niedziela, 26 listopada 2017

"Komornik+++Kant" Michał Gołkowski

„Komornik +++ Kant” to książka, na którą czekałam.
Bardzo.                                                                                
Wizja nieudanej biblijnej apokalipsy Michała Gołkowskiego i przygody komornika Ezekiela Siódmego mocno pobudziły moja wyobraźnię.
Poprzedni tom skończył się w takim momencie i z takim przytupem, że  poczytuję to autorowi jako celową złośliwość.
No bo jak można tak potraktować niewinnego czytelnika? Jak można urwać akcję w takim momencie i kazać miesiącami czekać na kontynuację?
No cóż, można…

Akcja trzeciego tomu Komornika rozpoczyna się tam, gdzie zakończył się tom drugi. Maryam rodzi dziecko, o którym wieść rozchodzi się z szybkością błyskawicy po zniszczonym świecie Po. Pozostała przy życiu garstka ludzi wierzy, że to znak,  spełniająca się przepowiednia.
Nie znają tylko jednego drobnego szczegółu – że dziewczyna urodziła nie nowego mesjasza, a córkę.
Aby chronić dziewczynę i jej dziecko, Ezekiel – ex komornik – będzie gotów na wszystko. I czytając tą powieść, dochodzę do wniosku, że to „wszystko” właśnie w tym tomie się wydarzy.

O fabule nie da się za wiele napisać, żeby nie zdradzić choć o jedno słowo za dużo. Rzucenie spoilerem byłoby okrutne, zważywszy na to, na jakie pomysły wpadł autor i co się wyczynia na kartach tej powieści.
Są rzeczy oczywiste, takie jak walki, rozpierducha, fruwające dookoła flaki itp. itd. Jednak wbrew pierwszemu wrażeniu, ta powieść nie jest tylko o tym, jak to Ezekiel chodzi po świecie i kosi jednego po drugim dłużników i spina się z Górą. Pod pierwszą warstwą jest druga, ale odkrycie jej to ciekawe przeżycie, więc o swoich spostrzeżeniach nic nie napiszę. Warto samemu dać się zaskoczyć.

Akcja jest bardzo dynamiczna i choćbym nie wiem jak bardzo starała się przewidzieć w jakim kierunku będzie zmierzać, to i tak w ostatecznym rozrachunku okazało się, że jest zupełnie inaczej.
Autor wprowadził kilkoro nowych bohaterów, którzy mocno mi się spodobali, a w fabule narobili niemałego zamieszania.
Bywały  w tej powieści sytuacje pełne absurdu, takie które sprawiały, że śmiałam się głośno i serdecznie i było tez kilka takich, podczas których zawilgotniały mi oczy.
Serio.
Nie spodziewałam się, a jednak.
Michał Gołkowski w sposób niesamowicie przemawiający do wyobraźni wykreował świat po apokalipsie i jego mieszkańców. Bez zająknięcia ukazał jego brutalność, absurdy i szaleństwo. Nie było w tym świecie nic z niebiańskiego wiecznego szczęścia i radości.
Był brud, głód, okrucieństwo i bezwzględna walka o władzę nad pozostała przy życiu resztką ludzkości.
Tym wszystkim rzuca w twarz czytelnikowi autor, robi to w mistrzowski sposób, a ten biedny czytelnik zamiast się wzdrygnąć z oburzenia, domaga się więcej i więcej.

Od samego początku uważałam, że Ezekiel to postać niejednoznaczna, ani dobra ani zła. Zresztą jasny podział na dobro i zło w tej trylogii nie istnieje. Ezekiel pełen jest sprzeczności, a jego współpraca z Górą była dla mnie mocno, czy ja wiem, nieprzystająca człowiekowi z choćby odrobiną honoru i ludzkich odruchów.
A jednak polubiłam tego drania i kibicowałam mu od pierwszego tomu, niezależnie od tego jakie podejmował decyzje i jakie były jego poczynania.
Widziałam w nim sumienie, które próbował zagłuszyć i serce, w którym pozostało jeszcze sporo uczuć.
Ezekiel Siódmy stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich i zapadł głęboko w moje czytelnicze serce.

Jeśli chodzi o zakończenie, to rzeknę tylko kyrieelejson i matkoboskoczęstochowsko!
Spodziewałam się praktycznie wszystkiego, a tego jednego za cholerę. I właśnie to się wydarzyło, a ja zostałam z otwartą ze zdziwienia buzią jeszcze  dłuższą chwilę po przeczytaniu ostatniego zdania.

Komornik +++ Kant, to czwarta powieść autora, którą przeczytałam i stwierdzam z pełnym przekonaniem, że ma on nieograniczoną niczym wyobraźnię, plus ogromny talent  do ubrania swoich pomysłów w słowa i przelania na papier w formie, która zachwyca.
Jestem pod ogromnym wrażeniem jego twórczości i wpisuję się w poczet jego wiernych fantów.
Liczę też na to, że nie porzuci on świata, który stworzył w Komorniku i wróci jeszcze do niego.
Przygoda z trylogią Komornik, to niezapomniana przygoda, to jazda bez trzymanki i z czystym sumieniem ją polecam.


wtorek, 21 listopada 2017

Książkowe zakupy listopad

W listopadzie miały miejsce trzy premiery, na które czekałam od dawna.
Na jedną z nich około 2 lata - mam tu na myśli trzeci tom Archiwum Burzowego Światła autorstwa Brandona Sandersona.
Niestety radość z premiery jest zaprawiona sporą łyżką goryczy, Wydawnictwo MAG nie dość, że jeden tom podzieliło na dwa (podobno z przyczyn technicznych), to jeszcze premiera drugiej części trzeciego tomu ma mieć premierę... w kwietniu 2018!!!
I teraz się zastanawiam, czyta już teraz czy czekać na premierę drugiej części Dawcy Przycięgi?




