czwartek, 29 marca 2018

Książkowe zakupy w marcu, druga odsłona

Marzec to początek wiosny i trochę premier na które czekałam. Niektóre już na moich półkach, część dopiero dotrze, a kilka książek, które zamówiłam w przedsprzedaży i miały się ukazać w kwietniu - już dotarła.
W tym miesiącu w zamówieniach dominowała fantastyka, choć nie zabrakło również powieści obyczajowych .
Największe zamówienie zrobiłam w arosie, wykorzystując ostatnie dni promocji.  Nie ukazały się jeszcze wszystkie książki, które chciałam zamówić, ale z racji tego, że będą dostępne dopiero po zakończeniu promocji, postanowiłam przerzucić je na kolejny miesiąc zakupwy.


Jeśli chodzi o książki obyczajowe, to skusiłam się na mocno promowaną na blogach i instagramach powieść "Historia złych uczynków" i jestem ciekawa czy to tylko dobry marketing, czy książka jest rzeczywiście tak dobra.
Zamówiłam też powieść "Wolność jaskółki" wydaną przez Novae Res. Nie mam dobrego doświadczenia z książkami wydawanymi przez to wydawnictwo, ale opis mnie zainteresował, więc postanowiłam zaryzykować.
Zobaczymy co z tego wyjdzie.






Na półce czeka na przeczytanie "Królowa Tearlingu", ale gdy Galeria Książki puściła jednodniową promocję na wszystkie tomy, w cenie po 10 zł za sztuke, to grzechem było nie kupić. Tak więc dokupiłam w ciemno pozostałe dwa tomy i pewnie niedługo będę sprawdzała skąd tak skrajne opinie o tej trylogii.
Dodatkowo dostałam eKartę w empiku, więc zaopatrzyłam się w trzeci tom trylogii Arturiańskiej, oraz w dziewiąty tom jednej z najlepszych sag rodzinnych, jakią czytałam, czyli dziwiąty tom opowieści o losach rodziny Poldark.
Jestem go szalenie ciekawa, poprzedni tom skończył się w ważnym momencie, więc kusi mnie żeby rzucić to co teraz czytam i powrócić do Kornwalii razem z rodziną Poldarków.











poniedziałek, 26 marca 2018

„Irlandzkie Łąki” Susan Anne Mason

„Irlandzkie Łąki” autorstwa Susan Anne Mason skusiła mnie opisem fabuły i latami, w których rozgrywa się akcja tej powieści.
Głównymi bohaterkami są siostry O’Leary – Brianna oraz Colleen.  Młode dziewczyny u progu dorosłości,
wychowane na Long Island na farmie ojca (hodującego konie wyścigowe), która zaczyna mieć problemy finansowe.
James O’Leary wpada więc na pomysł, aby wydać je za mąż za tzw. „pieniądze” aby uratować farmę, nie licząc się kompletnie z tym, czego chcą jego córki. Zresztą w roku 1911 zdanie dzieci nie miało za wielkiego znaczenia dla rodziców, tym bardziej córek.


Historia, którą opowiada autorka, to nic innego jak klasyczny romans. Przedstawia  czytelnikowi na wstępie obie siostry, pokazuje ich charaktery i pragnienia.
Przy czym Brianna ukazana jest jako wręcz chodzący ideał, a jej siostra Colleen jako zepsuta panna z dobrego domu, której nieobce są knucia i intrygi, nawet przeciwko własnej siostrze.
Oczywiście każda z nich spotka na swojej drodze miłość, przed którą spiętrzą się przeszkody, przede wszystkim w postaci ich ojca.
Akcja powieści płynie dość leniwie, choć autorka stara się wprowadzać niespodziewane zwroty akcji. I mimo, że w powieści wiele się dzieje, to mi nie udało się wciągnąć w akcję i przejąć problemami sióstr O’Leary,a  momentami czytało mi się powieść dość ciężko.
Jeśli chodzi o męskich bohaterów, będących równocześnie wybrankami Brianny i Colleen, to są to Gilbert, którego po śmierci matki ( była pracownikiem u rodziny O’Leary) rodzina niejako przygarnęła, dała dom i traktowała jak syna i brata oraz daleki kuzyn matki dziewcząt – Rylan.
Obaj panowie odegrają ważną rolę nie tylko w życiu młodych kobiet, ale i całej rodziny.

Nic w „Irlandzkich Łąkach” mnie w zasadzie nie zaskoczyło, przebieg akcji, rozwój fabuły – to wszystko było do przewidzenia. Mimo starań autorki, było tak naprawdę mało momentów, które rzeczywiście mnie zaskoczyły.
Pojawił się jeden całkiem ciekawy wątek poruszający bardzo trudny temat, ale został on potraktowany po macoszemu i „rozwiązany” w kilku zaledwie zdaniach.
Dodatkowo niektóre decyzje bohaterów były dla mnie kompletnie niezrozumiałe i nie potrafiłam pojąć jak można było się decydować na takie kroki.
Czytając tą powieść zastanawiałam się czym tak naprawdę kierują się jej bohaterowie, że pozwalają panu O’Leary aby narzucał im działania wbrew sobie. Dlaczego godzą się na takie przedmiotowe traktowanie, jakby nie byli ludźmi, tylko meblami, które można poprzestawiać wedle własnego upodobania.

Autorka ma bardzo lekki styl i potrafiła oddać realia tamtych czasów. Jednocześnie czegoś mi w jej powieści zabrakło, jakiejś ikry, emocji, które towarzyszą miłości i zakochaniu. Tym bardziej, gdy na drodze niedoszłych kochanków piętrzą się same problemy i przeciwności.
Pani Mason  bardziej skupiła się na ukazaniu przemiany jaką przeszła Colleen i jej ojciec oraz na wewnętrznych rozterkach Brianny i Gilberta niż na ukazaniu ich walki o miłość.
W sumie tej całej walki, tak szumnie zapowiadanej w opisie fabuły nie zauważyłam za wiele. Wszyscy bohaterowie przez większą część powieści  biernie poddają się woli pana O’Leary.

Wiele miejsca w powieści autorka poświęca również religii i wierze. Bóg ma duże znaczenie dla bohaterów tej powieści i nie ma strony, aby któreś z nich nie zwracało się do niego z prośbą o pomoc albo dziękując mu za okazane łaski i błogosławieństwa.
Jak się okazało na końcu, gdy czytałam info o autorce, ona sama  określa swoje powieści jako romanse okraszone wiarą . I to by moim zdaniem wiele tłumaczyło jeśli chodzi o postępowanie bohaterów, ich decyzje i wybory.
Nie mam absolutnie nic przeciwko takiej literaturze, ale to jednak nie jest mój typ i pewnie gdybym wiedziała, że to taki gatunek powieści, to pewnie nie zdecydowałabym się na sięgnięcie po tą książkę.
I nie chodzi tu o to, że mam jakieś zastrzeżenia wobec osób wierzących, absolutnie tak nie jest.  Po prostu w tym romansie zabrakło mi romansu,  a niektóre zachowania bohaterów były mocno piętnowane, choć w moim odczuciu nie były czymś, co zasługiwałoby na takie potępienie.

