niedziela, 30 grudnia 2018

"Sztylet rodowy" Aleksandra Ruda

Mila ukończyła przyspieszony kurs magii, aby wziąć udział w wojnie z pomroką. Wszystko
zmierzało ku dobremu, gdy nagle…wojna się skończyła, a dziewczyna została bez grosza przy duszy i zajęcia.
Postanawia więc zostać głosem króla, czyli dołączyć do drużyny, która jeździ po miastach i miasteczkach, sprawdza księgi rachunkowe, ściąga należne podatki i w imieniu króla przewodniczy rozprawom sądowym.
Mila nie ma nic do stracenia, za to zyskuje zatrudnienie. Zostaje dołączona do drużyny, cokolwiek dziwacznej. Kapitanem jest Jaromir Wilk, szlachcic, bywająca agresywna wojowniczka, krasnolud-maminsynek, troll który od pierwszej chwili zapała do Mili uczuciem oraz elf (trochę dziwny, ale jednak).
Ta zbieranina kompletnie niepasujących do siebie charakterów będzie musiała spędzić razem pół roku i współpracować.
Co z tego wyniknie? Jakie spotkają ich przygody? I co takiego skrywa Mila?

„Sztylet rodowy” to pierwszy tom  trylogii Aleksandry Rudej, ukraińskiej pisarki (czy ja wspominałam, że uwielbiam literaturę pisaną przez rosyjskojęzycznych autorów? Nie? Chyba mówiłam).
Akcja jest wartka i wciąga już od pierwszej strony. Autorka wrzuca czytelnika w wir wydarzeń i na początku niewiele tłumaczy.
Dopiero wraz z rozwojem akcji zaczynamy poznawać świat wykreowany przez autorkę, panujące w nim układy, magię, sojuszników i wrogów.
A jest co poznawać, bo świat stworzony przez autorkę jest ciekawy, wielobarwny i intrygujący.

Równie dobrze kreśli pani Ruda swoich bohaterów. Są ciekawi, wyraziści, żadne z nich nie jest idealne, popełniają sporo błędów i nie zawsze wszystko wychodzi im tak jak powinno. Czasem denerwują, ciężko przejrzeć ich prawdziwe zamiary i uczucia, a jednak bez trudu każdego z nich da się polubić.
Na dużą pochwałę zasługuje sposób w jaki autorka ich przedstawia, powoli, krok po kroku, bez zbyt szybkiego zdradzania ich sekretów. W dodatku wydarzenia jakie staną się udziałem tej wyjątkowej drużyny, sprawią, że każda z postaci w pewien sposób się zmieni i czegoś nauczy.
Gdybym miała wybierać, kogo z bohaterów najbardziej lubię, to nie potrafiłabym zdecydować. Każdy z nich jest inny, na swój sposób wyjątkowy i niepowtarzalny. Liczę na to, że autorka nikogo nie uśmierci w kolejnych tomach, bo tego by moje czytelnicze serce nie zniosło.

Język jakim posługuje się Aleksandra Ruda jest lekki i przyjemny. Tłumaczenie pani Ewy Białołęckiej jest bardzo dobre i świetnie oddaje klimat typowy dla fantasy pisanych przez naszych wschodnich sąsiadów.
Ogromnym atutem jest tutaj humor, którego w „Sztylecie rodowym” jest pod dostatkiem. Bywały momenty, gdy śmiałam się w głos i tylko moje koty do spółki z psem patrzyły na mnie z pewnym politowaniem.
Barwne opisy, ciekawa magia, fajnie ukazany świat, ciekawi bohaterowie i spora dawka humoru – wszystko to wprawiało mnie w zachwyt podczas czytania.

Czy w takim razie było coś co mi nie przypadło do gustu?
Tak całkiem nie, ale jakoś nie do końca przemawiał do mnie wątek romantyczny, a raczej jego konstrukcja.
Autorka tak sprytnie wodziła mnie za nos, że nawet po skończeniu książki nie wiem czy taki prawdziwy wątek romantyczny w ogóle miał tam miejsce.
Można to traktować i jako zaletę i jako wadę. Ja postanowiłam podejść do tego z dystansem i poczekać na rozwój tego wątku w kolejnym tomie.
Autorka wprowadza też kilka intrygujących wątków, które będą - mam nadzieję - rozwijane w kolejnych tomach. Do tego są tajemnice, których póki co tylko się domyślam, więc moja ciekawość jest mocno przez autorkę podkręcona.

Czy „Sztylet rodowy” spełnił moje oczekiwania?
Ależ tak!
Podczas czytania bawiłam się świetnie i książkę pochłonęłam w ciągu jednego dnia (przerwa świąteczna dała mi taką możliwość).
Mam nadzieję, że na tom trzeci, który jeszcze się nie ukazał, nie będę musiała długo czekać, bo tom drugi, którego czytanie miałam odłożyć w czasie już pochłonęłam jednym tchem.



piątek, 28 grudnia 2018

"Lalkarz z Krakowa" R. M. Romero

Karolina jest lalką, która mieszka w Królestwie lalek. Kraina ta zostaje napadnięta przez krwiożercze
i okrutne szczury, które wprowadzają swoje rządy.
Gdy piękna i radosna kraina zmienia się nie do poznania, w magiczny sposób Karolinie udaje się z niej wydostać i przedostać do świata ludzi – do Krakowa.
Tam trafia do sklepu Cyryla – lalkarza, z którym się zaprzyjaźnia.
Niestety Karolina nie ma szczęścia, bo w świecie ludzi jest właśnie 1939 rok i widmo wojny zbliża się wielkimi krokami.
Niemiecka okupacja odciska coraz większe piętno na Krakowie i jego mieszkańcach, a Żydzi są zamykani w getcie. Nadejdzie taki moment, gdy Lalkarz i Karolina postanowią za pomocą magii uratować swoich żydowskich przyjaciół.

