niedziela, 29 listopada 2015

"Anioł Burz" Tom drugi Prawa Milenium. Trudi Canavan.




                       Lubię książki pani Canavan, a pierwszy tom serii Prawa Milenium bardzo mi się podobał.
Chętnie sięgnęłam po tom drugi, zwłaszcza, że czekałam na niego z niecierpliwością.
Pisarka swoim zwyczajem nie spieszy się i  pomału wprowadza czytelnika w stworzony przez siebie świat. 
Akcja nadal idzie dwutorowo - z perspektywy Rielle oraz Tyena. 
Dowiadujemy się, że Rean - Władca światów powrócił, a wszyscy, którzy sprzeciwiali się jego prawom, wpadają w popłoch i uciekają gdzie się da. Jednocześnie zaczyna się organizować grupa buntowników, która chce obalić jego rządy. A do Rielle przychodzi Anioł...
Fabuła jest ciekawa, pomysł na poprowadzenia akcji również. Ale... 

No właśnie, mam jedno, albo i dwa "ale".
Po pierwsze zabrakło mi dynamiki w przedstawianych wydarzeniach. Wydawały mi się jakieś bez życia. Jakby mi ktoś relacjonował spotkanie towarzyskie. Niby ciekawe, ale bez emocji, bo mnie tam nie było. Tak samo dzieje się z Aniołem Burz, autorka nie zdołała wciągnąć mnie w świat bohaterów i ich przygód.
Bohaterowie wydawali mi się mocno papierowi, a Rielle zaczęła irytować swoimi pomysłami. Honor trochę ratuje Tyen, ale i on nie uniknął papierowości i przegadania.
Drugie "ale" to cały wątek buntowników. Prócz kilku ciekawych momentów, był dla mnie zwyczajnie nudny. Ciągłe przemieszczanie się pomiędzy światami, trochę dyskusji, trochę obaw Tyena i znów hop, bieganina miedzy światami. Tak właśnie wyglądał cały opis działań buntowników. Gdyby go skrócić do kilku rozdziałów, to pewnie byłby ciekawy. Ale niestety został on tak haniebnie rozwleczony, przegadany i wyprany ze wszelkich emocji, że ledwie przez niego przebrnęłam.

Dodatkowo wątek Velli został zepchnięty całkowicie na pobocze, jakby zapomniany. Czyli coś, co było tak intrygujące w Złodziejskiej Magii, tutaj zostało zepchnięte na margines. 
Szkoda.
Dopiero pod koniec książki akcja zaczyna przybierać bardziej energiczną postać, coś się dzieje, zaczyna się naprawdę interesujący rozwój wydarzeń.
Postać Reana, władcy światów, nadal jest tajemnicza, niczego się o nim nie dowiadujemy. Wiele się o nim mówi, ale on sam pokazuje się na kartach książki bardzo rzadko. Za to autorka sprawnie żongluje opiniami bohaterów o nim, więc nie wiadomo czy to postać negatywna czy pozytywna. Z jednej strony tyran, z drugiej zbawca wielu światów. Liczę na to, że dowiemy się o nim więcej w kolejnym tomie.
Niestety postać Rielle irytowała mnie już do końca książki. Na szczęście Tyen pozostał ciekawą i interesującą postacią, trzymającą poziom.
Jest też kilka małych smaczków, które sugerują, kto będzie ważną postacią w kolejnych tomach. 
                                                                                                
Mam mocno mieszane odczucia. Z jednej strony zapowiada się ciekawa, zawiła historia, z drugiej tom drugi jest wyjątkowo bez polotu, energii i dynamiki. Mam nadzieję, że to celowy zabieg autorki, a nie spadek jej formy.




*zdjęcie pochodzi ze strony   www.lubimyczytac.pl

czwartek, 26 listopada 2015

Gdy o miłości dobrze się czyta…



         Pamiętam czasy, gdy jako młoda nastolatka chodziłam do biblioteki publicznej i z pewną dozą nieśmiałości i wstydu, prosiłam o polecenie jakiejś fajnej książki „o miłości”…
Pani bibliotekarka szukała mi czegoś dla młodzieży, co by się nadawało dla mojego „niewinnego” dziewczęcego serca. Wspominam miło te sytuacje.
Wbrew pozorom, takich książek nie było dużo (nie mówię tu o hurtowych ilościach harlequinów w kioskach ruchu).
Do dziś lubię od czasu do czasu poczytać o miłości. O różnych jej obliczach. Nie tylko tej ładnej, co to wywołuje motyle w brzuchu, ale i tej trudnej, skomplikowanej i nie zawsze dającej szczęście.
Nie nazywam tych książek romansami, bo zazwyczaj nimi nie są, raczej książkami obyczajowymi.
Dziś niewiele pamiętam z tytułów z tamtych lat. Pewnie większość tych książek poszła już na makulaturę niestety.
Ale kilka chcę polecić, więc zacznę od tych poznanych dawno temu, aż do tych odkrytych całkiem niedawno :)


WICHROWE WZGÓRZA – Emily Bronte


Nie wiem czy jest jakaś inna książka przepełniona tak bardzo pasją, miłością i nienawiścią.
Czy jakaś inna para literackich kochanków, tak bardzo się kocha i jednocześnie nienawidzi.
Fenomenalna książka, niesamowity klimat. Nietuzinkowo pokazane sprzeczne uczucia, szaleństwo Heatcliffa i egoizm Katarzyny…
Pamiętam jak dziś wrażenie, jakie wywarła na mnie ta książka, gdy czytałam ją po raz pierwszy.  W sumie za każdym razem gdy do niej wracam, wrażenie jest niesamowite.
Emily Bronte stworzyła pełnych pasji bohaterów, pogmatwane losy oraz pokazała czytelnikowi różne oblicza miłości.