Lubię od czasu do czasu przeczytać dobry romans (nie mylić z erotykami) ale w tej powieści zbyt mało było dla mnie romansu, a te dramatyczne wydarzenia, które spotykały bohaterów jakoś nie wydawały mi się aż tak dramatyczne.
Gdybym miała podsumować tą powieść jednym zdaniem to brzmiałoby ono tak: zamiast gorącego i mocnego espresso, dostałam letnią i lurowatą kawę rozpuszczalną.
Pomysł na powieść wydawał mi się całkiem ciekawy, ale ten typ powieści zdecydowanie do mnie nie przemawia, tym samym nie sięgnę zapewne po inne książki autorki ani po kolejne  z serii opowiadającej o rodzinie O’Leary.



środa, 21 marca 2018

"Spiżowy Gniew" Michał Gołkowski

„Spiżowy Gniew” to kolejna po Komorniku i Moskalu powieść autora po którą sięgnęłam.
Opis fabuły tak mnie zaintrygował, że czekałam na premierę dość niecierpliwie.
Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, gdy do Hatwaretu przybywa Zahred. Tajemniczemu mężczyźnie dość szybko udaje się dostać do cesarskiego pałacu i wkraść w łaski Cesarza i jego rodziny.
Ale od momentu jego pojawienia się nic nie idzie tak jak powinno, a już na pewno nie próba doprowadzenia do pokoju pomiędzy od wieków zwaśnionych Hatwaretu i Messembrii.
Kim jest Zahred? Jakie są jego cele i dążenia? Co skrywa tajemnica jego przeszłości?

Powieść rozpoczyna się z niemałym przytupem i zrobiła na mnie wrażenie od pierwszej strony. Akcja rozkręca się powoli i szczerze mówiąc byłam przekonana, że potoczy się zupełnie inaczej.
Ale czym dalej, tym bardziej byłam zaskakiwana przez kolejne zwroty akcji i działania głównego bohatera.
No właśnie – Zahred.
Skrywający tajemnicę, która determinuje jego wszystkie działania i dążenia, napędza go, a jej natury możemy się co najwyżej domyślać.
Zahred to bohater, który mnie intrygował, ciekawił, fascynował, ale którego za żadne skarby nie byłam w stanie polubić. No nie i koniec.
Ja rozumiem, że lekko mówiąc gość ma totalnie przechlapane i jego długie życie, no cóż, zapewne nieźle dało mu popalić, ale mimo mojej ogromnej fascynacji nie polubiłam drania.
Nie zmienia to natomiast faktu, że chętnie będę śledziła jego dalsze przygody i z nieskrywaną przyjemnością odkrywała jego tajemnice.
Moje podejście do Zahreda jest trochę podobne do mojej fascynacji Kommodusem, genialnie zagranym przez Joaquin’a Phoenix w Gladiatorze. Wiadomo, że to postać do cna zła i zdeprawowana, ale w tym swoim okrucieństwie i szaleństwie był na wskroś fascynujący.
Podobnie jest w moim przypadku z Zahredem. Brutalny, wyrachowany, konsekwentnie dążący do osiągnięcia swojego celu bez oglądania się na krzywdy jakimi usłana będzie droga do jego realizacji. W myśl zasady, że cel uświęca środki.
A jednak jak w przypadku Lorda Vadera, chwilami wydawało mi się, że pozostały w nim jakieś resztki ludzkich uczuć i to właśnie dzięki temu przekonaniu nie zapałałam do niego czystą, niczym nieskalaną nienawiścią.
No bo umówmy się – bohater, który wywołuje tak skrajne emocje, nie ważne czy dobre czy złe, to jednak sukces autora.

Prócz Zahreda mamy jeszcze kilkoro bohaterów odgrywających kluczową rolę w powieści, Sarsana i jej brat Tyrsen – dzieci Cesarza Hatwaretu, akolita Zakarnasz oraz książę Messembrii – Arimnetos.
Każda z tych postaci była ciekawa i dobrze nakreślona i bez problemu potrafiła wywołać we mnie różnorakie emocje. Najbardziej polubiłam Zakarnasza, skromnego i inteligentnego akolitę, pozornie nijaki, okazał się najbardziej bystrym i dociekliwym uczestnikiem rozgrywających się w powieści wydarzeń.
„Spiżowy Gniew” to brutalne fantasy, gdzie trup ścieli się gęsto, krew leje strumieniami, nic nie jest słodko różowe i nawet wątek miłosny (a jakże jest taki) jest umiejętnie dopasowany do klimatu powieści.
Autor fajnie pokazał przemianę jednej z głównych postaci, jej siłę charakteru, inteligencję i bystry umysł jednocześnie na jej tle ukazując miałkość charakteru i łatwość z jaką dał się manipulować inny bohater.
Był to ciekawy zabieg, który mnie trochę zaskoczył i rozbił w drobny mak moje wszystkie przypuszczenia, co do kierunku w jakim potoczy się akcja.

„Spiżowy Gniew” szybko mnie pochłonął i wyłączył na jakiś czas z życia. Prócz ciekawości, która pchała mnie do przodu, szybkiemu czytaniu sprzyja lekki i bardzo przystępny styl pisarza, do którego zdążyłam się już przyzwyczaić.
Prócz bitewnego zgiełku i dworskiego zepsucia, śledzimy jak jedno wydarzenia wywołuje kolejne, aż do momentu, gdy już nie da się zatrzymać rozwoju wypadków i wydarzenia jak lawina, zmiotą wszystko co stanie na ich drodze.

Ta książka, to kawał solidnego fantasy i wstęp do kolejnych tomów, których jak się domyślam ma być
siedem, co sugeruje nazwa Siedmioksiąg grzechu.
Cieszę się, że to jeszcze nie koniec mojej przygody z Zahredem i ciekawa jestem ogromnie, jak autor pokieruje jego dalszymi losami.
Patrząc na tempo w jakim potrafi pisać Michał Gołkowski, spodziewam się kontynuacji jeszcze w tym roku.
Na koniec chciałam po raz kolejny pochwalić wspaniałe ilustracje w Spiżowym Gniewie, których autorem jest Vladimir Nenov.




sobota, 17 marca 2018

Alice i Oliver" Charles Bock


„Alice i Oliver” to historia młodego małżeństwa, które złapało życie za rogi, cieszy się wzajemną miłością, paromiesięczną córką i realizacją swoich zawodowych ambicji.
Alice jest pełna pasji, niezależna, bystra, piękna i kocha męża całym sercem. 
Oliver to trochę wycofany, ale pełen uczuć mężczyzna, który dla ukochanej żony jest gotowy zrobić wszystko.
I właśnie pewnego dnia, nadejdzie ten moment, gdy życie zweryfikuje jego uczucia, bo u Alice zostaje zdiagnozowana bardzo agresywna postać białaczki.