Sięgając po powieść R.M. Romero nie wiedziałam czego się spodziewać i miałam pewne obawy. Połączenie magii z okrucieństwem II Wojny Światowej i Holocaustem? Czy to mogło się udać?
Otóż tak, jak najbardziej.
Akcja powieści rozgrywa się w całości w Krakowie, ale przed każdym rozdziałem pojawia się wspomnienie Karoliny związane z atakiem szczurów na Krainę Lalek. Oczywiście nie trudno zobaczyć podobieństwo pomiędzy magiczną krainą, a zaatakowanymi przez nazistów państwami.
Akcja „Lalkarza z Krakowa” jest wartka i wciągająca. Napisana prostym językiem, bez epatowania okrucieństwem, pokazuje okrucieństwo wojny i koszmar jaki stał się udziałem milionów ludzi wysyłanych do obozów koncentracyjnych.
Książkę mogą śmiało czytać młodzi czytelnicy, bo nie ma tu drastycznych opisów, a jednak sposób opowiadania o tamtych wydarzeniach jest niezwykle przejmujący i poruszający.

Autorka w bardzo dobry sposób nakreśliła swoich bohaterów. I nie tylko tych pierwszoplanowych, ale i tych drugoplanowych. Na ich przykładzie pokazała różne postawy ludzi podczas niemieckiej okupacji, i te godne pochwały i najwyższego uznania, jak i te, które zasługują tylko na potępienie.
Jeśli ktoś obawia się, że w powieści to magia jest głównym wątkiem, to całkiem niepotrzebnie. Jest ona sposobem na pokazanie jak różnie można wykorzystać swoje zdolności, do czynienia dobra lub zła – bo wybór ma się zawsze, od nas tylko zależy, którą drogą będziemy podążać.

W trakcie czytania odnosiłam coraz silniejsze wrażenie, że podobny klimat już gdzieś spotkałam. Męczyło mnie to dłuższą chwilę, aż wreszcie coś zaskoczyło i już wiedziałam.
Otóż „Lalkarz z Krakowa”  klimatem i subtelnym pokazaniem okrucieństwa wojny i Holocaustu bardzo przypomina mi film „Życie jest piękne” (link Życie jest piękne). Oczywiście w filmie nie ma magii i ożywionych lalek, ale jest ten lekki, ale do głębi poruszający sposób pokazania rzeczy strasznych, który tak ogromnie schwycił mnie za serce.
Tak samo jest w powiesić pani Romero. Jest magia, które daje lekką otoczkę, jednocześnie pokazując ile odwagi i siły wymagało zdobycie się na pomoc Żydom w tamtych czasach i nie zatracenie w tym tyglu szaleństwa swojego człowieczeństwa.

„Lalkarz z Krakowa” to powieść niezwykła i nie tylko dlatego, że dla pokazania pewnych rzeczy autorka używa magii. To opowieść, która ogromnie porusza, która potrafi w lekki sposób oddać okrucieństwa jakich dopuszczali się naziści.
R.M. Romero udowodniła, że aby wstrząsnąć czytelnikiem, nie potrzeba przepojonych okrucieństwem i brutalnością obrazów.
Na mnie ta powieść zrobiła ogromne wrażenie, tak samo jak wspomniany powyżej film. Nie potrafiłam opanować łez i długo nie mogłam ubrać w słowa swoich odczuć względem tej historii.
Uważam, że „Lalkarz z Krakowa” to powieść dla każdego, dla czytelnika w każdym wieku.
Piękna, subtelna, poruszająca.
Na koniec chcę tylko dodać, że autorka w  2016 roku przyjechała (po raz drugi, pierwszy raz była w 2005 roku w Brzezince) do Polski, aby jako wolontariuszka pomóc w odrestaurowaniu Żydowskiego cmentarza w Oświęcimiu.  Pani Romero pisze o tym w posłowiu, do przeczytania którego bardzo zachęcam.
A wydawnictwu Galeria Książki należą się ukłony za tak piękną okładkę, która idealnie oddaje klimat powieści.


środa, 26 grudnia 2018

"Magiczne lata" Robert McCammon

Rober McCammon to autor, którego poznałam dawno temu za sprawą jego post apokaliptycznej
powieści „Łabędzie Śpiew”. Powieść ( a właściwie dwa tomy) mnie zachwyciła i sprawiła, że szybko dokupiłam inną książkę tego autora – „Magiczne lata”.
Kupiłam, postawiłam na półkę i kazałam jej długo czekać.
I po raz kolejny okazało się, że czekałam zbyt długo.

Lata 60 w USA. Cory Mackenson mieszka w mieście Zephyr w Alabamie. Pewnego ranka, jedzie z ojcem pomóc mu w pracy (ojciec rozwozi mleko i nabiał) i obaj są świadkami zbrodni.  Do jeziora Saksońskiego, ogromnie głębokiego, stacza się samochód z zamkniętymi wewnątrz zmasakrowanymi zwłokami. Ojciec chłopca próbuje dostać się do tonącego auta, ale mu się nie udaje. Od tamtej pory dręczą go koszmary, a Cory postanawia rozwikłać tajemnicę morderstwa.
Brzmi jak początek kryminalnej historii, wokół której będzie kręciła się akcja?
Oczywiście.
A czy tak jest w istocie? I tak i nie.
Morderstwo, którego świadkiem są Cory i jego ojciec rzeczywiście jest jednym z głównych elementów fabuły, ale to co innego jest najważniejsze w tej powieści i wbrew pozorom nie jest to tajemnicza zbrodnia.