OBIETNICE – Catherine Gaskin


Mało znana książka. Spotkałam tylko jedną osobę, która ją przeczytała. Wydanie nieatrakcyjne, opis na okładce nie zachęcał.  Ale coś mnie skłoniło aby po nią sięgnąć. I ogromnie się cieszę, bo to jedna z lepszych książek jakie kiedykolwiek czytałam.
Akcja dzieje się przed I Wojną Światową, podczas wojny i po niej. Bohaterką jest sierota, którą przyjmuje pod swój dach bogaty przemysłowiec Jack Pollock, traktując jak jeszcze jedno swoje dziecko.
Całą trójkę dzieci Czarnego Jacka Pollocka zaskakuje wojna, gdy zaczynają wchodzić w dorosłe życie.
Książka nie jest obrazem wojny samej w sobie, pokazuje losy całej rodziny na jej tle oraz po jej zakończeniu.
Lally, bo takie nadaje imię sierocie Jack Pollock , jest główną bohaterką i to z jej perspektywy śledzimy losy całej rodziny. Radości i dramaty, życiowe pułapki, wybory, których nikt nigdy nie powinien być zmuszony dokonywać. Przyjaźnie, rozstania  i obietnice…
Książka to niesamowity obraz miłości jaka łączy mężczyznę i kobietę, ale też rodzeństwo, rodziców z dziećmi i przyjaciół.
To koszmar wojny i radość z jej zakończenia.
Uważam, że to książka, po którą zwyczajnie trzeba sięgnąć, bo jest niesamowicie wzruszająca.

TAK BLISKO – Tammara Webber

Książka z gatunku Young adult. Czyli coś dla starszej młodzieży.
Powiedziałby ktoś, że ten gatunek nic wartościowego nie może zaoferować i w sumie zgodziłabym się z tym stwierdzeniem. Ale nie w przypadku tej książki.
Bo jest ona zadziwiająco dobrze napisana, z ciekawymi bohaterami i wciągającą fabułą, która nie jest pusta jak wydmuszka na Wielkanoc.
Problemy głównych bohaterów, to nie jakieś rozdmuchane bzdury, ale próba zmierzenia się z wejściem w dorosłe życie, podejmowaniem odpowiedzialnych decyzji. Oczywiście nie zabrakło silnego uczucia, pociągającego chłopaka i ładnej dziewczyny. Nie zabrakło przeciwności losu typowych dla wieku bohaterów (studenci).
Mimo wszystko fabuła jest bardzo dobra, akcja ciekawa, a główna bohaterka nie doprowadza do szału J Wprost przeciwnie, oboje bohaterowie są nad wyraz dojrzali i ciekawi.

SAGA KSIĘŻYCOWA – Marissa Meyer


Czterotomowa seria sci-fi inspirowana klasycznymi bajkami dla dzieci w wersji młodzieżowej, dziejąca się gdzieś kiedyś.
Niesamowicie barwna historia, gdzie grupę głównych bohaterów spotykają niesamowite przygody rodem z Gwiezdnych Wojen, gdzie mamy oczywiście wątek romantyczny, ale pokazany w sposób lekki, przyjemny i z poczuciem humoru.
Gdzie każdy z bohaterów to barwna postać, a wróg, z którym walczą wydaje się być nie do pokonania.
Dodatkowym plusem jest postać droida IKO, która swoimi komentarzami potrafi rozbawić do łez.
Każdy z czterech tomów czyta się lekko, fabuła mocno wciąga, bohaterów naprawdę da się lubić, a co ważniejsze nie wywołują w czytelniku frustracji, mimo, że to w sumie książka młodzieżowa.

ASHFORD PARK – Lauren Willig


Bardzo dobra książka, w której  śledzimy losy młodej dziewczyny w 1999 roku oraz jej babci w  1926 roku.
Jest to historia o rodzinie. O skrzętnie skrywanej tajemnicy, o uczuciowych wyborach, miłości, złamanym sercu,  rozstaniach i powrotach. Autorka opowiada historię młodości babci oraz w czasie rzeczywistym jej wnuczki. Do tego tłem są splątane losy rodziny, sztywne wymogi arystokracji oraz złe decyzje i złamane serca.
Książka mimo to, ma oddźwięk pozytywny, bohaterowie są bardzo dobrze nakreśleniu, ich losy wciągające, fabuła jest skonstruowana tak, aby nie pogubić się w przeskokach z początku wieku, do jego końca.

BABUNIA – Frederique Deghelt


Książka wyjątkowo niepozorna, wręcz aż prosi, żeby jej nie zauważyć na półce. Opis na okładce też niezbyt zachęcający.
Za to w środku kryje się wspaniała i poruszająca historia, z zaskakującym zakończeniem.
Akcja rozpoczyna się od tego, że młoda dziennikarka nie pozwala umieścić swojej babci w domu opieki i zabiera ją do siebie do Paryża. Zamieszkują razem i od tej pory życie każdej z nich zmienia się pod wpływem tej nowej sytuacji.
Babcia opowiada wnuczce o swojej miłości  do książek – pasji, którą skrzętnie ukrywała przed całym światem. A wnuczka odkryje jakim niezwykłym człowiekiem jest jej babcia i jak wielkim uczuciem ją darzy.
Książka jest niezwykle poruszająca, ciekawa i ciepła. Taka perełka na półkach pełnych nijakości i wtórności.


*zdjęcia pochodzą ze strony   www.lubimyczytac.pl





wtorek, 24 listopada 2015

Młodzieżowe fantasy. Czy tak trudno trafić na coś dobrego?



Fantasy to jeden z moich ulubionych gatunków literackich.
Nie ma co ukrywać. Czytam z tego gatunku całkiem sporo książek. I nigdy mi się nie nudzą.
Mimo mojego wieku (pamiętajcie, żeby kobiety o wiek nie pytać), czasem i ja łapię za ten gatunek skierowany do młodzieży…
I zazwyczaj dopada mnie rozczarowanie niestety.
Po wielu porażkach  zaczęłam unikać książek kierowanych do młodzieży, nawet tej nieco starszej. 
Bo kurde ile można się wkurzać podczas czytania?