 Kolejną wyczekiwaną premierą jest trzeci tom Komornika autorstwa Michała Gołkowskiego. Opowieść o niedokońcaudanejapokalipsie tak mnie wciągnęła, że odliczałam dni do premiery.
Na szczęście Komornik+++ Kant już u mnie i już go czytam.











Zbiorczą paczkę zafundowałam sobie w Bonito.pl gdy pojawiła się promocja. Dzięki temu zakupiłam wyczekiwany zbiór opowiadań Jarosława Grzędowicza i kilka mało znanych książek, które zaintrygowały mnie opisem. Mam nadzieję, że zakupy okażą się trafione, a książki ciekawe, bo kupowałam w ciemno.
Tym razem gatunkowo zdecydowanie przeważa fantasy, więc pewnie zakup ksiażek z innych gatunków nadrobię podczas kolejnych zakupów.


poniedziałek, 20 listopada 2017

"Oświadczyny" Tasmina Perry

„Oświadczyny” to druga książka autorki, którą przeczytałam (o poprzedniej pisałam TUTAJ).
Tym razem autorka zabiera czytelnika do Londynu, gdzie poznajemy dwie główne bohaterki.
Pierwsza – Georgia Hamilton, to starsza i majętna dama, która postanawia udać się do Nowego Jorku. Jednak nie chce lecieć tam samo, potrzebuje towarzyszki. Daje więc do gazety ogłoszenie, że zatrudni towarzyszkę podróży, na które odpowiada niespełna trzydziestoletnia Amy, która spodziewając się pierścionka zaręczynowego  otrzymała oschłe zerwanie. Amy decyduje się na przyjęcie oferty Georgii i kilka dni przed Bożym Narodzeniem  obie kobiety wyruszają w podróż.

Akcja powieści rozpoczyna się w roku 2012 i to właśnie wtedy poznajemy obie główne bohaterki  i jesteśmy wprowadzani w fabułę.
Jednocześnie autorka będzie bieżące wydarzenie przeplatać tymi, które rozegrały się w 1958 roku, podczas ostatniego sezonu debiutantek, w którym weźmie udział Georgia Hamilton.
Georgia będzie łącznikiem przeszłości z teraźniejszością, poznamy historię jej młodości, miłości i złamanego serca. Jednocześnie będziemy śledzić losy Amy, jej zmagania z brakiem poczucia własnej wartości, niewiary w siebie i swoje możliwości oraz próby poradzenia sobie z bolesnym odrzuceniem.

Autorka bardzo dobrze kreśli swoje bohaterki i to właśnie na nich głownie się skupia.  Dobrze poznajemy ich charaktery, marzenia, dążenia, radości i smutki.
Bohaterowie drugoplanowi są, ale prócz Edwarda i matki Georgii, ich role są dość okrojone, choć niepozbawione znaczenia.
Rok 1958 był przełomowy dla Georgii, epoka debiutantek się kończyła. Na tle tych zmian autorka kreśli obraz wyższych sfer i sztywnych zasad, którymi się kierowali. Pokazuje nie tylko pozytywny obraz arystokracji, ale również ciemną stronę tej grupy społecznej, zepsucie, obłudę, sztywne normy, których nie wolno było łamać. Przede wszystkim jednak ukazała jak wyglądało „polowanie” na odpowiedniego męża i jaki to był wśród debiutantek wyścig, który wyzwalał w niektórych młodych dziewczynach najgorsze instynkty.

Mimo, że Georgię i Amy dzieli ogromna różnica wieku, a ich młodość przypada na inne epoki, to ich  marzenia i dążenia wydają się bardzo podobne, tak samo jak obawy i niepewność.
Obie historie podobały mi się w takim samym stopniu, obie były wciągające i intrygujące.  Różnica polegała na tym, że w przypadku Georgii wszystko już się wydarzyło, a Amy wciąż miała szansę na zmianę swojego życia, realizację marzeń.


Fabuła jest wciągająca i nie ma pewności, jak zakończy się ta historia. Akcja mimo, że nie gna na złamanie karku, to jest wartka i zanim się człowiek obejrzy, okazuje się, że nieubłagalnie zbliża się koniec powieści.
„Oświadczyny” to książka, która wzrusza i zaskakuje. Nie ma w niej przeładowania wszystkimi nieszczęściami tego świata, które wciąż spadają na bohaterów. Ale nie jest również różowo, cukierkowo i  w stylu  „żyli długo i szczęśliwie”.
Autorka opowiada o losach swoich bohaterek  w sposób lekki, ale niepozbawiony nutki dramatyzmu. Dodatkowo potrafi zmylić czytelnika i zaskoczyć rozwojem wydarzeń.
Ta książka to powieść obyczajowa okraszona idealnie dobraną porcją romantyzmu. Jest w niej wszystko to, co sprawia, że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością.
W prosty sposób Tasmina Perry opowiada o odzyskiwaniu poczucia własnej wartości, walce o swoje marzenia, odwadze w podejmowaniu ważnych życiowych decyzji oraz o tym, że to nie szata zdobi człowieka, ale jego serce.

Autorka wątek miłosny prowadzi z wyczuciem i subtelnością, ukazując go jako coś pięknego, ale niepozbawionego rys.  Nie pisze non stop o rozpadaniu się serca na milion kawałków itp. aby zobrazować emocje targające bohaterami.   Nie musi iść na łatwiznę i epatować dramatyzmem, aby ukazać targające bohaterami uczucia. Ma lekki i dobry styl, a język którym się posługuje jest obrazowy i działający na wyobraźnię czytelnika.
„Oświadczyny” to dobra książka, ciekawa i poruszająca. Nie jest to typowy romans, który od początku do końca będzie przewidywalny, a jego zakończenie będzie nam znane od pierwszego rozdziału.
Tasmina Perry potrafi zaskoczyć, a zakończenie zostawić otwarte, bo  tak jak w prawdziwym życiu – przyszłość może zaskoczyć i wszystko się może zdarzyć.
Cieszę się, że udało mi się trafić na tą autorkę i na pewno sięgnę po jej kolejne książki.