Narratorem w tej książce jest Cory, więc co oczywiste,  narracja jest pierwszoosobowa. Ale już na początku autor tłumaczy, że to czego Cory nie mógł widzieć, dowiedział się później od osób trzecich, albo wydedukował sam.
Bardzo sprytny zabieg, aby móc pokazać szerszy obraz wydarzeń w Zephyr.
Swoich bohaterów autor kreuje bardzo dobrze, tworzy ich z dbałością o szczegóły i bardzo realistycznie.
Każda z postaci, która pojawia się w tej książce ma znaczenie i jest tak zaprezentowana czytelnikowi, że ma się wrażenie, jakby samemu mieszkało się w Zephyr i znało tych ludzi.

Klimat w powieści jest niesamowity. Małe miasteczko, czas gdy wciąż funkcjonowały podziały na „białych” i „czarnych”, a ci ostatni nie mieli jeszcze pełni praw (np. nie mogli korzystać z basenu miejskiego), działały Ku Klux Klany, handel odbywał się w małych lokalnych sklepikach, a każdy znał każdego.
To wszystko, tak dobrze znane Cory’emu stoi właśnie u progu zmian, które nieubłagalnie nadchodzą i zmienią życie wszystkich.
Autor pięknie ukazał relacje międzyludzkie, te panujące w rodzinie Cory’ego i jego kolegów. Pokazał głęboko pod przykrywką poprawności ukryte mroczne sekrety, rodzinne tragedie i dramaty.
Na tle wydarzeń rozgrywających się w powieści ukazał pełen wachlarz ludzkich charakterów i ciemne zakamarki ludzkiej duszy.

Cory wciąż jeszcze ogląda świat dziecięcymi oczami, ale bynajmniej nie jest to naiwny i cukierkowy obraz rzeczywistości.
On i jego koledzy zaczynają dojrzewać, zauważać coraz więcej z tego co do tej pory nie spędzało im snu z powiek, a co wraz z dorastaniem coraz wyraźniej jest dla nich widoczne.
W swoim młodym życiu przyjdzie im się zmierzyć z grozą, rozpaczą po starcie kogoś bliskiego, lękiem i niepewnością. Zaczną pojmować, że życie nie jest tylko czarno-białe, ale ma wiele ocieni szarości.

Autor wspaniale i płynnie łączy ze sobą kilka gatunków, jest tu bowiem i horror i fantastyka i odrobina sensacji. Ale przede wszystkim „Magiczne lata” to pełen nostalgii obraz życia w tamtych latach w małym, prowincjonalnym miasteczku, w czasach, gdy życie jednak wydawało się prostsze i może nawet trochę lepsze?
Fabuła jest bardzo spójna, a wątek zatopionych w jeziorze zwłok wciąż przeplata się w tej historii i ma się wrażenie, że pisarz ani na chwilę nie traci go z oczu. Sprawnie splata ze sobą różne wątki, aż do zaskakującego finału.
Tło społeczno-obyczajowe jest nakreślone bardzo realistycznie i z ogromnym klimatem. Tutaj talentu autorowi mógłby pozazdrościć nawet S. King. Do tego Robert McCammon pisze lekko, plastycznie i obrazowo.
Książkę czytałam niespiesznie, dając się porwać w sentymentalną podróż do przeszłości, do czasów, które już nie wrócą i które obserwowałam oczami dwunastoletniego Cory’ego. To była fascynująca podróż, pełna magii, radości i smutku. Przyznaję, że były momenty, gdy zwyczajnie się popłakałam i to nie tak, że uroniłam łezkę czy wie, tylko po prostu się spłakałam jak bóbr.
Czy ta powieść ma jakieś wady? Wg mnie nie.
To wspaniała historia o dorastaniu, życiu, przyjaźni i więzach rodzinnych. To opowieść ze szczyptą magii,  w którą wierzy do pewnego momentu każde dziecko.
Czytając tą powieść poczułam się znów jak dziecko, które odkrywa, że życie posiada również tą mroczną stronę, nie tracąc jeszcze swojego dziecięcego zauroczenia otaczającym światem.
Chylę czoło przed Robertem McCammonem za jego talent i kunszt pisarski.
„Magiczne lata” to powieść naprawdę magiczna. Ja dałam się oczarować.


czwartek, 20 grudnia 2018

"Magia i stal" Nik Pierumow

Molly Blackwater ma dwanaście lat i mieszka w Królestwie. Państwie, które nade wszystko ceni
sobie technologie i rozwój, a każdy przejaw magii jest bezwzględnie tępiony.
Dziewczynka jest pilną uczennicą, fascynuje się wszystkimi maszynami parowymi i technologiami.
Nic nie zakłóca jej dzieciństwa, do czasu gdy odkrywa w sobie magię.
A to może kosztować ją życie.
Zdesperowana Molly ucieka za przełęcz, na terytorium barbarzyńców, z którymi walczy (a raczej, których atakuje) Królestwo.
Tam bowiem magia jest nie tylko nie zabroniona, ale wysoko ceniona, a życie mieszkańców tej mroźnej krainy jest jej podporządkowane.
Aby przeżyć Molly musi nauczyć się od Rooskich panowania nad swoją magią. Ale konflikt pomiędzy Królestwem a Rooskimi się zaognia i wybucha z ogromną siłą.
Co zrobi młodziutka dziewczyna? Po której stronie barykady stanie?