Podczas czytania zauważyłam kilka stałych elementów w tych książkach:

1.       Bohaterem zazwyczaj jest dziewczyna.
Kurcze, czy naprawdę tak ciężko napisać książkę, gdzie głównym bohaterem będzie chłopak? Chyba trudno, bo jak do tej pory przeczytałam tylko dwie takie książki, tj. Anna we Krwi Keandre Blake  oraz Piękne Istoty Kami Garcia, Margaret Stohl. Obie były całkiem dobrze napisane, ciekawe i przyjemnie z nimi spędziłam czas. I co ważne, bardzo fajnie patrzyło się na wszystko oczami chłopaka.
Nie było niedorzeczności typu „czy on mnie kocha?, czy popatrzył na mnie? Czy ja go kocham?” itd.
Nawet wątki miłosne przedstawione zostały jakoś tak fajnie i ciekawie, bez irytującego szczebiotu zakochanej nastolatki.

2.       Główna bohaterka jest wyjątkowo irytująca i wkurzająca.
Poważnie. Czy naprawdę każda z nich musi irytować swoim dylematami, głupimi, nielogicznymi  decyzjami, czy wikłaniem się w miłosne trójkąty?
Czy tego właśnie chcą młode czytelniczki do których kierowane są te książki?
Na szczęście jest kilka książek, które ratują honor głównych bohaterek. Np Sonea z trylogii Czarnego Maga Trudi Canavan. Konkretna dziewczyna, która przez całą trylogię nawet raz mnie nie zirytowała. Mimo młodego wieku i nieprzyjaznego środowiska, nieźle dawała sobie radę.
Kolejna to Penryn z trylogii Susan Ee – Opowieść Penryn o końcu świata.
Mimo młodego wieku, dziewczyna nieźle sobie radziła. Podejmowała konkretne decyzje, zakochała się tylko w jednym przedstawicielu płci przeciwnej. I mimo, że blisko było do wkurzenia mnie niektórymi decyzjami, to jednak skończyło się tylko na strachu na szczęście.

3.       Ten sam schemat.
Czasami można było sobie włosy z głowy powyrywać, gdy czytało się znów to samo…
Ona (nasza bohaterka) pochodzi z biedoty, ma „ukryte” zdolności magiczne – zazwyczaj ogromne. Trafia do szkoły magów / dwór królewski lub coś w tym stylu. Rozwija swoje umiejętności pod okiem jakiegoś maga.  I gdyby jeszcze dalej było ciekawie, dalsza fabuła była czymś nowym, świeżym, to byłoby super. Taką książkę czytałoby się z przyjemnością, jak na przykład książkę Czerwona Królowa, którą napisała Victoria Aveyard ( pierwszy tom trylogii).
Autorka sprawnie żongluje akcją, wprowadza zamieszanie, nie wiadomo do końca kto jest wrogiem, a kto przyjacielem.
Główna bohaterka nie wkurza nader często ani swoim charakterem, ani podejmowaniem głupich decyzji. A świat i jego magia, który stworzyła autorka jest całkiem ciekawy.

Podsumowując – bardzo ciężko trafić na dobrą młodzieżówkę fantasy. Oj bardzo ciężko. Tak samo jak ciężko trafić na dobrą młodzieżówkę postaop czy obyczajową. O tych drugich na pewno napiszę, bo mam kilka fajnych pozycji o tej tematyce, które mogłabym polecić.

                Natomiast nie będę w tym wpisie nawet wspominała o książkach o tematyce wampirze.
Bo to bezmiar  koszmarów literackich, doprowadzających czytelnika do rozpaczy i sprawiających, że traci się wiarę w to, że jeszcze kiedyś o wampirach da się napisać  cokolwiek dobrego.

Więc jeśli może ktoś polecić coś fajnego, świeżego, bez irytującej do granic możliwości bohaterki, to chętnie poczytam Wasze propozycje :)





czwartek, 19 listopada 2015

Film lepszy od książki. Czy to w ogóle możliwe?



Filmowe adaptacje książek wzbudzają wiele emocji, a w tym „pojedynku” książki zawsze wypadają lepiej.
Jest to sprawa dość oczywista dla każdego, kto czyta książki.
A jednak zdarzają się czasem filmy – perełki, które są wg mnie lepsze niż ich książkowe pierwowzory.

Takim filmem jest dla mnie niewątpliwie Dracula F.F. Coppoli z 1992 roku. Film nawiązuje do książki Brama Stockera dość luźno, czerpie z legendy Hrabiego Draculi.
Książka zafascynowała mnie bardzo dawno temu. Jest napisana w formie listów, które opisują całą historię.
I byłam pod jej ogromnym wrażeniem, do czasu aż zobaczyłam dzieło pana Coppoli…
Film mnie zachwycił swoją oprawą wizualną, świetnie dobranymi aktorami, genialną muzyką naszego rodaka – Wojciecha Kilara. Oraz nadaniu temu potworowi jakim był Dracula pierwiastka ludzkiego – uczuciu miłości.
W związku z odczuwaną miłością, Dracula nie jest pozbawiony zła, które w nim mieszka. Ale pokazany jest jako postać tragiczna. Widz mimo wszystko nie widzi żalu Draculi z powodu bycia wampirem.  Za to wyraźnie widzi, że jego działaniami kieruje utracona miłość.
I mimo wszystko w pewien sposób współczuje mu.
Od początku nie odbierałam tego filmu jako horror, ale jako piękny film o miłości, zdolnej pokonać śmierć.
Po obejrzeniu filmu, przeczytałam ponownie książkę. Wrażenie nie było już tak dobre jak za pierwszym razem. Książka – zapewne z powodu akcji opisywanej w postaci listów – wydała mi się bardziej sprawozdaniem, niż opowiedzianą historią. Fakty były „suche” i jakieś bez emocji.
Emocji , których w filmie było ogromnie dużo.