*za możliwość przeczytania książki, dziękuje Wydawnictwu Kobiecemu


środa, 15 listopada 2017

"Alcatraz kontra Bibliotekarze. Rycerze Krystalii" Brandon Sanderson

„Rycerze Krystalii” to trzecia odsłona przygód Alcatraza Smedry, których autorem jest Brandon Sanderson. 
W tym tomie chłopiec wraz z Bastylią, dziadkiem Smedrym, ojcem , Singiem i matką Bastylii  dociera do Nalhalii. Tam próbuje uratować Mokię przed opanowaniem jej przez Bibliotekarzy, znaleźć zdrajcę wśród rycerzy Krystalii i udzieli ślubu.
Tak właśnie, trzynastoletni Alcatraz udzieli ślubu, ale komu – to się dopiero okaże.

Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze podczas lotu do Nalhalii, który to zostanie nagle, w dość dramatycznych okolicznościach przerwany.
Gdy cała ekipa dotrze wreszcie na miejsce, chłopiec odkryje czym jest popularność i sława, ale nie tylko jej uroki, również cienie i smutki.

Brandon Sanderson tak jak w poprzednich tomach, bawi się z czytelnikiem, wchodzi z nim w interakcję, rozmawia i zwraca się bezpośrednio do niego, przerywając nierzadko galopującą akcję.
Robi to oczywiście celowo i z premedytacją, a czytelnik ma z tego tytułu ogromną radochę.
Powieść jest napisana lekko i z humorem, niekiedy wręcz absurdalnym (kto czytał, ten zrozumie dramat paluszków rybnych).
Z jednej strony to lekka powieść dostarczająca rozrywki, bawiąca czytelnika, z drugiej strony Alcatraz wręcz bezczelnie mówi czytelnikowi, że prócz powyższego jest w niej coś więcej.
Historia opisana w Rycerzach Krystalii uczy, że jest się wartościowym człowiekiem, niezależnie od tego  czy straciło się swoje nadnaturalne moce,  umiejętności czy ogromną siłę. Że sława może zwieść na manowce i można stracić  przez to coś wartościowego . Oczywiście Rycerze Krystalii, to nie powieść, gdzie to górnolotne przesłanie unurzane jest w patosie. O nie. Tu jest zabawnie, lekko i z humorem.

Nigdy bym się nie spodziewała po autorze Archiwum Burzowego Światła, że tak dobrze odnajdzie się w powieści dla młodszego czytelnika, pełnej autoironii,  absurdalnych sytuacji, który z większości wad uczyni potężne talenty.
Do tego tak sprytnie pokieruje akcją i zmyli czytelnika, że koniec końców, ten i tak będzie zaskoczony.
I mimo, że czytałam wszystkie części biografii Alcatraza Smedry, to wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla Sandersona, że głównym antagonistą uczynił Bibliotekarzy. To jest  tak nieprawdopodobny pomysł, że aż cudowny.
Przecież większość z nas, książkoholików z biblioteką ma tylko dobre skojarzenia, a tu się okazuje, że to straszne miejsca, gdzie  podli Bibliotekarze knują mroczny spisek aby przejąć władzę nad światem.
Szalony pomysł i wspaniały jednocześnie.

Akcja jest bardzo dynamiczna, pojawiają się nowi wrogowie (oczywiście z szeregów Bibliotekarzy), spiski i nieprzewidziane wydarzenia oraz nowe wyzwania.
Dzięki temu, że Alcatraz ma trzynaście lat, widać jak się zmienia, jak zaczyna dojrzewać i widzieć to, co do tej pory nie zaprzątało jego myśli.
Jest więc momentami śmiesznie, momentami niezręcznie, chwilami nawet wzruszająco.  Ale przede wszystkim jest niesamowicie wciągająco, bo od tej książki ciężko się oderwać.
Szalone przygody Alcatraza i jego przyjaciół bawią, śmieszą, zaskakują i wzruszają niekiedy. Niezaprzeczalnie robią duże wrażenie i sprawiają, że chce się więcej i więcej.
Jeśli wierzyć Alcatrazowi, to Rycerze Krystalii są środkowym  tomem serii, a kolejny tom pt. „Zakon Rozbitej Soczewki” ma się ukazać niedługo.
Czekam więc z niecierpliwością, a Wam szczerze polecam „Rycerzy Krystalii” i oczywiście poprzednie dwa tomy również. Zresztą jeśli ich nie przeczytacie przed tą powieścią, to Alcatraz będzie się z Was wyśmiewał przez całą książkę.
Serio. 
Przez całą.