Początek książki kompletnie nie zwiastuje tego co skrywa ta powieść. Molly ma dwanaście lat, co już samo w sobie sugeruje, że to będzie książka dla młodszego czytelnika.
Cóż… nic bardziej mylnego. „Magia i stal” to powieść dla czytelników w każdym wieku.
Nik Pierumow bardzo płynnie połączył ze sobą elementy steampunku z lekko baśniowym klimatem. Maszyny parowe, pancerne pociągi, dymiące fabryki ścierają się na kartach tej powieści z magią, czarami i życiem w zgodzie z naturą.
Zatrute powietrze Królestwa, wyeksploatowane surowce kontra bogactwo terenów na których mieszkają barbarzyńcy.
Autor pięknie odmalował konflikt pomiędzy dwiema siłami reprezentującymi skrajnie inne podejście do otaczającego ich świata.
Bardzo obrazowo odmalował realia wykreowanego przez siebie świata, przy czym nie trudno się domyślić, że Królestwo jest dość mocno wzorowane na Królestwie Brytyjskim, a terytoria Barbarzyńców na Rosji.

Swoich bohaterów autor kreuje dobrze, nie tylko tych pierwszoplanowych, ale i tych drugoplanowych. Każde z nich ma swoją rolę do odegrania w tej historii, a główni bohaterowie nie są w żaden sposób przerysowani.
Nawet Molly, która jest w sumie jeszcze dzieckiem i potrafi zachować się w sposób ciut infantylny, z biegiem czasu i wydarzeń dojrzewa i staje się bardzo ciekawą bohaterką.
Urzekł mnie sposób w jaki traktowano Molly na terenach barbarzyńców. Nie jak dziecko, które nie jest w stanie niczego zrozumieć, ale jak osobę o własnej mądrości i inteligencji.
Autor nie zrobił z niej (czego szczerze mówiąc bardzo się obawiałam) ani rozkapryszonej dziewuszki, którą ktoś zawsze musiał ratować, ani „mini terminatora”, która poradzi sobie ze wszystkim bez wysiłku.
Molly jest chwilami zagubiona, chwilami zdezorientowana, smutna, tęskniąca za czasami „sprzed” wybuchu w niej magii, gdy jej życie było proste, ale na pewno nie jest bezmyślna.

Autor powieści jest z pochodzenia Rosjaninem i oczywiście mocno to czuć w powieści.
W swoją opowieść wplótł nie tylko magię i czary, ale wiele elementów z rosyjskich baśni i legend. I choć początkowo można mieć wątpliwości, czy steampunkowe klimaty będą współgrać z baśniową otoczką, to ja uważam, że Nik Pierumow idealnie je ze sobą połączył i wymieszał.
Styl autora również jest typowy dla rosyjskojęzycznych pisarzy, czuć w nim tą nutę melancholii, która tak mnie oczarowuje za każdym razem, gdy czytam rosyjską literaturę.
Powieść napisana jest prostym językiem, ale zarazem bardzo plastycznie. Autor potrafił opisać rozterki i obawy Molly bez popadania w egzaltację, przez co ta postać nawet przez chwilę mnie nie irytowała.

„Magia i stal” to książka, które mnie totalnie oczarowała. Zżyłam się z jej bohaterami i mocno im kibicowałam. I choć pojawiają się tutaj trochę utarte już schematy i czasem dość łatwo przewidzieć w jakim kierunku potoczy się akcja, to jednak Nik Pierumow wybronił się niebanalnym połączeniem steampunku z baśniowością, ciekawymi bohaterami  i bardzo dobrze wykreowanym światem.
Cieszę się, że to dopiero pierwszy tom serii o przygodach Molly, bo z ogromną przyjemnością wrócę do tego wyjątkowego świata i dam się pochłonąć jego magii, a pan Nik Pierumow ląduje na mojej półce „ulubionych autorów”.






piątek, 14 grudnia 2018

"Uniesienie" Stephen King

Castle Rock, to miasto, które ma przerąbane po całości. Serio, tyle złego się tam wydarzyło, że
śmiało można powiedzieć, że to prawdziwie upiorna miejscowość.
A jednak przychodzi taki dzień, w którym zwykły człowiek zrobi rzecz niezwykłą, dając miastu szansę na… w sumie na co? Odkupienie? Naprawdę błędów?

Scott Carey  to czterdziestokilkuletni mieszkaniec Castle Rock, który właśnie dostał intratny kontrakt, dzięki któremu czeka go bardzo dostatnie życie. Pewnie cieszyłby się z tego bardziej, gdyby nie fakt, że każdego dnia traci około kilogram wagi, choć jego sylwetka się nie zmienia i nadal wygląda na swoje niedawne  108 kg.
Szukając wyjaśnienia tajemniczej i niespotykanej przypadłości, zwraca się do emerytowanego lekarza rodzinnego. Ten jednak nie potrafi wyjaśnić tego, co dzieje się ze Scottem.
Paradoksalnie odkąd zaczął chudnąć, Scott czuje się wręcz kwitnąco, ale ma świadomość, że przy tym tempie chudnięcia, niedługo nadejdzie „dzień zero” w którym nastąpi…no właśnie, co?
Mając wizję rychłego końca, Scott postanawia zmienić to, co było złe i naprawić tyle błędów w swoim życiu ile da rady. Zaczyna od poprawy sąsiedzkich stosunków z parą kobiet, właścicielek lokalnej restauracji, która z powodu uprzedzeń społeczności Castle Rock do związku dwóch kobiet, chyli się ku upadkowi.