Długi czas myślałam, że Dracula to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
Do czasu aż obejrzałam Malowany Welon.
Film powstał na podstawie książki, którą napisał  William Somerset Maugham

W tym przypadku nie mogę powiedzieć, że książka jest gorsza od filmu. Jest… hmm inna.
Nie pozostawia złudzeń, rzuca czytelnikowi prosto w twarz, że ludzie się nie zmieniają i jeśli czegoś nie ma w nich na początku małżeństwa, to nie będzie również i na jego końcu.
Autor książki dał nikłą nadzieję na zmianę głównej bohaterki, ale jej przemiana wg niego to nic pewnego.
Natomiast film… No właśnie.
Film pokazuje drogę od pogardy do miłości. Od własnego wygodnictwa i egoizmu, do poświęcenia i troskę o innych.
Piękne zdjęcia, dobra muzyka, świetny Edward Norton. To nie jedyne atuty tego filmu. 
Film mimo swego zakończenia (bardzo wzruszającego) ma pozytywne przesłanie. Nie skreśla głównej bohaterki, daje jej szansę na zmianę, a ona tą szansę wykorzystuje.
Jest wizualne bardzo ładny, a kobiece romantyczne serce chłonie jak gąbka rodzące się prawdziwe uczucie między małżonkami.
I mimo, że książka nie jest „gorsza” to film jest dla mnie zdecydowanie lepszy, w pewien sposób pełniejszy.

Kolejny taki film, który spodobał mi się bardziej od książki to Pachnidło. Historia pewnego mordercy.
Książka autorstwa Patricka Süskinda.
Od razu powiem, że uważam tą książkę za bardzo dobrą. Wciągającą, dobrze napisaną historię.
A mimo wszystko film spodobał mi się bardziej. Może to za sprawą wizualnej strony filmu. Ale dużo bardziej z powodu podejścia do głównego bohatera.
Film nie umniejsza zła, które w nim siedzi. Pokazuje je jak na dłoni. Widz nie pogłaskał by go po głowie za jego czyny, a raczej wysłał na stryczek…
A jednak gdzieś w głębi trochę mu też współczuł. Jego upośledzenia, które popchnęło go do takich a nie innych czynów.
W książce został on pokazany jak z gruntu zły, wykluczając jakiekolwiek współczucie.  Niejako oceniając bohatera za czytelnika. Nie dopuszczając niczego innego niż potępienia.
Film pozwala widzowi na ten moment współczucia, które sprawia, że w głównym bohaterze prócz szaleństwa i mordercy, widzimy też człowieka.

A na koniec…
50 twarzy Greya.
Tutaj krótko. Z tak strasznej książki dało się zrobić lepszy od niej film.
Pozbycie się wewnętrznej bogini, potworków typu „święty Barnabo” czy „chciałam żeby mnie pochłonęły azalie na klombie” sprawiło, że bez uniesienia, ale film dało się oglądać. Na plus na pewno dobry soundtrack., fajne zdjęcia, odrobina humoru.
Na minus – cała płytka historia. Książka jest tak źle napisana, że ciężko było zrobić gorszy film.
Czytając całą trylogię (niestety, ja tak mam, jak zacznę czytać, to muszę dokończyć) aż bolały mnie zęby.
A potencjał był. Gdyby ktoś napisał tą książkę „na poważnie” a nie jak zafascynowana świecącym Edwardem pani James, to mogło wyjść coś naprawdę dobrego.
Historia toksycznego związku, siły uczucia, zmagania się z własnymi demonami.
A wyszło byle co, byle jak.
Dlatego mimo negatywnych opinii, ja uważam, że film nie jest zły. Jest przeciętny, ale i tak o niebo od książki lepszy.





piątek, 13 listopada 2015

"Metro 2035" Nie ma złudzeń, jest metro…





Treść może zawierać SPOILERY, sugerujące rozwój akcji.


Czekałam na tą książkę niecierpliwie. Bardzo niecierpliwie.
W końcu jest!
Wiedziałam czym „pachnie” metro. Jaki to klimat, jakie wrażenia.
Z radością lecz i obawą zasiadłam do czytania.
Nie rozczarowałam się…


Witamy w moskiewskim metrze. 
Podziemiach, gdzie 40 tysięcy ludzi żyje od 20 lat, po atomowej wojnie.
Miejscu gdzie nie ma przyszłości, jest tylko teraźniejszość i wspomnienia o przeszłości na górze.
Miejscu gdzie umarła nawet nadzieja…


Trzeci tom trylogii Dmitra Glughovskyego zabrał mnie ponownie w świat metra. W jego ciemne tunele, stacje, społeczności.
Do miejsca, w którym nigdy nie chciałabym się znaleźć.

Jest to książka, której akcja dzieje się 2 lata po wydarzeniach z Metra 2033 i opowiada historię Artema.
Chłopaka – bohatera. Wybawiciela metra.
Ale na tej otoczce pojawiają się rysy i pęknięcia. Bo Artem wychodzi codziennie na powierzchnię z radiostacją, aby słuchać i nawoływać… Innych ocalonych.
Bo Arem wierzy, że nie tylko oni ocaleli…
Bo chce ich odnaleźć...
Bo ma nadzieję... A to niebezpieczne.
Do Artema dołącza Homer, staruszek z Metra 2034. I razem ruszają w podróż po metrze. A cel jest jeden, odnaleźć osobę, która podobno odebrała sygnał spoza metra.
Do tej dwójki dołącza jeszcze Losza, sprzedawca – wybaczcie za dosłowność – gówna.

Nieprzewidziane wypadki rzucają Artemem po różnych stacjach. Plącze się w sytuacje bez wyjścia, szafuje swoim życiem.
Zostaje napromieniowany, pobity, postrzelony, poparzony, połamany.
Ale mimo to nie poddaje się. Coraz bardziej brnie do przodu, mimo iż ludzie są przekonani, że w końcu zwariował.
Nie układa mu się z żoną, ale zrobi wszystko, aby ludzie mogli żyć na powierzchni. Poświęci temu celowi nawet swoje życie.