Autor napisał tą książkę na podstawie osobistych doświadczeń i to da się wyczuć.
Ta powieść emanuje autentycznością i daje się wyczuć, że to nie fikcja, a prawdziwa historia.
Głównych bohaterów poznajemy w momencie, gdy Alice trafia do szpitala, nie przeczuwając co za choroba zaatakowała jej organizm.
Wraz z Alice przechodzimy wszystkie stadia choroby, wszystkie emocjonalne huśtawki, od nadziei po całkowite załamanie.
Wraz z nią i Oliverem śledzimy przebieg leczenia, które aby uratować jej życie, musi ją prawie zniszczyć.
Autor niczego nie ubarwia, nie koloryzuje, pisze jak było, co czuła Alice, jej przemyślenia, reakcje, pragnienie przeżycia i strach przed śmiercią.
Pisze o tym bardzo wiarygodnie, bo korzystał w obszernych notatek swojej żony, które podczas długiej choroby prowadziła dzienniki.

Prócz bezpośredniej walki z chorobą, Charles Bock opisuje również jak białaczka wpłynęła na całą ich rodzinę, jak odbiła się na łączących małżeństwo więzach, jak bardzo nadwerężyła ich wzajemną miłość i zaufanie.
Ta choroba niszczyła nie tylko ciało Alice, ale również jej umysł oraz  samego Olivera. Krok po kroku przygniatała go swym ciężarem, skazując na ciągły strach, przed każdym potknięciem, przed każdym pełnym niepewności dniem, na walkę z firmami ubezpieczeniowymi, przed lękiem, że nie stać ich będzie na leczenie.

„Alice i Oliver” to obraz choroby, które próbuje zniszczyć nie tylko ciało, ale i duszę. Która odbiera nie tylko siły, ale i wiarę i nadzieję.
To ukazanie pola walki, bez wytchnienia i zwątpienia w jej sens.
To również opis fizycznego zmagania się z chorobą i ukazania jak straszną terapią jest chemioterapia i radioterapia i jakim koszmarem jest białaczka.
Mimo wszystko, autor nie pozbawia bohaterów nadziei, nie odbiera im wiary w to, że z tą chorobą można wygrać.
Prócz opowieści o walce z chorobą, wtrąca również często retrospekcje obojga bohaterów, które przybliżają czytelnikowi ich obraz sprzed choroby, gdy jeszcze życie było proste i nieskomplikowane.

Język jakim napisana jest ta powieść jest dobry, autor potrafi pisać bardzo obrazowo i w sposób przemawiający do wyobraźni czytelnika.
Ale jeśli ktoś spodziewa się lekkiej książki z historią choroby w tle, to się rozczaruje.
„Alice i Oliver” to nie jest lekka i przyjemna powieść. To książka, której lektura sprawia ból, która poniewiera czytelnikiem, która sprawia, że serce boli a do oczu cisną się łzy.
I są to łzy autentycznego przejęcia, bo autor nie gra na instynktach czytelnika, aby wywołać wzruszenie. To sama historia jest tak poruszająca i wstrząsająca.

Wiele jest książek, które poruszają taka tematykę, ale w „Alice i Oliver” jest coś, co poruszyło mnie w wyjątkowy sposób. Autor prócz odczuć Alice ukazał również jak choroba żony wpłynęła na Olivera, jak ogromny ślad zostawiła w jego sercu i jakim ciężarem położyła się na jego barkach.
I chyba to prócz samej białaczki jest tak wstrząsające, ta świadomość, że taka walka może zniszczyć nawet wydawałoby się najtrwalsze uczucie i rozerwać nawet najmocniejsze więzy. Że trzeba walczyć nie tylko fizycznymi objawami raka i jego leczeniem, ale co równie ważne, z jego wpływem na najbliższych osoby chorej.

Czy polecam tą powieść?
Jak najbardziej. Choć pewnie nie każdemu, bo w tej powieści nie ma niczego, co byłoby podane w lekkiej formie. To szczery do bólu obraz walki z chorobą, który porusza do głębi.
Ale uważam, że warto przeczytać „Alice i Oliver” aby zrozumieć i docenić to, że póki co życie oszczędziło nam takiego koszmaru.








piątek, 16 marca 2018

Ksiązkowe zakupy marzec, część druga

Pogoda paskudna, sypie śnieg, wieje i ogólnie jest depresyjnie.
A ja sunąc po tej chodnikowej brei dotarłam do empika i odebrałam paczkę. W niej jeszcze pachnąca farbą nowa powieść Michała Gołkowskiego - Spiżowy Gniew.
Jestem jej bardzo ciekawa, ogromnie cenię tego autora i jego niekiedy przerażającą wyobraźnię, zastanawia mnie więc, co tym razem wymyślił.

Prócz tej powieści kupiłam trzeci tom cyklu Teatr Węży Agnieszki Hałas. Tom pierwszy już przeczytany (pisałam o nim na blogu), tom drugi już czeka w kolejce.
Ostatnia książką jest trzecia część serii obyczajowej Mieć odwagę by marzyć - Przysięga miłości.
Jestem ogromnie ciekawa każdej z tych książek, choć kolejka czekających na przeczytanie opozycji się niebezpiecznie wydłuża...

wtorek, 13 marca 2018

„Wyśnione życie” Cynthia Swanson

„Wyśnione życie” to debiut Cynthi Swanson. Autorka opowiada w niej historię 38 letniej Kitty, która wraz z przyjaciółką prowadzi księgarnię. Akcja dzieje się w  1963 roku, w czasach gdy rola kobiety nadal była określona i oczekiwało się od niej przede wszystkim bycia żoną i matką. Właśnie wtedy dwie przyjaciółki,
będące pannami, postanawiają otworzyć księgarnię, która od pewnego czasu zaczyna podupadać.
Nagle Kitty zaczyna śnić sny o innym życiu, w którym jest żoną Larsa, matką i gospodynią domową. Jej wyśnione życie diametralnie różni się od tego, które prowadzi w rzeczywistości.
Tylko w pewnym momencie nasuwa się pytanie, czy sny są tylko snami i które życie jest tym prawdziwym.