Jakiś czas temu czytałam „Pudełko z guzikami Gwendy”, które S. Kinga napisałam we współpracy z Richardem Chizmarem. Była to bardziej nowelka, które pomimo pewnych nadprzyrodzonych elementów, opisywała bardziej rzeczywistość tu i teraz. Podobnie rzecz się ma z „Uniesieniem”. Początkowe skojarzenie z inną powieścią Kinga pt. „Chudszy” kazała mi się spodziewać raczej horroru.
Jednak nic bardziej mylnego.
„Uniesienie” to cieniutka książka, nowelka w sumie, choć wbrew pozorom pełna treści i bardzo wymowna.
Nietypowo dla Kinga, akcja rusza z kopyta już od pierwszej strony i jest mocno skondensowana na tych  170 stronach.
Mimo nadprzyrodzonego wątku (no bo jak inaczej nazwać chudnięcie bez utraty masy ciała) fabuła tej nowelki mocno osadzona jest w rzeczywistości, a tą pan King postanowił bezlitośnie skrytykować.
Polityczne poglądy Kinga są raczej szeroko znane i w Uniesieniu również są one eksponowane w postaci krytyki rządów Trumpa i mentalności popierających go ludzi.
King bez mrugnięciem okiem piętnuje małomiasteczkowe uprzedzenia, dyskryminację z powodu orientacji seksualnej (sąsiadki Scotta są lesbijkami), zamknięcie na wszystko, co nie mieści się w od dawna wytyczonych ramach.

Jednocześnie pokazuje, że zawsze jest możliwość naprawy swoich błędów i wyrządzonych krzywd. Tajemnicza utrata wagi sprawi, że Scott spojrzy na otaczającą go rzeczywistość jakby z boku i doprowadzi do tego, że mężczyzna zmieni wiele nie tylko w sobie, ale i w mieszkańcach Castle Rock.
King jest wnikliwym obserwatorem otaczającego go świata, co doskonale widać w Uniesieniu. Mimo skromnej objętości, książka jest przepełniona emocjami, których się nie spodziewałam. Przyznaję, na końcu się zwyczajnie poryczałam, co jeśli chodzi o książki tego autora, zdarzyło mi się tylko podczas lektury „Wielkiego marszu” i „Zielonej mili”.
Co ważne, zakończenie Uniesienie jest otwarte, więc tak na dobrą sprawę, autor może wrócić do swoich bohaterów i tych wydarzeń.
Jak zwykle u autora można znaleźć kilka smaczków w postaci nawiązania do innych jego książek. Ogromnie to u pana Kinga lubię i zawsze staram się je wyłapywać czytając jego kolejne powieści.

Dla kogo jest „Uniesienie”? W mojej ocenie dla każdego.
Napisana lekko, w stylu Kinga, ale bez charakterystycznego dla niego długiego wprowadzenia (przy tej liczbie stron to oczywiste) ta niepozorna książka wywarła na mnie naprawdę dobre wrażenie swoim przekazem i wywołała sporo emocji.
Na uznanie zasługują również twórcy okładki. Ona idealnie oddaje treść książki i jej przesłanie. Jest sugestywna tak samo jak tytuł.
Mimo, że uwielbiam pełne grozy powieści Mistrza, to liczę również na to, że jeszcze wiele książek w stylu Uniesienie pan King napisze.







poniedziałek, 10 grudnia 2018

"Ciężko być najmłodszym" Ksenia Basztowa*Wiktoria Iwanowa

„Ciężko być najmłodszym” to pierwszy tom trylogii Książę Ciemności napisanej przez duet autorek:
Ksenię Basztową i Wiktorię Iwanową.
Jej głównym bohaterem jest Diran, najmłodszy syn Ciemnego Władcy, którego cała rodzina wciąż traktuje jak dziecko.
Wykorzystując nadarzająca się okazję, pod nieobecność rodziny postanawia uciec z domu i dostać się do jakiejś szkoły magii. Okazuje się, że i owszem, jest takowa, ale hmmm na terytorium jasnych, którzy z ciemnymi  od czasu rozłamu nie mają po drodze.
Uzbroiwszy się w zapasy, magiczne artefakty i (prze)dziwną drużynę, Diran realizuje swój plan i wydostaje się z zamku, a potem już wszystko idzie nie tak, jak powinno.

Zacznę od tego, że jestem ogromną wielbicielką literatury pisanej przez rosyjskojęzycznych autorów, a już fantastyki w szczególności.
Dlatego, gdy tylko zobaczyłam, że w księgarniach pojawiał się ta powieść, od razu kupiłam.
A potem dłuuugo po nią nie sięgnęłam, bo nigdzie nie było informacji kiedy i czy w ogóle będzie wydana kontynuacja.
Natomiast podczas wizyty na Targach Książki w Krakowie udało mi się zamienić kilka słów z wydawcą, który zapewnił, że kolejne tomy będą. Więc wzięłam się za czytanie i uwierzcie – przepadłam.

Akcja powieści od pierwszej strony jest bardzo wartka i wciągająca. Poznajemy Dirana, a że narracja jest pierwszoosobowa z jego punktu widzenia, wszystko widzimy jego oczami, co w połączeniu z sarkastycznym poczuciem humoru chłopaka dostarcza czytelnikowi sporo dobrej zabawy.
Początkowo można odnieść wrażenie, że to książka o przygodach rozpieszczonego dziedzica Ciemnego Władcy, ale nic bardziej mylnego.
Czym dalej zagłębiałam się w fabułę, tym bardziej poważnie się robiło i tym wyraźniej było widać, że podróż do szkoły magii, to zaledwie wierzchołek intrygi uknutej przez autorki.

Mimo, że pierwszoosobowa narracja wyklucza szersze spojrzenie na wydarzenia, to autorki wybrnęły z tego całkiem udanym fortelem – mianowicie w powieści pojawiają się (nie za często) dygresje, które pokazują, co dzieje się u pozostałych członków rodziny Dirana i jak stopniowo zostają oni wplątani w intrygę, w której po uszy siedzi sam Diran.
Wszystkie rozpoczęte wątki zgrabnie połączą się w finale tej opowieści, jednocześnie sugerując, że to dopiero początek większej historii.
Autorki operują bardzo lekkim i przystępnym językiem, razem wypracowały sobie bardzo fajny styl. W powieści skrzy się od magii, czarów i duże dawki sarkastycznego humoru. Jest szalona wyprawa, są tajemnice, są niesamowite przygody i bardzo dobrze wykreowani bohaterowie. Dużym plusem jest ukazanie relacji pomiędzy wszystkimi uczestnikami wyprawy. Autorki nakreśliły obraz wzajemnej wrogości i uprzedzeń, które stopniowo ulegały zmianie, wraz z lepszym poznaniem siebie wzajemnie i kolejnymi przeżytymi przez bohaterów przygodami.
A tych ostatnich jest dość sporo, bo drużyna, która podróżuje z Diranem, to pełen wachlarz nie tylko ras, ale przede wszystkim charakterów, co nie raz wpakuje ich w tarapaty.