Akcja całej książki jest szybka i zmienia się jak w kalejdoskopie. W pewnym momencie nie wiadomo już kto jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Ludzie stracili już nadzieję, wolę walki, chęć do życia.
Panuje coraz większa beznadzieje i marazm.

Odnosi się wrażenie jakby całe metro zmierzało wprost ku całkowitej destrukcji, jakby czekało wstrzymując oddech. W zniecierpliwieniu parło do przodu, aby coś się dokonało, coś się zmieniło.
Nie ważne co, ważne aby coś się wydarzyło i zmieniło egzystencję ludzi z metra.
Jednocześnie, jak się okaże, ludzie mimo pragnienia normalnego świata, mimo wspomnień poprzedniego życia,  nie mieli w sobie już tyle odwagi, aby metro opuścić…

Artem mimo fizycznego wycieńczenia, sponiewieranego i poranionego ciała, napromieniowania, wciąż prze do przodu. W desperacji , gorączkowo pragnie zmienić życie ludzi z metra, pragnie odnaleźć dla nich i dla siebie miejsce na powierzchni, gdzie będą mogli normalnie żyć.
Mimo niepowodzeń, nie poddaje się.
Do czasu, gdy wreszcie dotrze do niego, że ci ludzie nie chcą jego pomocy, jego poświecenia w szukaniu życia na powierzchni.
Zrozumie wreszcie, że 20 lat w metrze pozbawiło ich resztek człowieczeństwa i woli życia, a nie tylko egzystencji.
Że dla nich najważniejsze jest metro, jedzenie, wegetacja. Nie ma w nich pragnienia zmiany. Boją się jej i nie chcą jej.
Wolą znaną sobie egzystencję i wegetację w metrze, niż niepewne życie na powierzchni.

Upodlenie ludzi jest tak ogromne, że ci, którzy rządzą poszczególnymi stacjami, pozwalają sobie na coraz więcej przemocy.

Odnosi się wrażenie, że Artem to jedyny człowiek w całym metrze, który naprawdę chce wyjść, żyć inaczej. Że widzi co się z tymi ludźmi dzieje, jak zanikają w nich ostatnie resztki człowieczeństwa.

Książka jest ciężka za sprawą klimatu. Jest ciężko, depresyjnie, przygniatająco.
Tego się spodziewałam, choć może nie w tak dużej dawce.
Autor nie pozostawia czytelnikowi złudzeń, co do dalszego losu metra i zamieszkujących go ludzi.
Pokazuje całą zgniliznę wegetacji, poniżenie, upodlenie.
Odziera mieszkańców metra ze wszystkiego.
Tam umiera nawet nadzieja, nie ma już nic.
Nic prócz Artema, który dąży do realizacji celu za wszelką cenę. 
Czy mu się uda go osiągnąć? Trzeba przeczytać aby się przekonać.

Zakończenie to nie tylko otwarta furtka do kolejnego tomu, to wręcz otwarta na oścież brama, która aż się prosi o to, aby napisać co się działo „potem”.

Liczę że Dmitry Glukhovsky to zrobi.


Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

czwartek, 12 listopada 2015

Nightmare Before Christmas (Miasteczko Halloween). Eksplozja makabry i czarnego humoru…




Zapewne każdy fan twórczości Tima Burtona widział tą animację. Lub chociaż o niej słyszał.

A animacja to wyjątkowa i niesamowita.
Powstała w 1993  roku, metodą poklatkową. Zaopatrzona w wspaniałą muzykę, wciągającą fabułę, przepełniona makabrą i czarnym humorem.
Tim Burton był producentem Nightmare Before Christmas, to zdecydowanie jego klimaty.

O czym jest Nightmare Before Christmas?
Jako, że nie lubię wklejać w swoje opinie opisów fabuły czy to filmów, czy książek, pozwolę sobie tylko na parę zdań.
Otóż istnieje coś takiego jak Miasteczko Halloween, gdzie „żyją” wszystkie halloweenowe strachy, które cały rok przygotowują swoje miasteczko do święta Halloween.
Ich idolem jest Jack – dyniogłowy król przerażania.
I choć całe miasteczko uważa, że jest on zadowolony ze swojego „życia”, Jack czuje w sobie jakieś wypalenie, czegoś mu brak.
Aż przez przypadek trafia do miasteczka Bożonarodzeniowego. Zafascynowany radością tam panującą i ogólnym klimatem postanawia zorganizować swoją gwiazdkę.
I zaczyna działać…

Można sobie tylko wyobrazić, jak będzie wyglądała gwiazdka przygotowana przez wampiry, wilkołaki, wiedźmy i inne straszydła.
Otóż będzie się działo.

Ta animacja przepełniona jest mrocznym klimatem,  której niepowtarzalnego uroku dodaje metoda poklatkowa i wspaniała muzyka.
Wspaniale śpiewane utwory obrazują wszystko co się dzieje w naszym  bohaterze.
Oczywiście ponury klimat nie przeszkadza w rozwijaniu się uczucia Sally do Jacka.
Bo w Nightmare Before Christmas oprócz wewnętrznej potrzeby zmiany dotychczasowego sposobu życia Jacka, twórcy pokazują nam piękne uczucie Sally do niego.
Jej troskę o niego, wsparcie w jego pomyśle, zauroczenie.

Kukiełki z Miasteczka Halloween nie są tak piękne wizualnie jak te z opisanej przez mnie wcześniej Gnijącej Panny Młodej.
Po pierwsze, dzieli te dwie animacje wiele lat. A po drugie, w miasteczku Halloween nie ma zewnętrznego piękna. Wręcz przeciwnie.
Dlatego uważam, że dobrze się stało, że Nightmare Before Christmas powstało w 1993 roku, gdy technika komputerowa nie była na takim poziomie jak obecnie.
Sprawiło to, że wizualna strona animacji wyjątkowo dobrze oddaje klimat tej wyjątkowej nocy.