Akcja powieści rozgrywa się dwutorowo, w rzeczywistości w której żyje Kitty i w tej wyśnionej, gdzie Kitty nazywa się Katharyn (czyli pełnym imieniem) i wiedzie życie u boku Larsa.
Początkowo Kitty nie przejmuje się swoimi snami, choć trochę ją dziwią, a z czasem zaczną niepokoić.
Autorka kreśli bardzo wyrazistą postać, kobietę w kwiecie wieku, która straciła nadzieję na prawdziwą miłość, która odważyła się realizować swoje marzenia, ale nie do końca odnalazła jeszcze swoje powołanie.
Kitty to odważna i zdeterminowana kobieta, z pokładami niewykorzystanej miłości, pełna optymizmu, ale twardo stąpająca po ziemi.
Polubiłam ją od pierwszych stron powieści i moja sympatia nie osłabła aż do końca książki.
W powieści ważną rolę odgrywają również bohaterowie drugoplanowi, Frieda – przyjaciółka Kitty oraz Lars, wyśniony mąż bohaterki.
Mimo skoków pomiędzy światem rzeczywistym a tym wyśnionym, żadne z tej dwójki nie jest tylko tłem dla Kitty, to ciekawi bohaterowie, dobrze nakreśleni i odgrywający ważną rolę w fabule.

Akcja powieści nie gna na złamanie karku, ale w książce cały czas coś się dzieje. Wraz z Kitty odkrywamy jej „drugie życie”, które choć początkowo wydawało się istną idyllą, z czasem odkrywało przed Kitty wszystkie swoje blaski i cienie, radości i smutki.
Autorka ma bardzo przyjemny styl, więc lektura nie sprawiała mi problemu, zaś obrazowy język sprawiał, że oczyma wyobraźni widziałam wszystko, o czym opowiadała autorka.
Po początkowej, trochę leniwie płynącej akcji, fabuła coraz bardziej się rozkręca, coraz więcej pojawia się pytań i niepewności co do tego, które życie Kitty jest prawdziwe.
Okazuje się, że nie ma życia idealnego, a los zsyła na człowieka nie tylko to co dobre. Że nawet w snach pojawiają się czarne chmury, smutek, cierpienie i łzy.

Autora za pomocą obrazu dwóch różnych żyć Kitty ukazuje jak trudno sobie poradzić ze stratą, jak ciężko pogodzić się z tym, na co nie ma się wpływu i że cierpienie pojawia się zawsze, nie da się od niego uciec.
„Wyśnione życie” to subtelna i piękna historia o tym, że nic nie jest takie, jakim się na pierwszy rzut oka wydaje, że od cierpienia nie da się uciec.
Napisane lekko, ale w poruszający sposób powieść Cynthi Swanson, to lektura wciągająca i intrygująca.
Chęć odkrycia tajemnicy snów Kitty sprawia, że kolejne rozdziały czyta się coraz szybciej i z wciąż rosnącym zainteresowaniem.
Miałam wiele teorii co do tego, które życie Kitty okaże się tym prawdziwym oraz co takiego się stało, że w ogóle pojawiły się te sny.
Niektóre moje podejrzenia okazały się trafione, niektóre nie i autorce udało się mnie zaskoczyć.

Powieść jest naprawdę wciągająca i mimo początkowo niespiesznej narracji, bardzo się wciągnęłam w tą lekturę i jestem pozytywnie zaskoczona debiutem Cynthi Swanson.
Jeśli lubicie powieści obyczajowe z nuta tajemnicy, w lekki ale i poważny sposób poruszające trudne tematy, to powieść „Wyśnione życie” jest zdecydowanie dla Was.

sobota, 10 marca 2018

"Dwie Karty" Agnieszka Hałas

„Dwie karty” – powieść Agnieszki Hałas to pierwszy tom otwierający cykl Teatr Węży.
Ta książka dość długo czekała na swoja kolej na półce, byłam jej ciekawa, ale zawsze wybierałam inną powieść.
Aż niedawno poczułam wręcz wyrzuty sumienia, że tyle razy odkładałam ją na półkę i postanowiłam zabrać się za lekturę.

Akcja dzieje się w mieście Shan Vaola nad Zatoką Snów. Dawni bogowie odeszli, do ochrony ludzi pozostawiając Zmrocze. Magia jest wszechobecna, ale tylko ta srebrna jest dozwolona. Czarna magia uznawana jest za skażoną, a magów, u których się ona objawi wyłapuje się i skazuje na bolesną śmierć.
Miasto ma dwa oblicza, to normalne i Podziemie, gdzie żyją chowańcy, homunkulusy, żebracy, złodzieje, zbieracze śmieci, alchemicy, a niekiedy ukrywają się tam również czarni magowie. Pojawiają się tam również mieszkańcy Otchłani – demony, walczące o pozyskanie jak najwięcej ludzkich dusz.
Właśnie w takie miejsce trafia główny bohater Brune Keare, który nie pamięta nic ze swojej przeszłości, jego twarz poznaczona jest bliznami, a jego umiejętności zbyt mocno przypominają czarną magię.  Znaleziony przez jednego ze śmieciarzy, zabrany do Podziemi, pomału dochodzi do siebie.
Ale nic nie jest takie, na jakie wygląda i Brune Keare boleśnie się o tym przekona.

Początek powieści to długie i szczegółowe wprowadzenie czytelnika do świata wykreowanego przez autorkę. Powieści wychodzi to na plus, bo czym dalej, tym łatwiej można się zorientować  w zależnościach panujących w tym świecie.
Od razu też pojawia się kilka wątków i sporo bohaterów drugoplanowych, którzy okazują się bardziej lub mnie ważni. Z czasem wśród tej mnogości postaci klaruje się kilkoro, którzy ewidentnie odgrywają ważniejszą rolę i podejrzewam, że ich znaczenie będzie rosło z każdym kolejnym tomem.

Autorka ma lekkie pióro i dobry styl. Pisze w bardzo plastyczny sposób, więc czytając jej powieść, bez trudu mogłam sobie wyobrazić Shan Vaola, Podziemia i inne strefy, w które zawędrowali jedni czy drudzy bohaterowie.
Początkowo, pomimo lekkości pióra autorki, czytało mi się Dwie Karty dość ciężko. Czekałam na zawiązanie się głównego wątku i bardzo długo przyszło mi czekać, w sumie to praktycznie dopiero pod koniec co nieco się wyklarowało. Odniosłam wrażenie, że cały ten tom to niejako wprowadzenie do świata stworzonego przez autorkę, to dobre przedstawienie postaci, to zarysowanie zależności i prawideł, to ukazanie systemu magicznego.
Ale autorka na tyle mnie zaintrygowała, że nawet do głowy mi nie przyszło, aby odłożyć książkę, a z każdym kolejnym rozdziałem coraz bardziej wciągałam się do tego niesamowitego świata.
Dodatkowo postać głównego bohatera i to, że tak jak on, niewiele dowiadujemy się o jego przeszłości sprawiał, że zżerała mnie ciekawość, co do jego prawdziwej tożsamości, chciałam również już teraz, natychmiast dowiedzieć się wszystkiego o jego tajemniczej przeszłości.
Oczywiście nic z tego, autorka wszystkie asy nadal trzyma w rękawie, bardzo niechętnie odkrywając przed czytelnikiem tajemnice Krzyczącego w Ciemności.

