanej w programie Lirogon) autorka pokazała czym kieruje się show biznes i jaki jest bezwzględny w swoich działaniach, jak współczesny świat nie potrafi zrozumieć odmienności, że wszystko jest w nim na sprzedaż, pytanie jest tylko o cenę.
Nawet Bo, która początkowo chciała dobrze, chciała nakręcić ciekawy film dokumentalny, nie potrafiła – a może nie chciała – uszanować niewinności Laury i otoczyć ją opieką.
Nie rozumiała dziewczyny, nie potrafiła nawiązać z nią normalnych relacji, co poskutkowało szeregiem wydarzeń, które zmieniły w gruzy podwaliny życia bohaterów.

Jeśli już jestem przy bohaterach, to muszę to z siebie wyrzucić – prócz Laury i Alana, nie byłam w stanie polubić nikogo innego w tej powieści. Bo od początku budziła moją niechęć, a obserwując poczynania i decyzje Solomona, zniechęciłam się również do niego.
Swoich bohaterów autorka kreśli bardzo dobrze. Poznajemy ich, ich wewnętrzne rozterki, dylematy, pragnienia. Śledzimy ich dobą i złą stronę charakteru, widzimy w nich dobro, ale również egoizm, tchórzostwo, zazdrość,  wstydliwą radość z czyjegoś potknięcia, upadku.
Ta plątanina emocji robi duże wrażenia podczas lektury, ale niekiedy bardzo skutecznie zniechęca do danego bohatera. Najwięcej czasu autorka poświęca Laurze, ukazaniu jej wnętrza, próbie wyjaśnienia skąd u niej tak wyjątkowy talent, pokazaniu jak próbuje odnaleźć się w współczesnym świecie, gdzie rządzą pieniądze, blichtr i powierzchowność.

Akcja powieści rozpoczyna się dość spokojnie, pomału nabiera tempa. Fabuła jest wciągająca, tym bardziej, że kwestia happy endu jest mocno wątpliwa im dalej w lekturę zagłębia się czytelnik.
Autorka ma lekki i przyjemny styl, przez co powieść czyta się dobrze i bardzo szybko.
Obraz zderzenia niewinności Laury z okrucieństwem show biznesu nie jest w literaturze niczym świeżym ani odkrywczym, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że to dość sztampowy motyw.
Ale Cecelia Ahern kreśli go tak obrazowo, że mimo iż mało odkrywczy, jest on wciągający i wywołujący ogromne emocje. Czytając Lirogona, miałam chęć wstrząsnąć wszystkimi bohaterami, nawrzeszczeć na nich, zapytać dlaczego nie widzą, jak ogromną krzywdę robią Laurze. Jak bardzo ich egoizm może ją zranić.
Oczywiście w powieści pojawia się również wątek miłosny, ale nie on gra pierwszych skrzypiec. Jest ważnym uzupełnieniem fabuły, bo zmusi bohaterów do podjęcia takich, a nie innych decyzji, ale nie dominuje opowiadanej historii.

Powieść pomimo pewnych elementów humorystycznych, jest jednak smutna i z przygnębiającym wydźwiękiem.
Obnaża również prawdziwe oblicze programów typu Idol, Mam talent itp. Pokazuje, że udział w takim programie to nie droga usłana różami, ale dużo częściej to bardzo kamienista ścieżka na szczyt, z którego można spaść w ciągu jednej chwili.
Zakończenie powieści jest otwarte i mimo pewnego kierunku wyznaczonego mu przez autorkę, uważam, że jeszcze nic nie zostało przesądzone. Droga, którą przebyła Laura wraz z Bo i Solomonem była długa i bolesna.  Dostali surową nauczkę i musieli wyciągnąć z niej wnioski.