Miasteczko Helloween to niesamowita przygoda. To bajka o potędze marzeń, dążeniu do celu mimo przeciwności, determinacji.  O przyjaźni i miłości.
Pokazuje również, że czasem trzeba popatrzeć na coś z innej perspektywy, aby to docenić.
I wszystko to okraszone wspaniałą muzyką Dannego Elfmana, piosenkami do których chętnie i często się wraca, które poruszają w słuchaczu wiele emocji.

I wreszcie, to animacja pełna czarnego humoru, mrocznego klimatu, makabry i niesamowicie oryginalnej stronie wizualnej.

Co mogę dodać jeszcze? Ja zawsze oglądam z napisami.  Kiedyś w TV widziałam Nightmare Before Christmas z dubbingiem, ale nie dałam rady oglądać.
Aktorzy podkładający głosy postaciom w oryginale są dobrani idealnie. I mimo, że doceniam polski dubbing, to zdecydowanie wolę oryginalne głosy.

Zachęcam każdego miłośnika takich ponurych klimatów do zajrzenia do Miasteczka Halloween.
Na pewno nie będziecie się tam nudzić J



*       Zdjęcie pochodzi z angielskiej strony Wikipedii


wtorek, 10 listopada 2015

"Metro 2034" Pamiętaj… w podziemiach Metra nigdy nie będziesz bezpieczny…






Drugi tom trylogii Dmitra Glukhovskiego.  Wyczekiwany przez mnie z niecierpliwością, ale i obawą.
Po świetnym i tchnącym świeżością Metrze 2033, obawiałam się „klątwy drugiego tomu”.
Czy słusznie?
Wg mnie nie.

Czytając Metro 2034 zanurzyłam się ponownie w świat mrocznych i niebezpiecznych tuneli moskiewskiego metra.
Znów podróżowałam w ciemnościach, zmagałam się z totalnym brakiem nadziei.
Po raz kolejny zastanawiałam się, czy autor da mieszkańcom metra nadzieję na życie na powierzchni…

W tym tomie poznajemy nowych bohaterów, Homera – wiekowego idealisty i samozwańczego kronikarza metra, młodego Ahmeda oraz powracającego „z zaświatów” Huntera.
Potem do nich dołączy Sasza, młodziutka dziewczyna, córka wygnanego naczelnika Awtozawodskiej.

Mieszkańcom stacji Sewastopolskiej zaczynają zagrażać nowe formy życia, które próbują dostać się na stację. A dostawy amunicji się urywają.
Zagadkę urwania się dostaw wyjaśniają powyżsi uczestnicy wyprawy.

Klimat Metro 2034 utrzymało taki sam jak jej poprzedniczka. Nic się nie zmieniło, ludzie w metrze wegetują, coraz bardziej zatracając się w egzystencjonalnej beznadziei.
Nie ma już wiary w jakiekolwiek jutro. Ważne jest przeżycie kolejnego dnia, tygodnia, miesiąca.

Tunele nie stały się bezpieczniejsze, obce formy życia próbują dostać się do metra, wyprawa musi przywrócić dostawy amunicji.

Ten tom jest bardziej „prosty” wg mnie. Jest cel, jest konkretne zagrożenie, jest konkretna misja do wykonania. Są po drodze niespodzianki i nieprzewidziane zwroty akcji, ale nie ma tej otoczki tajemnicy, niepewności. Wróg jest znany i bardzo „przyziemny”. Nie ma niepewności, jak ta którą odczuwał Artem odnośnie Czarnych.

Jest jedna rzecz, która trochę mi przeszkadzała podczas czytania. Były to filozoficzne rozmyślania Homera. Trochę przegadane, trochę ich za dużo.
Nie przeszkadzał mi za to wątek uczuciowy.
A nawet byłam zadowolona z jego pojawienia się. To jakby abstrakcja, że w takich warunkach, w takiej beznadziei może pojawić się prawdziwe uczucie. Coś dobrego i czystego.
Niestety w starciu z rzeczywistością metra nie daje sobie rady. 
Nie jest wybawieniem, raczej przekleństwem.

Akcja jest bardzo dynamiczna, szybko mknie do przodu, zaskakuje. Choć rozwiązanie „zagadki” nie jest już takim WOW, jakie ogarnęło mnie przy czytaniu Metra 2033. Może dlatego, że autor zbyt realnie nakreślił świat moskiewskiego metra i przygotował czytelnika na to, że tam stać się może praktycznie wszystko. Wszystko prócz ocalenia…

Upadli bohaterowie, złamane serca, stracone resztki nadziei i wiary w ludzi…
To wszystko w Metrze 2034 jest.
I przygniata bohaterów tego tomu do samej ziemi, łapie w szpony beznadziei. Poniewiera resztkami człowieczeństwa.

Więc podsumowując, ja z tej książki byłam bardzo zadowolona. Mimo, że inna od Metra  2033, to zachowała jej pierwotny klimat.
Wciągnęła, sponiewierała i zostawiła w lekkiej zadumie nad tym, do czego dąży ludzkości.

Czyżby do metra?


*zdjęcie pochodzi ze strony: www.metro2033.pl

piątek, 6 listopada 2015

Gnijąca Panna Młoda. Kto powiedział, że po drugiej stronie jest nudno?






Powiem krótko - abstrahując od mojego uwielbienia dla twórczości Tima Burtona – Gnijąca Panna Młoda, to majstersztyk techniki poklatkowej, klimatu, muzyki i fabuły.

Już sam tytuł jest przepełniony czarnym humorem. Gnijąca Panna Młoda, czy to nie brzmi trochę makabrycznie?
Oczywiście, że tak, ale makabry u Tima Burtona nigdy nie brakowało.

Wspaniale zrealizowana bajka dla trochę starszych. Mroczny klimat, odpowiednia dawka czarnego humoru, fascynująca i wzruszająca fabuła.
 Podobno Tim Burton inspirację czerpał z XIX legendy Rosyjskiej. Jak widać, udało mu się stworzyć na jej podstawie, świetny film, który się nie nudzi.