A sam Brune Keare to wyjątkowo ciekawa postać. Niezamierzona tajemniczość, wyjątkowe umiejętności i sumienie, które nie raz i nie dwa wpędziło go w tarapaty.
Do tego z jednej strony dobre serce, a z drugiej mordercze umiejętności.
Przyznacie sami, że to mieszanka wybuchowa. I właśnie główny bohater jest najmocniejszym elementem tej powieści, sprawia że chce się czytać dalej i dalej i w końcu odkryć wszystkie jego tajemnice, że kibicuje mu się we wszystkim, mimo, że tak naprawdę niewiele o nim wiemy, a w sumie może się okazać w kolejnych tomach, że to skończony łajdak i psychopata.
Nie podejrzewam aby tak się stało, ale kto to wie?
„Dwie Karty” to nie jest piękna baśniowa opowieść, to nie lekki i przyjemne fantasy. To brudna i brutalna rzeczywistość, w której przyszło egzystować naszemu bohaterowi. To świat, gdzie magia jest wszechobecna, ale tylko jeden jej kolor jest dozwolony, to miejsce gdzie rozgrywają się okrutne walki, knucia, spiski, a demony zrobią wszystko aby pozyskać jak najwięcej ludzkich dusz.
To mroczna historia, gdzie szczęśliwe zakończenie wydaje się mało prawdopodobne.
Nic nie jest jednoznaczne ani oczywiste, a to kto stoi po której stronie, może się okazać dopiero na samym końcu.

Jestem zafascynowana światem wykreowanym przez Agnieszkę Hałas i nie ulega wątpliwości, że w niedalekiej przyszłości sięgnę po kolejne tomy tego cyklu. Uważam, że to kawał solidnego fantasy i szczerze polecam „Dwie Karty”.

środa, 7 marca 2018

"Matka Edenu" Chris Beckett

„Matka Edenu” to kontynuacja powieści CIEMNY EDEN, o której pisałam TUTAJ
John, Jeff i Tina nie żyją już od wielu pokoleń, ale ich dzieło trwa. Cała trójka rozstała się, każde z nich stworzyło odrębne społeczeństwo na Edenie.
John założył Nową Ziemię i tam rozwijał cywilizację, nadając społeczności ludzi, którzy poszli za nim prawa i obowiązki. Był wizjonerem, dążył do ciągłego rozwoju i faktycznie – Nowa Ziemia okazała się przodować jeśli chodzi o rozwój.
Tina odeszła i założyła swoją własną społeczność, daleko od  Nowej Ziemi i Głównoziemi, gdzie żyją Davidowi.
Minęły całe pokolenia, a na Edenie cywilizacja rozwija się coraz bardziej. Niestety wraz z nią i dominacją mężczyzn, nastał również czas przemocy, walk i ucisku  dla tych, którzy zostali zmuszenia pracować dla tych, którzy dzierżą władzę.
No właśnie, władza… To ona stała się celem sama w sobie. I właśnie w sam środek takich rozgrywek wpada Gwiazdeczka Strumyk, która zostaje domową  (czyli żoną) Zielonokamyka, syna Naczelnika w Nowej Ziemi.
Tym samym zostaje również Noszącą Pierścień Geli , który John zabrał ze sobą.

Drugi tom cyklu Ciemny Eden, to powieść, która mnie oczarowała tak samo jak pierwsza część.
Tym razem wiedziałam już czego mniej więcej mogę się spodziewać, jak pisze autor i gdzie będzie się rozgrywała akcja.  A ta jest wyjątkowo dynamiczna i wciągająca.
Autor skupił się na ukazaniu rozwoju cywilizacji na Edenie, odkrywaniu nowych możliwości i sposobów na lepsze życie na tej obcej planecie.
Jednocześnie bez skrupułów i mydlenia oczu pokazał czytelnikowi, że wraz z rozwojem przychodzi również jego ciemna strona – walka o władzę, ucisk  i wykorzystywanie najbiedniejszych, krzywdzenie najsłabszych (choćby nietoperzy, które jak się okazało były inteligentne, potrafiły się uczyć, miały swój język – również pisany czy Leśnych Ludzi), zdegradowanie kobiet do roli „domowej” ozdoby bez prawa głosu.
Chris Backett  wyjaskrawił, jak rok za rokiem wszystkie idee, które przyświecały Johnowi zostały wypaczone, a przeszłość coraz bardziej przekłamywana dla osiągnięcia większych korzyści ludzi dzierżących władzę.

I mimo, że autor nie pisze o niczym odkrywczym, to  ciemna strona rozwoju cywilizacji wywoływała we mnie ogromny  smutek. Czytałam o karach śmierci, o walce o władzę, o wojnie pomiędzy Nowym Światem o Głównoziemią, o knowaniach, spiskach, obcinaniu skrzydeł nietoperzom i robieniu z nich niewolników, o zmuszaniu ludzi do spędzania całego życia w dziurach w ziemi na  wydobywaniu metalu. I wszystko to w imię władzy.
I było mi tak ogromnie żal, że wraz z dobrymi zmianami, zawsze pojawiają się również te złe.  Że nawet Eden się ich nie ustrzegł, a przecież miał taką możliwość.

Oczami dwójki głównych bohaterów i kilkorga tych drugoplanowych śledzimy rozwój wypadków.  Tak samo jak w poprzedniej części, autor bardzo dobrze kreśli swoje postacie, pozwala czytelnikowi poznać ich myśli, uczucia, dążenia i pragnienia.  Pierwszoosobowa narracja w tym wypadku sprawdza się idealnie.
Śledząc losy Gwiazdeczki można zauważyć, że w naturze człowieka leży ciągły pęd do odkrywania nieodkrytego,  do lepszego poznawania otaczającego go świata i chęci poprawy swojego życia. Niestety wraz z polepszeniem życia codziennego i nowymi osiągnięciami, Eden utracił coś wyjątkowego – niewinność.
Pierwsze morderstwo człowieka otworzyło drzwi dla rządów siły i brutalności i nie pomogło nawet trzymanie się na uboczu, z dala od polityki i rozgrywek rządzących.
W tym tomie autor mocno podkreślił również jak została zdegradowana rola kobiet w rozwijających się społecznościach, umniejszone ich znaczenie, odebrana możliwość  sprawowania jakichkolwiek ważnych funkcji, wtłoczenie kobiet w jedną tylko rolę – rodzenia dzieci.