„Lirogon” to dobra książka. I nawet fakt, że poruszane przez autorkę problemy pojawiały się wiele razy wcześniej w literaturze, nie zmieni tego, że czyta się ją dobrze, jest ciekawa i wciągająca, a jej przesłanie jest mocne i wyraźne.
Spodobał mi się jej sposób ukazania otaczającego nas świata i chętnie sięgnę po kolejne książki autorki.








sobota, 4 listopada 2017

"Zapisane w kartach" V tom serii INNI Anne Bishop

Na finałowy, piąty tom serii INNI Anne Bishop czekałam niecierpliwie. Oczarowała mnie ta seria od pierwszego tomu, stała się jedną z tych, do których wracam co pewien czas.
Akcja powieści rozpoczyna się niedługo po tym, jak Starsi wzięli odwet na ludziach i krwawo stłumili ich
powstanie przeciwko Innym. Wiele miast zniknęło z powierzchni ziemi, niektóre zostały całkowicie wyludnione.
Ludzie przekonali się, że nie są właścicielami terenów, które zamieszkują, a w ciemności przebywają istoty mogące zniszczyć cały ludzki gatunek.
Dziedziniec w Lakeside  nie ucierpiał za bardzo, choć i tam nie obyło się bez ofiar.  Simon i Meg próbują utrzymać kruch pokój pomiędzy ludźmi a terra indigena żyjącymi razem na dziedzińcu.
I wszystko byłoby ok., gdyby nie dwa wydarzenia, pojawienia się na dziedzińcu Cyrusa Montgomery, cwaniaczka robiącego szemrane interesy, posuwającego się do każdego draństwa dla osiągnięcia własnych korzyści oraz przybycie na dziedziniec dwojga Starszych.
Ci ostatni zabraniają Simonowi pozbycia się Cyrusa z dziedzińca, chcą bowiem obserwować jak jeden człowiek może wpłynąć na całą społeczność i nauczyć się, jak rozpoznawać jego złe intencje i działania.
Ludzi i terra indigena zaczną się przed jego działaniami bronić, a Meg zobaczy w swoich wizjach grób.


Akcja powieści jest bardzo dynamiczna. W powieści spotykamy wszystkich dobrze znanych bohaterów z poprzednich tomów, pojawi się również kilka nowych postaci, ale prócz Cyrusa i jego rodziny, nie odegrają one zbyt ważnej roli.
Oczywiście głównym antagonistą w tym tomie jest brat porucznika Montgomery – Cyrus. Przy czym nie ma tu jednego dużego spisku, z którym muszą zmierzyć się mieszkańcy dziedzińca, ale szereg drobniejszych wydarzeń, które w taki czy inny sposób będą zagrażać pokojowi pomiędzy ludźmi a Innymi.
Autorka bardzo obrazowo pokazuje, jak jeden człowiek może wpłynąć na całą społeczność, jak potrafi zniszczyć wzajemne zaufanie i zburzyć kruche porozumienie.
Ukazuje również, jak ludziom trudno sobie poradzić z odmiennością i potrzebie sprostania wymaganiom narzucanym przez otoczenie.

Anne Bishop ma lekki i przyjemny styl. Powieść czyta się szybko i jest ogromnie wciągająca. Świat Innych wykreowany jest bardzo obrazowo. Choć niestety da się wyczuć pewną różnicę, pierwsze trzy tomy były tłumaczone przez inną tłumaczkę i to się czuje. Według mnie tłumaczka pierwszych trzech części lepiej potrafiła oddać klimat powieści.
Nie to, żeby tom czwarty i piąty były złe czy gorsze pod względem zawartości, fabuły czy akcji. Ale np. pojawiają się niepotrzebne zmiany nazw miejsc, osad itd. Również język wydaje mi się trochę mniej plastyczny, obrazowy.
Niemniej jednak, powieść czyta się dobrze i bez problemów czytelnik jest wciągany w fabułę.

W tej części poznajemy trochę lepiej naturę Starszych. Jest również bardziej krwawo i brutalnie.  Co ciekawe, dopiero pojawienie się Cyrusa uświadamia ludziom, w jak komfortowych warunkach żyli do tej pory na Dziedzińcu. Zobaczyli, że ich bezpieczeństwo zostało zagrożone przez poczynania jednego człowieka, a karę za to mogą ponieść wszyscy. I solidarnie z terra indigena postanowili temu zapobiec.
Natomiast Starsi przekonali się, że zło nie jest zależne od gatunku, tylko od charakteru człowieka.