sobota, 11 listopada 2017

"Siła, która ich przyciąga" Brittainy C. Cherry

„Siła, która ich przyciąga” to czwarty tom z serii Żywioły autorstwa Brittainy C. Cherry.  Głównymi bohaterami są Graham Russell, pisarz, któremu nagle życie się zawaliło. Ponury, wycofany, oziębły człowiek, który uważa, że nie ma w nim żadnych uczuć.
Oraz ona – Lucille, marzycielka, pełna optymizmu i z sercem na dłoni. Razem z siostrą, która wygrała walkę z nowotworem prowadzi kwiaciarnię.
Spotkają się przypadkiem i choć wydawać by się mogło, że nigdy więcej ich drogi już się nie zejdą, los zdecyduje inaczej.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa, prowadzona z perspektywy dwójki głównych bohaterów.
Mamy więc możliwość dokładnie ich poznać i wszystko co ich spotyka zobaczyć z szerszej perspektywy.
Autorka ma dobry i plastyczny styl, a język jakim się posługuje jest lekki i bardzo przyjemny. Powieść czytało mi się bardzo dobrze i szybko, tak samo zresztą jak wszystkie poprzednie książki autorki.
Fabuła jest ciekawa i momentami zaskakująca, choć wiadomo jak tego typu powieść się zakończy. Mi jednak ta przewidywalność nie przeszkadzała, bo sama akcja jest wciągająca, a książkę czyta się z ogromnym zainteresowaniem.
Minusem jest dla mnie zbytnia patetyczność i ckliwość. Autorka bardzo obrazowo opisuje emocje, ale razi mnie przesyt „pękającego serca, duszy rozpadającej się na milion kawałków” i innych tego typu ubarwień używanych zbyt często. Brittainy C. Cherry niestety zdarza się przedobrzyć i wychodzi ckliwie aż do przesady.

Sami głowni bohaterowie to trochę powielanie schematów. On mroczny, ponury z paskudną przeszłością i nie potrafiący kochać. Ona to chodzący wulkan uczuć, z sercem na dłoni i miłością bijącą z niej na wszystkie strony świata.
Oczywiście ich związek nie ma prawa istnieć, na jego drodze pojawi się wiele przeszkód. I można by powiedzieć, że to już było, wiele, wiele razy w innych powieściach ( oczywiście tak jest), gdyby nie to, że autorka wprowadza do fabuły kilka całkowicie niespodziewanych zwrotów akcji, którymi zaskakuje czytelnika, a fabuła staje się bardziej nieprzewidywalna. Potrafi również „zneutralizować” trochę tą ckliwość poczuciem humoru. Daje to fajne połączenie i niweluje odczucie „ale to już było”.


Kilkoro bohaterów drugoplanowych, którzy się pojawiają w powieść ma ważne zadanie do wykonania i nie znikają po kilku rozdziałach. Mimo, że akcja kręci się głównie wokół Lucy i Grahama, to reszta bohaterów przewija się przez całą powieść z różnym natężeniem.
Postacią, której nie byłam w stanie polubić, była siostra Lucy – Mari. Irytowała mnie, a w pewnym momencie straciłam do niej szacunek.
I nie pomogła jej późniejsza rehabilitacja czy próby wytłumaczenia się.

„Siła, która ich przyciąga” to typowa powieść, która ma wywołać lawinę wzruszeń i wycisnąć z czytelnika trochę łez. Na szczęście autorka potrafi poprzeplatać ten rozrzewniający ton  powieści porcją humoru, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że bohaterów spotykają jedynie same nieszczęścia i dramaty.
Fabuła nie koncentruje się jedynie na rozwijającym się uczuciu pomiędzy bohaterami, ale pokazuje różne oblicza rodzicielstwa, siostrzanej miłości i przyjaźni.

I mimo, że moim numerem jeden, jeśli chodzi o powieści Brittainy C. Cherry pozostaje niezmiennie „Powietrze, którym oddycha”, to uważam, że ta powieść autorce całkiem dobrze się udała i z czystym sumieniem mogę ją polecić.
Na pewno jej lektura wywoła trochę emocji, wzruszy, doprowadzi do śmiechu, a na końcu może nawet doprowadzić do wylania kilku łez. I o to właśnie chodzi.
Ciekawa jestem kolejnej powieści autorki. Lubię jej książki,  które może i nie są niczym wybitnym, ale dzięki nim można się na chwilę oderwać od rzeczywistości i spędzić udany wieczór z lekturą.


czwartek, 9 listopada 2017

"Wyspa Mgieł" Maria Zdybska

Fantasy, to gatunek literacki, który lubię najbardziej. Daje mi możliwość oderwania się od rzeczywistości i przeniesienia w całkowicie inny świat i miejsce.
Wysoko również cenię polskich pisarzy fantasy, mamy ich naprawdę sporo i jest w czym wybierać. Dlatego, gdy zobaczyłam debiut pani Marii Zdybskiej „Wyspa Mgieł” od razu postanowiłam książkę przeczytać.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy piraci wyławiają z morza  około ośmioletnią dziewczynkę, która nie pamięta nic ze swojej przeszłości.
Dziecko to, nazwane Lirr, zostaje na statku piratów, pod opieką kapitana Hego. Po kilku latach postanawia on oddać dziewczynę na dwór w Ysborgu, aby była swego rodzaju zabezpieczeniem jego interesów z królową Maeve.
Oczywiście pierwsze co robi dziewczyna, to szaleńczo zakochuje się w księciu Caelu, a gdy królowa zapada na tajemniczą chorobę, zostaje wysłana w niebezpieczną podróż na Wyspę Mgieł, gdzie jest święte źródło, z którego woda uleczy królową.

Z tą powieścią mam pewien problem. Bywały momenty, gdy czytałam ją z zapartym tchem, dałam się całkowicie wciągnąć w kreowany przez autorkę świat. A bywało też tak, że czytałam trochę z musu, przewracając oczami z irytacją.
Akcja toczy się bardzo nierówno, są fajne i wciągające momenty, są też takie, gdy zwyczajnie się nudziłam. Minusem jest to, że autorka raz szeroko się rozpisuje nad jednymi wydarzeniami, a o innych pisze zaledwie w kilku zdaniach.
Maria Zdybska ma lekkie pióro i potrafi bardzo plastycznie ukazać wymyślony przez siebie świat. Mimo to, odnosiłam wrażenie, że chwilami sama nie wiedziała, jak pokierować akcją i bohaterami.