Świat, który wykreowały autorki jest barwny i ciekawy. Jego tajemnice odkrywamy stopniowo, tak samo jak panujący układ geopolityczny, układy, sojusze i wrogów. Autorki dozują czytelnikowi te informacje, dzięki czemu wcale nie jest łatwo rozgryźć kto i co w tym spisku namieszał.
Pokazały również że jasność nie zawsze musi oznaczać dobro, a ciemność zło. Że nie ważne gdzie i w jakiej rodzinie się urodziłeś, ale jak postępujesz i w co wierzysz.
Historia opowiadana jest w humorystycznym i lekkim tonie, ale nie wykluczyło to i poważniejszych momentów, które się w powieści pojawiły.
Tak jak pisałam na początku, czym dalej tym poważniej się robiło.
Od samego początku czuć, ze autorki miały pomysł na fabułę i skutecznie go zrealizowały. Jest ona spójna i intrygująca, a akcja szybo mknie do przodu, nie dając szansy na nudę.

Jestem oczarowana tą powieścią. Po opisie nie spodziewałam się aż tak dobrej książki, która momentalnie wciągnęła mnie do swojego świata i nie puściła do ostatniej strony.
Pokochałam wykreowanych przez autorki bohaterów, nie tylko tych głównych, ale i tych drugoplanowych, bo co ważne – każdy z nich jest dobrze przedstawiony i ma swoją rolę do odegrania w tej opowieści.
Więc jeśli lubicie lekkie, ale dobrze napisane fantasy okraszone sporą dawką sarkastycznego humoru i ze świetnymi bohaterami, to koniecznie sięgnijcie po „Ciężko być najmłodszym” a jestem przekonana, że się nie rozczarujecie.





piątek, 7 grudnia 2018

"Zimowy ogród" Kristin Hannah

„Zimowy ogród” to trzecia powieść autorstwa Kristin Hannah, którą przeczytałam. Po dobrym
Słowiku i fenomenalnej Wielkiej samotności  podeszłam do lektury dość ostrożnie.
„Zimowy ogród” to jedna z wcześniejszych powieści autorki, a jej akcja rozgrywa się dwutorowo. Współcześnie i w Leningradzie w czasach wielkiego terroru i oblężenia miasta przez Niemców w trakcie II WŚ.

Meredith i Nina to siostry. Całe dzieciństwo i młodość odczuwały oziębłość emocjonalną matki - Rosjanki, która uczuciem darzyła jedynie ich ojca, o córkach zapominając.
Ten brak miłości, którego nie mogła zrekompensować nawet miłość ojca, mocno wpłynął na ich dorosłe życie i charakter oby sióstr – tak różny jak tylko się dało.
Gdy ich ojciec – Amerykanin umiera, przed śmiercią wymusza na ich matce, aby ta opowiedziała im historię swojej młodości i życia w Leningradzie i wielkiej miłości jaka stała się jej udziałem.

W swojej opowieści autorka koncentruje się na trzech kobietach, Meredith, Nine i ich matce. Przy czym ta ostatnia staje się łącznikiem pomiędzy przeszłością i teraźniejszością.
Autorka bardzo dobrze kreuje swoje bohaterki, tworzy portrety kobiet silnych, odważnych, a jednocześnie wrażliwych i podatnych na zranienie. Pokazuje ich życie, wszystkie błędy, pomyłki i złe decyzje z poruszającą szczerością. Nie czyni ze swoich bohaterek kobiet idealnych, wręcz przeciwnie. To postacie pełnokrwiste.
Najbardziej poruszająca z racji czasów, w których rozgrywają się te wydarzenia, jest opowieść o przeszłości matki - Anyai. Ale i wątek rozgrywający się współcześnie jest ciekawy i poruszający.

Życie Anyai w Leningradzie w czasach czystek Stalina, a potem podczas oblężenia miasta podczas wojny, to poruszający obraz okrucieństwa, terroru,  wżerającego się w kości strachu. To również obraz wielkiego głodu, lęku o życie, o najbliższych i przejmujący obraz wszechobecnej śmierci. Jednocześnie na tle tych strasznych wydarzeń ukazana jest wielka miłość, która rodzi się jakby na przekór wszystkiemu.
Autorka bardzo płynnie łączy ze sobą przeszłość z teraźniejszością, a bardzo obrazowy język, którym się posługuje, sprawia, że bez trudu możemy wyobrazić sobie opisywane przez nią wydarzenia.
Na duży plus zasługuje dbałość o tło historyczne i obraz Rosji z tamtych lat.  Widać, że autorka zadała sobie wiele trudu, aby jak najwierniej przedstawić obraz prawdziwych wydarzeń, do tego bardzo plastycznie opisuje wyjątkowy klimat Leningradu, jego białych nocy i śnieżnych zim.