Praktycznie wszystkie wątki zostają wyjaśnione i zakończone. Choć pojawia się jeden nowy, który nie doczekał się rozwiązania i może być małą, otwartą furtką do kontynuacji, gdyby autorka postanowiła wrócić do Dziedziniec w Lakeside  i jego mieszkańców.
Jeśli chodzi o wątek uczucia pomiędzy Simonem i Meg, to jest on prowadzony tak samo, jak dotychczas. Subtelnie, nienachalnie, z wyczuciem. Nie dominuje w żaden sposób fabuły, ale jest jej idealnym uzupełnieniem.
Oczywiście ta para jest spoiwem całej społeczności Dziedzińca w Lakeside, przykładem tego, że przyjaźń, miłość i troska potrafią pokonać wszystkie różnice i podziały.

Jeśli chodzi o kreację bohaterów, to nic nowego nie mogę napisać, bo nic się nie zmienia. Znamy ich wszystkich z poprzednich książek z serii, ich charaktery, osobowość, dążenia, troski i radości. Autorka potrafi tworzyć fascynujące postacie, oddać ich osobowość i złożone charaktery.
Śledzimy ich codzienne zmagania, decyzje jakie muszą podejmować i wyzwania z jakimi muszą się mierzyć.
W tym tomie wątek wieszczek krwi jest całkowicie marginalny, prócz Meg nie pojawiają się żadna z pozostałych dziewczyn, które po wyzwoleniu ich z ośrodków zostały ukryte przed ludźmi.
Dzieje się tak dlatego, że cała akcja w tym tomie rozgrywa się na Dziedzińcu w Lakeside.
W powieści jest trochę sytuacji humorystycznych, ale zdecydowanie mniej niż w poprzednich tomach.
Anne Bishop koncentruje się relacjach pomiędzy terra indigena a ludźmi, tych szeroko pojętych, jak i tych dotyczących poszczególnych bohaterów.
Kładzie mocny nacisk i podkreśla, że ludzie nie dzielą się na bogatych czy biednych, wysokich czy niskich, białych czy czarnych, ale zwyczajnie na dobrych i złych. 


Autorka świetnie wykreowała świat Innych i rządzące nimi prawa, zrobiła to bardzo obrazowo i ciekawie.
Pokazała jak skomplikowanym gatunkiem są ludzie, jak bardzo potrafią szkodzić sobie samym, innym gatunkom, naturze, zwierzętom. Jak bardzo są przekonani, że im wszystko się należy, bez względy na koszty.
Ukazała również jaką mogą ponieść za to karę.

Uważam, że „Zapisane w kartach” to dobre zakończenie serii, niejednoznaczne, z otwartym zakończeniem, które pozostawia możliwość napisania kolejnych historii ze świata Innych.
Na stronie autorki przeczytałam, że tak się stało i w 2018 ma się pojawić nowa powieść ze świata Innych, z nowymi bohaterami, a akcja ma się rozgrywać w całkiem innym miejscu. Ciekawa jestem czy autorka pozwoli w tej książce pojawić się starym bohaterom, czy jednak całkiem się od nich odetnie.
Liczę na to, że polski wydawca zdecyduje się ja wydać.

czwartek, 2 listopada 2017

Thor:Ragnarok. Wspaniałe widowisko od Marvela

Filmy Marvela ja zwyczajnie uwielbiam. To moja wielka słabość. Lubię fakt, że może się w nich wydarzyć
wszystko, a samo widowisko będzie na wysokim poziomie.
Patrząc na powyższe, nie mogło mnie zabraknąć na seansie najnowszego filmu – Thor: Ragnarok.
Akcja filmu rozpoczyna się od zapobiegnięciu przez Thora zmierzchowi bogów. Pokonuje siłę, która miała za zadanie rozpętanie przepowiadanej zagłady.
Ale powrót Władcy Piorunów do Asgardu nie przebiegnie tak, jakby ten sobie życzył. Dowiaduje się, że Odyn, to Loki i wraz z bratem podąży na ziemię, w poszukiwaniu Ojca. Pewne wydarzenia natomiast sprawią, że do Asgardu powróci Hela –jego siostra i przy okazji Bogini Śmierci i zacznie siać spustoszenie.