Głównych bohaterów jest troje. Lirr, obiekt jej westchnień – Cael oraz poznany podczas wyprawy Mag Raiden.
Najciekawszą postacią i tą, którą polubiłam okazał się Raiden, choć i on nie ustrzegł się wad. Pomijam już fakt, że non stop uśmiechał się ironicznie lub cwaniacko, ale okazał się tak bardzo tajemniczy, że jego tajemnice skrywały tajemnice, które z kolei skrywały tajemnice. Tak, dokładnie tak było. Prócz tego był całkiem fajny, pełen sarkazmu i odrobiny zblazowania.

Cael to bohater, o którym nie da się zbyt dużo napisać, bo to najbardziej mdła i nijaka postać o jakiej czytałam. Raz, że praktycznie nic o nim nie wiemy, prócz tego, że:
1. Jest,
2. Lirr jest w nim szaleńczo zakochana,
3. Cierpi z powodu choroby matki.
Dwa, że autorka w jednej chwili przedstawia go jako wiernego przyjaciela i obrońcę Lirr, a za chwilę jako potencjalnego spiskowca przeciw dziewczynie wraz z królową i jej podstępnym medykiem Viorelem. Nie wiadomo zatem po której stronie stoi młody książę, ani do czego dąży.

No i nasza główna bohaterka Lirr. Z założenia miała być chyba harda, sprytna i odważna. Ja odebrałam ją jako zbyt impulsywną, rozkapryszoną nastolatkę, która sama nie wiedziała czego chce i miotała się w różne strony jak chorągiewka na wietrze.
W dodatku gdy coś szło nie tak jak chciała, na wszystko reagowała krzykiem i ucieczką w bliżej nieokreślonym kierunku.
Z jednej strony rozumiem jej dezorientację, została wysłana z misją, na którą nie była gotowa, w dodatku to czego dowiedziała się o królowej Maeve i jej medyku, mocno ją zaniepokoiło, żeby nie rzec, że przestraszyło. Więc dziewczyna mogła czuć się niepewnie i nie wiedzieć, jak powinna postąpić.
Z drugiej strony dostała tyle wskazówek i ostrzeżeń przed królową i medykiem, że nawet średnio rozgarnięta dziewczyna potrafiłaby dodać dwa do dwóch i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Lirr jednak tego nie robi, co to to nie. Wścieka się tylko na pojawiające się przeszkody i w wymyślny sposób przeklina. Nie potrafiłam jej tak naprawdę polubić, zbyt często mnie denerwowała.  Nie jest jednak do cna wkurzającą postacią, da się z nią wytrzymać.

Czarne charaktery w tej powieści są dwa, królowa Maeve i medyk Viorel. I tu nie ma żadnych złudzeń czy niepewności. Są źli do szpiku kości i w zgodzie ze swoimi podłymi charakterami planują wszystkie działania.
Oczywiście ich prawdziwe motywy działania są bliżej nieznane i okryte tajemnicą, ale czytelnik co nieco może się domyślić.

Mimo, że fabuła nie jest niczym odkrywczym, a pewne rozwiązania są bardzo sztampowe i powielają schematy z innych książek, to autorce udało się mnie zaciekawić i zaintrygować.  Plusem  jest wspaniały kruk, który ratuje Lirr z licznych tarapatów i towarzyszy jej przez całą powieść. Czym jest ptak, okaże się na samym końcu powieści, choć już szybciej będzie można się tego domyślić.
Tajemnica pochodzenia Lirr pozostaje nieodkryta, ale już w tym tomie autorka zaznacza, że jest bardzo ważna.  Powieść kończy się w kluczowym dla fabuły momencie, więc oczywiste jest, że to dopiero pierwszy tom z serii.
„Wyspa Mgieł” to powieść nierówna, ale całkiem przyjemna. Czytało mi się ją zazwyczaj szybko i z zainteresowaniem.
Autorka wykreowała ciekawy świat i kilkoro ciekawych bohaterów, choć najfajniejsi i najciekawsi okazali się bohaterowie drugoplanowi.
Na pewno sięgnę po kolejny tom. Ciekawa jestem jak potoczą się losy bohaterów i co skrywa przeszłość Lirr.
Liczę również, że autorka rozwinie swoje umiejętności i tom drugi będzie lepszy.
Ta powieść, mimo pewnych wkurzających momentów, to lekka i przyjemna lektura i sama się zdziwiłam, że tak szybko ją przeczytałam.


wtorek, 7 listopada 2017

"Lirogon" Cecelia Ahern

Co zrobisz, gdy na twojej drodze pojawi się ktoś o wyjątkowych zdolnościach, do bólu dobry i niewinny? Czy będziesz go chronić ze wszystkich sił, czy zechcesz pokazać całemu światu, wyrywając z bezpiecznego miejsca i rzucając na żer show biznesu?

Bo, Solomon i Rachel to trójka młodych filmowców. Bo jest producentką filmów dokumentalnych, Solomon dźwiękowcem (i jej chłopakiem), a Rachel czaruje kamerą.
Cała trójka zbiera właśnie liczne nagrody za film o braciach bliźniakach, żyjących samotnie na farmie. Gdy jeden z nich umiera, jadą na pogrzeb i przypadkowo odkrywają tajemnicę skrywaną przed wszystkimi przez zmarłego. Jest nią nie co, ale kto – Laura, młoda kobieta, która w tajemnicy przed całym światem mieszkała w domku w lesie, na farmie braci.
Dziewczyna ma niesamowite umiejętności, potrafi jak australijski ptak lirogon, naśladować każdy dźwięk, który usłyszy.
Bo, zachwycona dziewczyną od razu dostrzega szansę na kolejny film dokumentalny, który mógłby zapewnić jej sławę.
Przekonuje więc dziewczynę – Laurę, aby wzięła w nim udział.  Razem z Solomonem zabiera ją  z jej bezpiecznego domu w lesie i wciąga w bezwzględny świat show biznesu.