Świat martwych jest wyjątkowo barwny, kolorowy i „na luzie”. Zmarli bawią się dobrze po śmierci, choć tęsknią za bliskimi, których opuścili.
Świat „na górze” jest szary, smutny, ponury. Opanowany przez konwenanse, wymagania, zakazy i nakazy.
Czy aby nie powinno być odwrotnie? Nie, jeśli twórcą jest Tim Burton.
Jak pokazał nam reżyser, nie ma co się bać śmierci, bo po niej możemy mieć całkiem ciekawe nie-życie.

Przez całkowity przypadek Victor oświadcza się Gnijącej Pannie Młodej, a ta przyjmuje jego oświadczyny.
Zaraz potem zabiera swojego narzeczonego do świata umarłych, aby go poślubić. I się zaczyna.

Ten film jest piękny od strony technicznej/wizualnej oraz fabularnej. Metoda poklatkowa jest niesamowicie czasochłonna i wymagająca, ale ekipa Gnijącej Panny Młodej poradziła sobie z wyzwaniem.
Kukiełki są precyzyjnie wykonane, ich poruszanie się nie jest sztuczne. Słowem idealne.
Bardzo dobry humor sytuacyjny sprawiał, że mim iż akcja toczy się głównie w świecie umarłych,  to jest się z czego śmiać.


Na osobne pochwały zasługuje muzyka Dannego Elfmana.  Porywająca, świetnie dobrana do sytuacji, zachwycająca.
Wpada w ucho, można ją długo nucić pod nosem. Piękne utwory grane na pianinie przez Victora oraz Gnijącą Pannę Młodą.
Tim Burton pokazał, że nawet martwi mogą mieć złamane serce.
Zakończenie sugeruje, że każdy ma swoje przeznaczenia, że nic nie dzieje się bez powodu. Oraz, że pewne rzeczy muszą się toczyć swoim torem, choćbyśmy bardzo pragnęli je zmienić.

Oglądając Gnijącą Pannę Młodą bawiłam się świetnie. Było sporo śmiechu, ale też kilka łez wzruszenia. Mimo, że film oglądałam już wielokrotnie, nie nudzi mi się. Wciąż tak samo jestem zachwycona jego wizualną stroną.
Lubię takie klimaty w filmach, książkach czy serialach. Niestety prócz Tima Burtona mało kto tworzy w takim klimacie.
A jest on niepowtarzalny, trochę baśniowy, przepełniony czarnym humorem, stawiającym wszystko co znamy na głowie.
Podobnie jest w Nightmare Before Christmas, w którym to Tim Burton również „maczał palce”, ale o tym następnym razem.

*zdjęcie pochodzi ze strony www.filmweb.pl






środa, 4 listopada 2015

"Metro 2033" Obejrzyj się przez ramię, sprawdź kto za tobą podąża w ciemności...

Dmitry Glukhovsky – Metro 2033







Metro 2033 zostało wydane ponad 5 lat temu. Nie towarzyszyła temu wielka feta czy promocja.
A jednak książka ta okazała się genialną pozycją, która zainspirowała wielu innych pisarzy, do umieszczenia akcji swoich książek w uniwersum Metra 2033.
Nie będę pisała o nich. Skoncentruję się dziś na książce, której autorem jest Dmitry Glukhovsky.
Trafiłam na nią przypadkiem podczas włóczenia się po Empiku. Nie wiedziałam kompletnie nic o tej książce, zdecydował opis na okładce.
Do dziś cieszę się ogromnie, że zawędrowałam wtedy do księgarni…

Metro 2033 zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Pomysł, akcja, postacie – spodobało mi się wszystko.
Podział Moskiewskiego metra na małe społeczności zamieszkujące poszczególne stacje, tworzące małe państwa - miasta, po katastrofie nuklearnej jest świetny. Ludzie, którzy ocaleli ukrywają się w metrze przed promieniowaniem oraz nowymi formami życia, które powstały na powierzchni.

Społeczności te handlują między sobą, zawierają sojusze, toczą walki. W tym świecie poznajemy Artema, chłopca, który aby ocalić stację, na której żyje, musi przejść całe metro – dotrzeć aż na jego drugi koniec.
A nie będzie to łatwe, ani tym bardziej bezpieczne.
Artem pozna inne społeczności, ich światopogląd oraz to co czai się w mroku, pomiędzy stacjami…
I nie ma pewności, że gdy już dotrze do swojego celu osiągnie to co zamierzał.

Klimat beznadziei w tej książce jest bardzo przytłaczający. Życie w mroku, pod ziemią, bez nadziei na wyjście na powierzchnię, na życie jakie ludzie wiedli przez III Wojną Światową, która zniszczyła ich świat.
Ludzie starają się funkcjonować pod ziemią, ale nie jest to łatwe ani bezpieczne. Nie mają żadnej przyszłości, prócz prób przetrwanie kolejnego dnia w metrze.
Wędrówka Artema przez tunele mimo, że nie jest przerażająca, to budziła we mnie lęk i ciągłe obawy, co wyłoni się z mroku. Wywoływała niepokój i strach.
Artem w całej książce wydawał mi się dość naiwny, łatwowierny i z gruntu dobry. Mimo wszystkich „niespodzianek” jakie zaserwowało mu Moskiewskie metro podczas jego podróży, pozostał wciąż zadziwiająco niewinny.
Wchodząc razem z nim na kolejne stacje, byłam niezwykle ciekawa co zastanę. Jak żyją ludzie na kolejnych stacjach.
Schodząc do tuneli pomiędzy stacjami, tak jak Artem odczuwałam strach, miałam chęć obejrzeć się przez ramię, by zobaczyć czy wciąż jestem tam sama, czy nic nie podąża moim tropem.