W powieści pojawia się również kilka ledwie zarysowanych nowych wątków, które wg mnie odegrają dużą role w trzeciej części serii, która podobno ma się ukazać jeszcze w 2018 roku, a jej tytuł brzmieć „Córka Edenu”.

„Matka Edenu” to prosta opowieść o tym jak władza potrafi zniszczyć nawet najwznioślejsze idee, jak rozwojowi potrafi towarzyszyć jego ciemna strona i że jeśli raz pozwoli się na to, aby zło zatryumfowało, to już nigdy nie odzyska się utraconej niewinności.
I tak szczerze mówiąc, nie jest to ani nic odkrywczego, ani nowatorskiego. Książki z takim przesłaniem już napisano wiele razy.
Ale ubierając ten prosty przekaz w szaty dobrze skrojonego sci-fi, osadzając na nowej, nieodkrytej jeszcze w pełni planecie zagubionej gdzieś w kosmosie, autor sprawił, że ta historia otrzymuje pewien powiew świeżości, a świadomość, że tak naprawdę wszystko się jeszcze może zdarzyć, sprawia, że powieść czyta się z wypiekami na twarzy.
Dlatego teraz niecierpliwie będę wyglądała kolejnych zapowiedzi wydawnictwa MAG z nadzieją, że trzecia część tej historii ukaże się już niedługo.


wtorek, 6 marca 2018

"Zanim zostaliśmy nieznajomymi" Renee Carlino

„Zanim zostaliśmy nieznajomymi” autorstwa Renee Carlino, to książka o miłości.  Ni mniej ni więcej.
Jej głównymi bohaterami są Matt i Grace – dwójka studentów u progu dorosłego życia.
Poznają się, zakochują w sobie i gdy już wszystko wydaje się być idealnie, splot różnych wypadków
sprawia, że się rozstają.
Mija 15 lat, oboje są już dorosłymi ludźmi z bagażem doświadczeń, gdy los znów ich ze sobą styka, a oboje zdają sobie sprawę, że uczucie jakim się darzyli w młodości, wcale nie wygasło.

O tej książce czytałam wiele recenzji i większość była wyjątkowo pozytywna, a spora ich część wręcz zachwycała się ta powieścią, co i mnie zachęciło do zakupu i lektury.
Gdy skończyłam czytać „Zanim zostaliśmy nieznajomymi” postanowiłam do tej beczki miodu dodać swoją łyżkę dziegciu.
Zacznę od tego, że książka jest podzielona na dwie ramy czasowe, a narracja prowadzona jest z perspektywy Matta i Grace. Tak więc śledzimy narodziny ich miłości w trakcie studiów i ponowne spotkanie 15 lat później.
Taki zabieg zupełnie mi nie przeszkadza, działa to nawet na plus, bo ukazuje czytelnikowi co się stało, co przytrafiło się głównym bohaterom i jak doszło do tego, że na tyle lat się rozstali.
I uważam, że wątek z przeszłości jest jednocześnie ciekawszy niż ten dziejący się współcześnie.
Więcej w nim życia i emocji, a postępowanie bohaterów nie wywoływało irytacji.

Jeśli chodzi o postacie, to autorka stworzyła ciekawych bohaterów, wyrazistych , pełnych życia, prawdziwych. Ale tyczy się to tylko tych pierwszoplanowych, bo ci drugoplanowi są jedynie tłem dla dwójki zakochanych,  i tak naprawdę niewiele się o nich dowiadujemy.
Czy polubiłam Grace i Matta? Tak! Ciężko było ich nie polubić, autorka nakreśliła ich w sposób, który miał sprawić, że czytelnik zapała do nich sympatią. To ważne, bo jeśli bohaterowie są nijacy, lub co gorsze wkurzający, to książkę ciężko mi się czyta.
Mimo, że nie wszystkie decyzje czy postepowanie Grace i Matta było dla mnie zrozumiałe, to kibicowałam im bardzo.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wątek rozgrywający się współcześnie.
Mam wobec niego sporo zarzutów.
Po pierwsze, gdzie się tak autorce spieszyło? Mogła dopisać 50 stron więcej i sprawić, że ta historia byłaby pełna, wiarygodna.
Niestety tak się nie dzieje, wszystko pędzi na łeb na szyję, a nasi bohaterowie po 5 minutach spotkania, które następuje po 15 latach rozłąki stają się ponownie parą.
Serio? 15 lat niewidzenia się, to tak jakby poznawać kogoś od nowa. A tu nie, hop siup i już.
Kolejny zarzut, to powody ich rozstania i jego konsekwencje.
Ja zwyczajnie nie mogłam uwierzyć, że oni się rozstali z takiego powodu! No nie wierzę i już.
Dodatkowo, czy w dobie internetu tak trudno zdobyć namiary na faceta, o którym się wie, że pracuje w National Geographic (a się wie, skoro dostał nagrodę Pulitzera i głośno o nim było wszędzie)?
Był to dla mnie tak bezsensowny zabieg, że większość tej historii straciła dla mnie wiarygodność.
Kolejny zarzut, to zbytnie pędzenie do przodu, ślizganie się po powierzchni tej historii, zamiast się w nią zagłębić, dać szansę się rozwinąć, dać bohaterom czas na ponowne poznanie siebie.

Nie rozumiem dlaczego autorka tak wszystko spłyciła, przecież ta historia mogła być wspaniałą opowieścią o sile miłości odpornej nawet na upływ czasu. Mogła pokazać ponowne spotkanie Matta i Grace po latach wolniej, ale w pełnej palecie uczuć,  ich poznawanie się na nowo, odkrywanie siebie jako dorosłych ludzi.
Ale gdzie tam.
Trzeba było szybko  gnać tą parę do przodu, aby jak najszybciej dobrnąć do szczęśliwego zakończenia.
Takie właśnie odniosłam wrażenie. Że to wszystko pędzi  bez chwili oddechu na refleksje, ponowny rozkwit uczuć i ponowne poznawanie się.
Chyba właśnie to mnie najbardziej rozczarowało – że historia z tak dużym potencjałem została zmarnowana.
Żeby nie było - „Zanim zostaliśmy nieznajomymi” to nie jest zła książka. Autorka potrafi pisać dobrze i w poruszający sposób, o czym czytelnik może się przekonać czytając wątek dziejący się w trakcie studiów bohaterów. Tym bardziej nie rozumiem, co takiego się stało, że już ten rozgrywający się 15 lat później tak stracił na wyrazistości i wiarygodności.
Powieść czytało mi się naprawdę dobrze i szybko, bo dużym plusem tej powieści jest plastyczny styl autorki i nieprzesadzanie ze scenami erotycznymi.
Tym bardziej uważam, że Renee Carlino stać było na lepsze rozwinięcie tej opowieści i napisanie naprawdę porywającej historii miłosnej.
Mam nadzieje, że kolejne jej książki będą lepiej dopracowane, bo już w tej powieści widać, że talent i potencjał są.