Film rozpoczyna się z przytupem i sporą dawką humoru. Zresztą cały film naszpikowany jest sytuacjami humorystycznymi. Jeśli o to chodzi, to bliżej mu do Strażników Galaktyki niż poprzednich odsłon przygód Thora.
Humor w filmie niekiedy ociera się o banalność, ale dzięki temu widzimy, że Thor ma nieustające przekonanie o swojej wspaniałości, Loki wbrew pozorom wcale nie jest taki zblazowany, a Hulk bywa wyjątkowo kapryśny, jak dziecko.
Odebranie każdej z postaci glorii chwały pokazuje ich w bardziej ludzkim wymiarze, ale nie odbiera boskości ani wyjątkowości.
Jest więc wesoło, dynamicznie, ale bywa również poważnie. I choć podniosły ton poprzednich przygód Thora, tutaj jest tylko trochę wyczuwalny, to w niczym to nie przeszkadza, wręcz jest zaletą.


Niezmiernie cieszy spotkanie z dobrze znanymi bohaterami, wiadomo też czego można się po nich
spodziewać. Tak więc Thor jest dobry, pełen poświęcenia dla innych i walki o ich dobro, Loki jest cudownie niejednoznacznym łotrem, a Hulk… no jak to Hulk, rozwałka. Ale również ci dopiero debiutujący w świecie Marvela bohaterowie robią wrażenie.
Oczywiście głównym antagonistą jest Hela, fenomenalnie zagrana przez Cate Blanchett. Jest tak cudownie zła, bezwzględna i okrutna, że każde jej pojawienie się na ekranie wywoływało mój zachwyt.
Oczywiście jej motywacje, to nic odkrywczego, rzekłabym wręcz, że są sztampowe, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu jakie wywiera jako zły charakter.
Na uznanie zasługuje również Arcymistrz grany przez Jeffa Goldbluma, cudownie komiksowa postać, tak przerysowana, że aż wspaniała. Do tego niewylewająca za kołnierz Walkiria, która walczy z demonami przeszłości, czy kamienny stwór łaknący rewolucji (jakiejkolwiek) Korg są wspaniałym uzupełnieniem komiksowego świata.

W filmie jest trochę nawiązań do innych filmów ze świata Marvela, a niektóre są ubrane w komediowe szaty.
Muzyka jest pełna elektronicznego brzmienia rodem z filmów sci-fi z lat osiemdziesiątych. Mój zachwyt wzbudziło wykorzystanie utworu  „Immigrant Song” od Led Zeppelin.
Akcja jest bardzo dynamiczna, a CGI nie przytłacza obrazu.
Film ogląda się z zapartym tchem, spodziewając się niespodziewanych zwrotów akcji. Tym bardziej, że wraz z Thorem główne skrzypce odgrywa Loki, a jak wiadomo, po nim można spodziewać się najbardziej
podłych zagrywek, każdej możliwej zdrady i oszustwa. Czy to, że uwielbiam tą postać jest oczywiste? Jeśli nie, to przyznaję, Lokiego granego przez Toma Hiddlestona pokochałam odkąd po raz pierwszy zobaczyłam go 2011 roku w pierwszej odsłonie przygód Thora.

Fabuła nawiązuje się do legendy o ostatecznej zagładzie świata bogów i Asgardu, ale nie jest przeładowana patosem i powagą, choć i w tej części widzimy wielkie akty odwagi i poświęcenia dla ludzkości.
Thor: Ragnarok to świetna rozrywka, w komiksowym stylu, zrobiona lekko i z humorem. Okraszona świetną muzyką i dopracowaną stroną wizualną.
Nie ma co doszukiwać się w tym czy innych filmach Marvela głębi czy drugiego dna. Ich twórcy starają się sprawić, aby widz wyszedł z seansu zadowolony, z uśmiechem na ustach. Jak dla mnie udało się to w 100%.
Na koniec dodam, że w filmie są dwie sceny po napisach, zachęcam do ich obejrzenia.

*wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony www.filmweb.pl