Książka jest niezwykle wciągająca, akcja sprawnie mknie do przodu, a czytelnik dowiaduje się coraz więcej o mieszkańcach  metra. Natomiast praktycznie nic nie dowiaduje się o istotach żyjących na powierzchni…
No właśnie.
Metrem rządzi strach… Przed zmutowanymi szczurami, przed istotami czającymi się w odnogach tuneli, przed faszystami czy ludożercami zamieszkującymi poszczególne stacje.
I strachem przed Czarnymi, którzy żyją na powierzchni właśnie, ale próbują dostać się do metra…

Bywały takie momenty podczas wędrówki Artema tunelami, że czułam taki lęk, że chciała krzyknąć „uciekaj Artem, zwiewaj ile sił. Tam coś się czai na ciebie”.
Ten strach udzielał się i mi podczas czytania książki.
Niesamowite, prawda?

Metro 2033 przeczytałam dopiero jeden raz.  Specjalnie dałam sobie do powtórnego czytania tyle czasu, aby fabuła trochę zatarła się mi w pamięci. Żeby na nowo odkryć kolejne stacje, poczuć w tunelach lęk i po raz kolejny zostać zaskoczona zakończeniem.
Może nie będzie już na końcu takiego WOW jak za pierwszym razem (to naturalne, gdy człowiek wie, jak kończy się książka), ale na pewno będzie znów kilka wieczorów spędzonych w Moskiewskim metrze, pełnych lęku i oglądania się przez ramię.

*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl




poniedziałek, 2 listopada 2015

"Pan Lodowego Ogrodu" „Niech pani nie kupuje, to książki dla facetów”…





Nie, nie przeczytaliście źle.
To właśnie usłyszałam kupując – przeczytaną już wcześniej – serię „Pan Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza.

Można sobie tylko wyobrazić skalę mojego zdziwienia, gdy pan w księgarni, widząc, że przymierzam się do kupna PLO odradził mi zakup…
Byłam tak zdziwiona, że zapytałam dlaczego mam nie kupować. A sprzedawca na to, że to seria dla facetów, kobietom się nie podoba.
Odpowiedziałam tylko, że serię już czytałam, podobała mi się, a że lubię wracać do świetnych książek, więc zaopatruję się w swoje (czytałam pożyczone od kolegi).

                W domu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego niby to seria dla mężczyzn. Co w niej jest takiego,  albo czego nie ma, że kobietom ma się nie podobać.
Dla mnie nie istnieje nic takiego.

Cała seria to świetnie skonstruowany świat, wyraziści bohaterowie, niesamowite zwroty akcji, odpowiednia dawka humoru i świetna oraz wciągająca fabuła.
Jest brutalnie, bo i brutalny jest świat do którego trafia Vuko. Jest magia, są dobrzy i źli „tubylcy” oraz ci, którzy trafili na tą planetę i zamarzyło się im zostanie bogami…
A tam gdzie pragnienie władzy, tam zawsze krew się leje. Tam gdzie fanatyzm religijny, tam również posoka płynie strumieniem.

Główny bohater to twardziel. Zna się na rzeczy, więc zostaje wysłany z  misją ratunkową na obcą planetę, w celu odnalezienia wysłanych tam wcześniej uczonych i sprowadzenia ich z powrotem na ziemię.
To co wydaje się być dość prostym zadaniem, zważywszy na stopień „wyposażenia” Vuko, szybko się komplikuje.
A my, czytelnicy, dzięki temu mamy świetną rozrywkę przez cztery tomy Pana Lodowego Ogrodu.

Pan Grzędowicz dopracował w swojej książce wszystko idealnie. Świat do którego trafia Vuko, rodzaj magii, bohaterów, sposób prowadzenia akcji.

Książki z tej serii nie są „ładne” w czytelniczym tego słowa znaczeniu. Nie ma tu wyidealizowanych bohaterów, wątku miłośnego, który zdominowałby fabułę, nie ma idealnych ludzi. Planeta Midgaard rządzi się brutalnymi prawami i albo człowiek potrafi się tam odnaleźć i dostosować, albo nie pożyje długo.

Opowieść poznajemy z perspektywy Vuko oraz Filara – syna Oszczepnika. Przez dłuższy czas ich drogi prowadzą osobno, by w pewnym momencie się połączyć.

Na zachwyt zasługuje również Cyfral, która jest pasożytniczym grzybem wszczepionym do mózgu Vuka na ziemi. Dzięki niej Vuko zyskuje ponadprzeciętne umiejętności typu widzenie w ciemności, przyspieszenie ruchów, umiejętność rozumienia języka lokalnych mieszkańców i posługiwanie się nim. Takich niezwyczajnych umiejętności Vuko dzięki Cyfral posiada zdecydowanie więcej.
Jest ona zdecydowanie jedną z ciekawszych postaci w książce, zwłaszcza w kolejnych tomach.

Głównym utrudnieniem w poszukiwaniu naukowców, jest dla Vuko coś innego – a mianowicie magia.
Coś co uważał, że nie istniej. Coś co ciężko było mu ogarnąć umysłem i zrozumieć. Coś czym został zmuszony się posługiwać…
Vuko nawiązuje przyjaźnie, sojusze, przeżywa niesamowite przygody. Poznaje Midgaard i jego magię.  I jest w tym wszystkim prawdziwy, autentyczny. Nie odniosłam wrażenia, że jest jakimś nadczłowiekiem idealnym we wszystkim.
Wszystko w tej serii mi się podoba. Przebieg fabuły, rodzaj magii, bohaterowie, brutalna rzeczywistość, zmagania bohaterów. Nawet zakończenie, które pozwala na własną interpretację .
Słowem (w sumie to dwoma) – seria idealna.


Patrząc na to wszystko, nie potrafię pojąć, dlaczego ta seria miałaby mi się nie spodobać.
I chyba przestanę się nad tym zastanawiać.
A Pana Lodowego Ogrodu polecam każdemu – niezależnie od płci J

*zdjęcie pochodzi ze strony www.darkwarez.pl