niedziela, 4 marca 2018

„Co zdarzyło się w Lake Falls” Artur K. Dormann

Swego czasu o wampirach napisał Bram Stoker i dzięki tej książce przeszedł do historii.
Później długo było nic, aż przeczytałam Wiedźmina i wśród bohaterów pojawił się  Regis.
Znów zapanowały lata „spokoju” aż pewna pani postanowiła zrobić z wampirów świecących w słońcu wegetarian i dopiero się zaczęło.
Wysyp wszelkiej maści książek o wampirach, zazwyczaj ściśle powiązanych z zakochanymi w nich
nastolatkami zalał rynek wydawniczy. Wampiry stały się modne, więc pisarze o nich pisali.
Spróbowałam czytać te książki, ale kyrieelejson – większość z ich była tak zła, że się nie dało.  W tym natłoku pojawiło się kilka perełek, ale można je było policzyć na palcach jednej ręki.
Nauczona smutnym doświadczeniem postanowiłam więc od wampirów trzymać się z daleka, a najbardziej fascynujące dla mnie istoty nocy serwować sobie pod postacią Draculi genialnie zagranego przez Garego Oldmana.

Aż całkiem niedawno przeglądając zapowiedzi i nowości w pewnej księgarni internetowej, natrafiłam na powieść, którą napisał Artur K. Dormann, czyli „Co zdarzyło się w Lake Falls”.
W pierwszej chwili nie doczytałam, że to książka o wampirach, wrzuciłam ją do koszyka i zamówiłam. Gdy przyszła nie miałam wyjścia, trzeba było się z nią zmierzyć.

„Co zdarzyło się w Lake Falls” to historia Victorii, lekarki, która po traumatycznych przeżyciach i paskudnym rozwodzie, wraz z córką przeprowadza się do małego miasteczka ukrytego w malowniczej dolinie. W Lake Falls odzyskuje spokój i bezpieczeństwo. Do momentu, gdy u jej córki zdiagnozowany zostaje glejak, a wszelka nadzieja na jego wyleczenie znika.
Wtedy na progu domu zrozpaczonej kobiety staje tajemniczy mężczyzna i proponuje jej lekarstwo, które wyleczy jej córkę, w zamian chce od Vic pomocy w pewnym przedsięwzięciu, któremu tylko ona może sprostać.
Zdesperowana kobieta się zgadza i rozpoczyna się wyścig z czasem w walce o życie córki – ale nie tylko.

Przyznam szczerze, że dość sceptycznie podeszłam do tej książki, ale autorowi udało się mnie zaciekawić i zaintrygować już od początku.
Zacznę do tego, że udało mu się wykreować ciekawych bohaterów, począwszy od Vic, a skończywszy na Willu – wampirze, z którym zawarła umowę.
Podobało mi się to, że żaden z bohaterów, tych głównych i drugoplanowych, nie jest jednoznaczny, ścierają się w nich dobre i złe cechy charakteru, troska i poświęcenie z egoizmem i hipokryzją.
Każdy z nich ma ukryte cele i dążenia i nie cofnie się nawet przez manipulacją, aby osiągnąć swój cel.
Sama postać Willa na szczęście nie została odarta z tajemniczości i tych cech, które wampirom nadał Bram Stoker.
Will to drapieżnik, brutalny, tajemniczy, który nie cofnie się przed niczym, aby dostać to, czego pragnie.

Co również zadziałało na plus tej powieści, to bark typowego romansu pomiędzy głównymi bohaterami.
Ich wzajemne relacje, pomimo fizycznego przyciągania, to swego rodzaju gra w to, kto z kim wygra, kto osiągnie swoje cele i uzyska przewagę nad tym drugim. Oboje nie cofną się przed niczym, aby otrzymać nagrodę, którą dla Vic będzie życie jej córki, a dla Willa… No właśnie, tego tak naprawdę dowiemy się dopiero na końcu książki, bo przez całą powieść autor tak skutecznie potrafił zmylić czytelnika, że zakończenie okazało się dość zaskakujące.
Autorowi udało się również stworzyć lekko klaustrofobiczny klimat odciętego od świata miasteczka, które stopniowo całkowicie się wyludnia z powodu budowy zapory i przeznaczenia Lake Falls do zalania.
Puste domy, wyludnione ulice, garstka pozostałych w miasteczku ludzi i nadciągająca zima. Na zboczu dom Vic i jej córki, w którym zamieszkał wampir, w tle tajemnica sprzed pięćdziesięciu lat.
Przyznam, że autor bardzo plastycznie i przekonywująco opisał otaczającą bohaterów rzeczywistość.

„Co zdarzyło się w Lake Falls” to powieść napisana przystępnym językiem, którą przez większość czasu czytało się szybko i była wciągająca. Bywały momenty, gdy pojawiające się dłużyzny potrafiły mocno wystopować akcję, na szczęście nie było ich zbyt wiele.
Bywały też wydarzenia, które wydawało mi się ciut naciągane, niedopracowane i wciśnięte do fabuły trochę na siłę.
Mimo wszystko powieść czytało mi się dobrze i dałam się wciągnąć w niebezpieczną rozgrywkę pomiędzy Vic a Willem. Do końca również nie byłam pewna, jakie intencje ma Will i do czego dąży. Gdy już sądziłam, że go rozgryzłam, okazywało się, że całkowicie się myliłam.
To fajny zabieg, który uchronił mnie przed przypisaniem wampira do jakiegokolwiek szablonu i trzymał w napięciu do ostatniej strony powieści.