Gdy sięgałam po tą powieść, spodziewałam się historii w stylu bajki o Kopciuszku. Miało być romantycznie, z pewnymi problemami, ale koniec końców, ze wzruszającym happy endem.
Czy tak było? Nie.

Zacznę od tego, że Lirogon – bo to o tej książce jest mowa – to w moim odbiorze powieść do bólu smutna. Od początku do końca.
Historia 26 leniej kobiety, całkowicie odciętej od świata, wycofanej, niepewnej,  a następnie z powodu jej szczególnych umiejętności wepchniętej do programu StarrQuest (program w stylu Mam talent) to dla mnie obraz przesiąknięty samotnością, zawiedzionymi nadziejami i rozczarowaniem.
Na przykładzie Laury (nazwanej w programie Lirogon) autorka pokazała czym kieruje się show biznes i jaki jest bezwzględny w swoich działaniach, jak współczesny świat nie potrafi zrozumieć odmienności, że wszystko jest w nim na sprzedaż, pytanie jest tylko o cenę.
Nawet Bo, która początkowo chciała dobrze, chciała nakręcić ciekawy film dokumentalny, nie potrafiła – a może nie chciała – uszanować niewinności Laury i otoczyć ją opieką.
Nie rozumiała dziewczyny, nie potrafiła nawiązać z nią normalnych relacji, co poskutkowało szeregiem wydarzeń, które zmieniły w gruzy podwaliny życia bohaterów.

Jeśli już jestem przy bohaterach, to muszę to z siebie wyrzucić – prócz Laury i Alana, nie byłam w stanie polubić nikogo innego w tej powieści. Bo od początku budziła moją niechęć, a obserwując poczynania i decyzje Solomona, zniechęciłam się również do niego.
Swoich bohaterów autorka kreśli bardzo dobrze. Poznajemy ich, ich wewnętrzne rozterki, dylematy, pragnienia. Śledzimy ich dobą i złą stronę charakteru, widzimy w nich dobro, ale również egoizm, tchórzostwo, zazdrość,  wstydliwą radość z czyjegoś potknięcia, upadku.
Ta plątanina emocji robi duże wrażenia podczas lektury, ale niekiedy bardzo skutecznie zniechęca do danego bohatera. Najwięcej czasu autorka poświęca Laurze, ukazaniu jej wnętrza, próbie wyjaśnienia skąd u niej tak wyjątkowy talent, pokazaniu jak próbuje odnaleźć się w współczesnym świecie, gdzie rządzą pieniądze, blichtr i powierzchowność.

Akcja powieści rozpoczyna się dość spokojnie, pomału nabiera tempa. Fabuła jest wciągająca, tym bardziej, że kwestia happy endu jest mocno wątpliwa im dalej w lekturę zagłębia się czytelnik.
Autorka ma lekki i przyjemny styl, przez co powieść czyta się dobrze i bardzo szybko.
Obraz zderzenia niewinności Laury z okrucieństwem show biznesu nie jest w literaturze niczym świeżym ani odkrywczym, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że to dość sztampowy motyw.
Ale Cecelia Ahern kreśli go tak obrazowo, że mimo iż mało odkrywczy, jest on wciągający i wywołujący ogromne emocje. Czytając Lirogona, miałam chęć wstrząsnąć wszystkimi bohaterami, nawrzeszczeć na nich, zapytać dlaczego nie widzą, jak ogromną krzywdę robią Laurze. Jak bardzo ich egoizm może ją zranić.
Oczywiście w powieści pojawia się również wątek miłosny, ale nie on gra pierwszych skrzypiec. Jest ważnym uzupełnieniem fabuły, bo zmusi bohaterów do podjęcia takich, a nie innych decyzji, ale nie dominuje opowiadanej historii.

Powieść pomimo pewnych elementów humorystycznych, jest jednak smutna i z przygnębiającym wydźwiękiem.
Obnaża również prawdziwe oblicze programów typu Idol, Mam talent itp. Pokazuje, że udział w takim programie to nie droga usłana różami, ale dużo częściej to bardzo kamienista ścieżka na szczyt, z którego można spaść w ciągu jednej chwili.
Zakończenie powieści jest otwarte i mimo pewnego kierunku wyznaczonego mu przez autorkę, uważam, że jeszcze nic nie zostało przesądzone. Droga, którą przebyła Laura wraz z Bo i Solomonem była długa i bolesna.  Dostali surową nauczkę i musieli wyciągnąć z niej wnioski.

„Lirogon” to dobra książka. I nawet fakt, że poruszane przez autorkę problemy pojawiały się wiele razy wcześniej w literaturze, nie zmieni tego, że czyta się ją dobrze, jest ciekawa i wciągająca, a jej przesłanie jest mocne i wyraźne.
Spodobał mi się jej sposób ukazania otaczającego nas świata i chętnie sięgnę po kolejne książki autorki.