Kristin Hannah dała mi się poznać jako autorka, która ma niewątpliwy talent do pisania w sposób pełen emocji i nie inaczej jest w przypadku tej powieści.
Historia, która opowiada pełna jest uczuć, nie tylko tych pięknych, ale również tych trudnych i sprawiających ból.
Autorka pokazuje jak przeszłość wpływa na nasze życie i wybory, których dokonujemy. Kreśli wnikliwy obraz relacji pomiędzy matką a córkami, rodzącej się więzi po wielu latach emocjonalnego dystansu Anayi.
„Zimowy ogród” to historia Rosji i strasznych czasów, bólu, tęsknoty, rozpaczy i złamanego serca. To również historia o potrzebie miłości, przebaczeniu i daniu sobie szansy na naprawę popełnionych błędów.
Ale przede wszystkim to historia o więziach rodzinnych, o wielu obliczach miłości i wewnętrznej sile, które pozwala znieść to, czego nikt nigdy nie powinien doświadczyć.

Ta książka wywołała we mnie ogrom emocji, doprowadziła mnie do łez, niesamowicie wzruszyła. Podobało mi się również zakończenie, bo choć inaczej je sobie wyobrażałam, to jednak wizja autorki przypadła mi do gustu.
„Zimowy ogród” to bardzo dobra powieść ze spójną fabułą, bardzo dobrym tłem historycznym i świetnie wykreowanymi bohaterami.
Śmiało mogę powiedzieć, że Kristin Hannah stała się ona jedną z moich ulubionych pisarek.

wtorek, 4 grudnia 2018

Książkowe zakupy, czyli co w listopadzie pojawiło się na moich regałach

Listopad obfitował w premiery.
To zdanie jest dość znamienne, bo przełożyło się na liczbę kupionych książek. Dobrze, że trafiłam na dużą promocję, bo mogłoby być różnie z moimi finansami.
Część ksiażek (te z empika) kupiłam za doładowanie eKarty, co kosztowało mnie milionpińcet wypełnionych ankiet. Ale się opłacało. Cztery książki kosztowały mnie tylko poświecony na zaznaczanie odpowiedzi czas.
W listopadzie najwiecej kupiłam fantastyki, trochę starszych książek, które dopiero teraz przez kompletny przypadek trafiły mi w łapy.
Prócz tego dostałam jedną książkę od wydawnictwa do zrecenzowania (Portret rodzinny) i muszę przyznać, że była to mocna i poruszająca lektura.
Niektóre z książek kupionych w listopadzie już przeczytałam, m.in Bramy Światłości 3. Czekałam na tą książkę rok, a przeczytałam w dwa dni.
I jak tu żyć, skoro to ostatni tom serii?




Pod względem czytelniczym listopad był przeciętnym miesiącem, łącznie przeczytałam 11 książek, z których większość podobała mi się bardzo, a np. Kroniki Belorskie skradły moje serce na zawsze.
Świetna okazała się również Guerra Melissy Darwood. W sumie pozytywnie się poskładało, bo nie trafiłam na słabszą książkę.
W kolejce na bloga czekają jeszcze trzy zaległe recenzje książek przeczytanych w listopadzie. Będę je wrzucała już niedługo.
W międzyczasie planuję jeszcze mikołajkowy konkurs, więc zachęcam do śledzenia strony bloga na FB.

piątek, 30 listopada 2018

"Wiedźma naczelna" Olga Gromyko. Trzeci tam Kronik Belorskich

Po fantastycznym drugim tomie Kronik Belorskich z ogromnym zapałem sięgnęłam po kolejny tom,
czyli „Wiedźmę naczelną”.
Akcja powieście rozpoczyna się w niewielkim odstępie czasu po wydarzeniach z poprzedniej powieści.
Wolha właśnie wyjeżdża z Dogewy, żeby pozbierać potrzebne materiały do swojej pracy. Ale czy tylko? A może to wizja rychłego…
Ehh nie będę pisała nic więcej, żeby nikomu nie spoilerować. Ale uwierzcie – ten tomu zapewni Wam tak samo dobrą rozrywkę jak tomy poprzednie.

Każdy, kto miał już styczność z twórczością Olgi Gromyko, doskonale wie czego się po pisarce można spodziewać.
Lekki styl, plastyczny język, wartka akcja, sporo humoru i grupa świetnych bohaterów.
Tym właśnie charakteryzowały się poprzednie tomy i taka jest również „Wiedźma naczelna”.
Akcja powieści jest dynamiczna, pełna niespodziewanych zwrotów i wydarzeń, do tego wiele pozornie niezwiązanych ze sobą wątków nagle zaczyna się splatać, a z nich wyłania się niesamowita intryga, której bym się nie spodziewała.
Autorka potrafiła tam manewrować akcją, tak sprytnie dawkować informacje, że przez długi czas się nie domyślałam, że te wszystkie wydarzenia się ze sobą łączą.
Przyznać natomiast pani Gromyko trzeba, że fabuła jest spójna, a wszystko łączy się ze sobą w logiczną całość.

W trzeciej części przygód rudej wiedźmy pojawiają się wszyscy bohaterowie, których tak zdążyłam polubić w poprzednich częściach.
Pojawi się również jeden nowy, ciekawy bohater, który przypadł mi do gustu.
Autorka potrafi tworzyć naprawdę fajne postacie, sprawić, że się człowiek do nich przywiązuje i kibicuje im we wszystkim.
Co ważne, jej bohaterowie są prawdziwi, nieprzerysowani, zabawni, popełniający błędy, mający swoje troski i marzenia.
To ten rodzaj postaci, które ja lubię najbardziej, bo niczym mnie nie irytują, nie wkurzają, nie doprowadzają do frustracji swoich zachowaniem.
Oczywiście popełniają błędy, czasem zachowują się pod wpływem emocji dość irracjonalnie, ale mając do siebie dystans i świadomość własnych słabości, potrafią przyznać się do błędu, przeprosić, naprawić krzywdy.