Oczywiście o tym jak potoczą się losy bohaterów dowiem się dopiero z kolejnych tomów (są trzy) po które na pewno sięgnę. Mimo, że „Co zdarzyło się w Lake Falls” nie jest książką ani wybitną, ani porywającą bez reszty, to ciekawy klimat, nieszablonowi bohaterowie i tajemnice, których nie udało mi się odkryć sprawiają, że chętnie przeczytam co też wymyślił autor w kolejnych tomach.
I mimo, że wampiry zostały odarte ze swojej tajemniczości i mroku, to w tym wypadku autorowi udało się nie popaść w skrajność, a postać Willa nakreślić bardzo przekonywująco.
Jeśli więc ktoś lubi wampiry, ale ma dość skrzących się w słońcu zakochanych „młodzieńców” to zachęcam do sięgnięcia po „Co zdarzyło się w Lake Falls”. Tam wampir jest wampirem i mimo, że o tych istotach napisano już chyba wszystko, to ta powieści zdecydowanie wyróżnia się na plus jeśli chodzi o tą tematykę.


piątek, 2 marca 2018

Książkowe zakupy w marcu

Są! Zamówione jeszcze w lutym, właśnie dogtarły. Jedne z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier.
Tym razem zakupy zrobniłam w księgarni Wydawnictwa MAG, raz, że to oni wydają, dwa skusili dodatkowym rabatem.
W paczce trzy książki. Drugi tom serii Draconis Memoria - czyli opowieśćo smokach i ludziach pożądających ich krwi, druga część cyklu Ciemny Eden (o pierwszym tomie pisałam niedawno na blogu)
oraz nowa powieść autorstwa Iana R. McLeod (o jego innych powieściach również pisałam na blogu).
W marcu czeka mnie jeszcze jedna premiera, która sprawia, że niecierpliwie przebieram nogami. Ale o tym w następnym zakupowym poście.

Jeśli chodzi o inne marcowe premiery, to zapraszam do zakładki "zapowiedzi wydawnicze, premiery, nowości". Jest tam sporo ciekawie zapowiadających się książek z różnych gatunków, dlatego myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie.

czwartek, 1 marca 2018

"Siostra Cienia" trzeci tom serii Siedem Sióstr Lucindy Riley

„Siostra Cienia” to trzecia odsłona przygód przybranych córek Pa Salta, który każdej z nich pozostawił wskazówki jak odnaleźć swoją biologiczną rodzinę. Po dwóch najwcześniej adoptowanych siostrach przyszła kolej na Star, piękna ale zamkniętą we własnym świcie kobietę, która od dzieciństwa była pod „władzą” swojej siostry CeCe.
Akcja tej powieści czasowo dzieje się na równi z akcją tomy drugiego.  Gdy Ally zmaga się ze swoją przeszłością i teraźniejszością, Star postanawia wyrwać się z niezdrowych relacji z CeCe i zacząć szukać swojej drogi w życiu.
Pierwszym krokiem będzie poznanie Orlando, właściciela księgarni, do której wyślą ją wskazówki ojca.

Akcja „Siostry Cienia" rozgrywa się w całości w Anglii i toczy się oczywiście dwutorowo, czyli obecnie oraz w na początku XX wieku, gdy poznajemy losy Flory MacNichol, wyjątkowej młodej kobiety, która będzie kluczem do przeszłości i przodków Star.
Świat sprzed wojny wciąż kręcił się w od dawna ustalony sposób, a  w Anglii nadal urządzano bale debiutantek, na których młode dziewczyny liczyły na zdobycie odpowiedniego męża.
 Lubię w powieściach historycznych czytać o czasach pięknych dam i dystyngowanych dżentelmenów, o balach jak z bajki, tej ułudzie wspaniałości tamtych lat.
Niestety pod powierzchnią blasku i blichtru skrywały się skandale, plotki, zepsucie, zdrady i złamane serca. O tym wszystkim pisze autorka przedstawiając losy Flory.

Czytając o zmianach jakie zaczęły się rozgrywać w życiu Star, odnosiłam wrażenie, że ta młoda kobieta niejako narodziła się na nowo. Niejako od nowa uczyła się samodzielnego życia, bez ciągłego przytłoczenia osobą CeCe, bez tego przymusu robienia tego, co chce siostra, a nie ona sama.
Miałam wrażenie, że Star ruszając ścieżką w poszukiwaniu swoich przodków, zaczęła dopiero doświadczać prawdziwego życia i ta możliwość z jednej strony dodała jej skrzydeł, z drugiej przytłoczyła odpowiedzialnością za własne wybory.

Autorka ma lekki i bardzo przyjemny styl, obrazowy i plastyczny. Pisze z nutką nostalgii i odrobina bajkowości.
W jej powieści nie ma nieustających nieszczęść, katastrof i dramatów spadających wciąż na każdego z bohaterów.  Nie to, żeby postacie w jej powieści miały tylko z górki, co to to nie. Ale nie ma tego przesytu, przerysowania i przeholowania jeśli chodzi o kulminowanie wszystkich kataklizmów tego świata nad głową kilkorga bohaterów. I chyba to mnie najbardziej urzekło w książkach pani Riley, ta dobra proporcja pomiędzy tym co pozytywne, a tym co negatywne.
W dodatku tak przystępnie kreśli swoich bohaterów, potrafi tak dobrze ich przedstawić i dać poznać czytelnikowi, że czyta się o nich, jak o dawno niewidzianych znajomych.

W tej części przygód córek Pa Salta bardzo niewiele jest momentów, gdy autorka nawiązuje do tajemnicy jego nagłej śmierci.
Pojawia się niewiele ponad to ile dowiedzieliśmy się w drugim tomie, praktycznie nie dostajemy żadnych nowych wskazówek, które mogłyby naprowadzić czytelnika na rozwiązanie tej tajemnicy.
I choć oczywiście swoje podejrzenia mam od pierwszego tomu, to jednak zakładam, że autorka może mnie jeszcze mocno zaskoczyć.

„Siostra Cienia” to powieść o odnajdywaniu swojego miejsca na świecie, o szukaniu własnej drogi i pokonywaniu lęków.
To również opowieść o trudnych wyborach i wybaczeniu – nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie samemu i o podążaniu za głosem serca, nawet wbrew rozumowi.
Prawdziwą przyjemność sprawiało mi odkrywanie wraz ze Star tajemnicy jej pochodzenia, powiązań z rodziną Flory i jej krewnymi.
Dodatkowym atutem tej części są wyjątkowo barwni i ciekawi bohaterowie drugoplanowi,  Orlando i jego brat Mouse, oraz mały Rory.
To oni nadali blasku tej powieści, zwłaszcza lekko ekscentryczny Orlando, którego polubiłam od pierwszej chwili.
Splatane losy Flory i jej niełatwa ścieżka, którą musiała przejść , trudne zmagania Star z odzyskaniem niezależności i odnalezieniem swojej drogi w życiu.
To wszystko tworzy obraz walecznych ale i wrażliwych kobiet, które od razu zapadły mi w moje czytelnicze serce.
Lucinda Riley stworzyła poruszającą historię, pełną magii i uroku, którą czyta się z ogromną przyjemnością.
I choć brakowało mi kolejnych wskazówek, które przybliżyłyby mnie do rozwiązania tajemnicy Pa Salta, to powieść na tym nie traci, a ja dałam się oczarować opowiadanej przez autorkę historii.
Niecierpliwie oczekuje więc na kolejna powieść z cyklu, która ma mieć tytuł „Siostra Perły” i o czym wspomina autorka – ma opowiadać tym razem o CeCe.