sobota, 4 listopada 2017

"Zapisane w kartach" V tom serii INNI Anne Bishop

Na finałowy, piąty tom serii INNI Anne Bishop czekałam niecierpliwie. Oczarowała mnie ta seria od pierwszego tomu, stała się jedną z tych, do których wracam co pewien czas.
Akcja powieści rozpoczyna się niedługo po tym, jak Starsi wzięli odwet na ludziach i krwawo stłumili ich
powstanie przeciwko Innym. Wiele miast zniknęło z powierzchni ziemi, niektóre zostały całkowicie wyludnione.
Ludzie przekonali się, że nie są właścicielami terenów, które zamieszkują, a w ciemności przebywają istoty mogące zniszczyć cały ludzki gatunek.
Dziedziniec w Lakeside  nie ucierpiał za bardzo, choć i tam nie obyło się bez ofiar.  Simon i Meg próbują utrzymać kruch pokój pomiędzy ludźmi a terra indigena żyjącymi razem na dziedzińcu.
I wszystko byłoby ok., gdyby nie dwa wydarzenia, pojawienia się na dziedzińcu Cyrusa Montgomery, cwaniaczka robiącego szemrane interesy, posuwającego się do każdego draństwa dla osiągnięcia własnych korzyści oraz przybycie na dziedziniec dwojga Starszych.
Ci ostatni zabraniają Simonowi pozbycia się Cyrusa z dziedzińca, chcą bowiem obserwować jak jeden człowiek może wpłynąć na całą społeczność i nauczyć się, jak rozpoznawać jego złe intencje i działania.
Ludzi i terra indigena zaczną się przed jego działaniami bronić, a Meg zobaczy w swoich wizjach grób.


Akcja powieści jest bardzo dynamiczna. W powieści spotykamy wszystkich dobrze znanych bohaterów z poprzednich tomów, pojawi się również kilka nowych postaci, ale prócz Cyrusa i jego rodziny, nie odegrają one zbyt ważnej roli.
Oczywiście głównym antagonistą w tym tomie jest brat porucznika Montgomery – Cyrus. Przy czym nie ma tu jednego dużego spisku, z którym muszą zmierzyć się mieszkańcy dziedzińca, ale szereg drobniejszych wydarzeń, które w taki czy inny sposób będą zagrażać pokojowi pomiędzy ludźmi a Innymi.
Autorka bardzo obrazowo pokazuje, jak jeden człowiek może wpłynąć na całą społeczność, jak potrafi zniszczyć wzajemne zaufanie i zburzyć kruche porozumienie.
Ukazuje również, jak ludziom trudno sobie poradzić z odmiennością i potrzebie sprostania wymaganiom narzucanym przez otoczenie.

Anne Bishop ma lekki i przyjemny styl. Powieść czyta się szybko i jest ogromnie wciągająca. Świat Innych wykreowany jest bardzo obrazowo. Choć niestety da się wyczuć pewną różnicę, pierwsze trzy tomy były tłumaczone przez inną tłumaczkę i to się czuje. Według mnie tłumaczka pierwszych trzech części lepiej potrafiła oddać klimat powieści.
Nie to, żeby tom czwarty i piąty były złe czy gorsze pod względem zawartości, fabuły czy akcji. Ale np. pojawiają się niepotrzebne zmiany nazw miejsc, osad itd. Również język wydaje mi się trochę mniej plastyczny, obrazowy.
Niemniej jednak, powieść czyta się dobrze i bez problemów czytelnik jest wciągany w fabułę.

W tej części poznajemy trochę lepiej naturę Starszych. Jest również bardziej krwawo i brutalnie.  Co ciekawe, dopiero pojawienie się Cyrusa uświadamia ludziom, w jak komfortowych warunkach żyli do tej pory na Dziedzińcu. Zobaczyli, że ich bezpieczeństwo zostało zagrożone przez poczynania jednego człowieka, a karę za to mogą ponieść wszyscy. I solidarnie z terra indigena postanowili temu zapobiec.
Natomiast Starsi przekonali się, że zło nie jest zależne od gatunku, tylko od charakteru człowieka.

Praktycznie wszystkie wątki zostają wyjaśnione i zakończone. Choć pojawia się jeden nowy, który nie doczekał się rozwiązania i może być małą, otwartą furtką do kontynuacji, gdyby autorka postanowiła wrócić do Dziedziniec w Lakeside  i jego mieszkańców.
Jeśli chodzi o wątek uczucia pomiędzy Simonem i Meg, to jest on prowadzony tak samo, jak dotychczas. Subtelnie, nienachalnie, z wyczuciem. Nie dominuje w żaden sposób fabuły, ale jest jej idealnym uzupełnieniem.
Oczywiście ta para jest spoiwem całej społeczności Dziedzińca w Lakeside, przykładem tego, że przyjaźń, miłość i troska potrafią pokonać wszystkie różnice i podziały.

Jeśli chodzi o kreację bohaterów, to nic nowego nie mogę napisać, bo nic się nie zmienia. Znamy ich wszystkich z poprzednich książek z serii, ich charaktery, osobowość, dążenia, troski i radości. Autorka potrafi tworzyć fascynujące postacie, oddać ich osobowość i złożone charaktery.
Śledzimy ich codzienne zmagania, decyzje jakie muszą podejmować i wyzwania z jakimi muszą się mierzyć.
W tym tomie wątek wieszczek krwi jest całkowicie marginalny, prócz Meg nie pojawiają się żadna z pozostałych dziewczyn, które po wyzwoleniu ich z ośrodków zostały ukryte przed ludźmi.
Dzieje się tak dlatego, że cała akcja w tym tomie rozgrywa się na Dziedzińcu w Lakeside.
W powieści jest trochę sytuacji humorystycznych, ale zdecydowanie mniej niż w poprzednich tomach.
Anne Bishop koncentruje się relacjach pomiędzy terra indigena a ludźmi, tych szeroko pojętych, jak i tych dotyczących poszczególnych bohaterów.
Kładzie mocny nacisk i podkreśla, że ludzie nie dzielą się na bogatych czy biednych, wysokich czy niskich, białych czy czarnych, ale zwyczajnie na dobrych i złych. 


Autorka świetnie wykreowała świat Innych i rządzące nimi prawa, zrobiła to bardzo obrazowo i ciekawie.
Pokazała jak skomplikowanym gatunkiem są ludzie, jak bardzo potrafią szkodzić sobie samym, innym gatunkom, naturze, zwierzętom. Jak bardzo są przekonani, że im wszystko się należy, bez względy na koszty.
Ukazała również jaką mogą ponieść za to karę.

Uważam, że „Zapisane w kartach” to dobre zakończenie serii, niejednoznaczne, z otwartym zakończeniem, które pozostawia możliwość napisania kolejnych historii ze świata Innych.
Na stronie autorki przeczytałam, że tak się stało i w 2018 ma się pojawić nowa powieść ze świata Innych, z nowymi bohaterami, a akcja ma się rozgrywać w całkiem innym miejscu. Ciekawa jestem czy autorka pozwoli w tej książce pojawić się starym bohaterom, czy jednak całkiem się od nich odetnie.
Liczę na to, że polski wydawca zdecyduje się ja wydać.

czwartek, 2 listopada 2017

Thor:Ragnarok. Wspaniałe widowisko od Marvela

Filmy Marvela ja zwyczajnie uwielbiam. To moja wielka słabość. Lubię fakt, że może się w nich wydarzyć
wszystko, a samo widowisko będzie na wysokim poziomie.
Patrząc na powyższe, nie mogło mnie zabraknąć na seansie najnowszego filmu – Thor: Ragnarok.
Akcja filmu rozpoczyna się od zapobiegnięciu przez Thora zmierzchowi bogów. Pokonuje siłę, która miała za zadanie rozpętanie przepowiadanej zagłady.
Ale powrót Władcy Piorunów do Asgardu nie przebiegnie tak, jakby ten sobie życzył. Dowiaduje się, że Odyn, to Loki i wraz z bratem podąży na ziemię, w poszukiwaniu Ojca. Pewne wydarzenia natomiast sprawią, że do Asgardu powróci Hela –jego siostra i przy okazji Bogini Śmierci i zacznie siać spustoszenie.

Film rozpoczyna się z przytupem i sporą dawką humoru. Zresztą cały film naszpikowany jest sytuacjami humorystycznymi. Jeśli o to chodzi, to bliżej mu do Strażników Galaktyki niż poprzednich odsłon przygód Thora.
Humor w filmie niekiedy ociera się o banalność, ale dzięki temu widzimy, że Thor ma nieustające przekonanie o swojej wspaniałości, Loki wbrew pozorom wcale nie jest taki zblazowany, a Hulk bywa wyjątkowo kapryśny, jak dziecko.
Odebranie każdej z postaci glorii chwały pokazuje ich w bardziej ludzkim wymiarze, ale nie odbiera boskości ani wyjątkowości.
Jest więc wesoło, dynamicznie, ale bywa również poważnie. I choć podniosły ton poprzednich przygód Thora, tutaj jest tylko trochę wyczuwalny, to w niczym to nie przeszkadza, wręcz jest zaletą.


Niezmiernie cieszy spotkanie z dobrze znanymi bohaterami, wiadomo też czego można się po nich
spodziewać. Tak więc Thor jest dobry, pełen poświęcenia dla innych i walki o ich dobro, Loki jest cudownie niejednoznacznym łotrem, a Hulk… no jak to Hulk, rozwałka. Ale również ci dopiero debiutujący w świecie Marvela bohaterowie robią wrażenie.
Oczywiście głównym antagonistą jest Hela, fenomenalnie zagrana przez Cate Blanchett. Jest tak cudownie zła, bezwzględna i okrutna, że każde jej pojawienie się na ekranie wywoływało mój zachwyt.
Oczywiście jej motywacje, to nic odkrywczego, rzekłabym wręcz, że są sztampowe, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu jakie wywiera jako zły charakter.
Na uznanie zasługuje również Arcymistrz grany przez Jeffa Goldbluma, cudownie komiksowa postać, tak przerysowana, że aż wspaniała. Do tego niewylewająca za kołnierz Walkiria, która walczy z demonami przeszłości, czy kamienny stwór łaknący rewolucji (jakiejkolwiek) Korg są wspaniałym uzupełnieniem komiksowego świata.

W filmie jest trochę nawiązań do innych filmów ze świata Marvela, a niektóre są ubrane w komediowe szaty.
Muzyka jest pełna elektronicznego brzmienia rodem z filmów sci-fi z lat osiemdziesiątych. Mój zachwyt wzbudziło wykorzystanie utworu  „Immigrant Song” od Led Zeppelin.
Akcja jest bardzo dynamiczna, a CGI nie przytłacza obrazu.
Film ogląda się z zapartym tchem, spodziewając się niespodziewanych zwrotów akcji. Tym bardziej, że wraz z Thorem główne skrzypce odgrywa Loki, a jak wiadomo, po nim można spodziewać się najbardziej
podłych zagrywek, każdej możliwej zdrady i oszustwa. Czy to, że uwielbiam tą postać jest oczywiste? Jeśli nie, to przyznaję, Lokiego granego przez Toma Hiddlestona pokochałam odkąd po raz pierwszy zobaczyłam go 2011 roku w pierwszej odsłonie przygód Thora.

Fabuła nawiązuje się do legendy o ostatecznej zagładzie świata bogów i Asgardu, ale nie jest przeładowana patosem i powagą, choć i w tej części widzimy wielkie akty odwagi i poświęcenia dla ludzkości.
Thor: Ragnarok to świetna rozrywka, w komiksowym stylu, zrobiona lekko i z humorem. Okraszona świetną muzyką i dopracowaną stroną wizualną.
Nie ma co doszukiwać się w tym czy innych filmach Marvela głębi czy drugiego dna. Ich twórcy starają się sprawić, aby widz wyszedł z seansu zadowolony, z uśmiechem na ustach. Jak dla mnie udało się to w 100%.
Na koniec dodam, że w filmie są dwie sceny po napisach, zachęcam do ich obejrzenia.

*wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony www.filmweb.pl