Akcja powieści jest bardzo dynamiczna, a rozwiązanie tajemnicy wcale nie takie łatwe. Autorce udało się mnie zmylić i zaskoczyć, co stanowi dla mnie ogromną zaletę powieści.
W tym tomie jest już bardziej zarysowany wątek romantyczny, ale bez obaw – „Wiedźma naczelna” nie zmienia się nagle w romans fantasy.
To niezmiennie opowieść o przygodach Wolhy, tajemniczych wydarzeniach związanych z Dogewą i samym jej władcą. Jest też sporo magii i spora dawka humoru, a niektóre przygody wiedźmy i jej przyjaciół potrafią doprowadzić do popłakania się ze śmiechu.

Czy „Wiedźma naczelna” ma jakieś wady?
Jeśli tak, to ja ich nie zauważyłam.
Dla mnie to idealna powieść z gatunku humorystycznego, lekkiego fantasy.
Podoba mi się w niej i jej poprzedniczkach naprawdę wszystko, od pierwszego tomu czuć, że autorka miała przemyślaną fabułę i wizję tego, jak ma wyglądać każda z części Kronik.
Ogromnie się cieszę, że jakimś zrządzeniem losu poświęciłam tym książkom chwilę czasu i skusiłam się na przeczytanie pierwszego tomu.
Kroniki Belorskie trafiają na listę moich ulubionych serii i wiem na pewno, że nie raz do nich wrócę.
Przede mną Wiedźmie opowieści i Wierni wrogowie.
Jestem pewna, że ich lektura mnie nie zawiedzie, a Was gorąco zachęcam do sięgnięcia po te świetne książki.

środa, 28 listopada 2018

"Kroniki Skrzatów" Marbella Atabe

„Kroniki Skrzatów” autorstwa Marbelli Atabe, to baśń skierowana do najmłodszych czytelników.
Opowiada historię Amelki, którą wychowuje jej babcia, olbrzyma Teodora, czarownicy Marbelli i kilkorga wyjątkowych skrzatów.
Jaką tajemnicę skrywa zła (ale czy na pewno?) czarownica? Jakie tajemnicze zadanie przypadnie Amelce? Czy ludzi i olbrzymy znów może połączyć przyjaźń? Czym jest gęsta mgła spowijająca Dolinę Stokrotek i dlaczego niektóre domy w dolinie poznikały?
Jeśli chcecie się tego dowiedzieć, koniecznie sięgnijcie po tą powieść, a na pewno się nie zawiedziecie.

Baśń pani Atabe napisana jest pięknym i przyjemnym językiem. Na tyle prostym, aby każdy młody czytelnik bez problemy sobie z nim poradził.
W jej powieści czytelnik znajdzie wiele cennych wartości, np. miłość i troska o zwierzęta, szacunek, przyjaźń, bezinteresowną pomoc drugiej osobie i akceptację innych takimi jacy są.
Nie ma tu mrocznego klimatu , za to fabuła tchnie ciepłem domowego ogniska, miłością rodzinną i przyjaźnią.
Oczywiście jak to w baśniach bywa, jest tu również magia i tajemnice, z którymi przyjdzie się zmierzyć bohaterom, a i pewne zadanie do wykonania, z którym poradzić może sobie tylko Amelka.

Autorka bardzo powoli wprowadza czytelnika do wykreowanego przez siebie świata. Pokazuje codzienne życie bohaterów, relacje panujące w ich rodzinach, nadzieje i marzenia.
Niespiesznie pokazuje również przeszłość, którą Amelka będzie odkrywała wraz z czytelnikami.
Świat, w którym żyją bohaterowie jest odmalowany bardzo plastycznie i obrazowo, nie ma najmniejszego problemu, aby wyobrazić sobie Wzgórze Olbrzymów, Dolinę Stokrotek czy Stalową Wieżę.
Historia opowiadana przez autorkę jest urocza, ciekawa i idealnie nadaje się aby czytać ją wraz z najmłodszymi domownikami, choć jeśli ktoś lubi pełne ciepła i magii baśnie, to niezależnie od wieku, również będzie zadowolony.
Czaru powieści dodają piękne ilustracje, które wykonała sama autorka. Nie sposób nie docenić jej talentu w tym zakresie.

Powieść liczy 492 strony, ale czyta się ją szybko i płynnie. Odpowiada za to prosty język, którym posługuje się autorka, a który jest tak charakterystyczny dla baśni dla dzieci.
Łatwo dać się oczarować tej historii, bo choć nie ma w niej mrocznych postaci i posępnego klimatu, to jednak, jak to w baśniach, mamy walkę dobra ze złem, magiczne moce i bohaterów, których nie sposób nie polubić.
Dodatkowym atutem baśni są czworonożni przyjaciele, suczka Amelki i piesek Teodora. Ich wybryki są dodają kolorów tej opowieści, a każdy miłośnik zwierząt będzie zachwycony podejściem do naszych braci mniejszych, jakie propaguje w Kronikach Skrzatów autorka.


„Kroniki Skrzatów” to ciepła, podnosząca na duchu opowieść, która w dzisiejszych czasach, pełnych pośpiechu i walki o dobrobyt, pokazuje, że są rzeczy ważniejsze od wartości materialnych.
Przypomina aby dbać o swoich bliskich i okazywać im miłość, aby nie bać się przyjaźni i otwarcia się na drugiego człowieka.
Ta  piękna opowieść, niewątpliwie kierowana do młodego czytelnika, z pewnością ma szansę spodobać się i tym starszym, którzy tak jak ja w dzieciństwie zaczytywali się baśniami.
Bez problemu można dać się tej historii oczarować i wciągnąć do świata magii, przyjaźni i przygody.
Z czystym sumieniem mogę polecić „Kroniki Skrzatów” i cieszę się, że wpadły one w moje ręce.


niedziela, 25 listopada 2018

"Portret rodzinny" Jenna Blum

„Portret rodzinny” autorstwa Jenny Blum, to historia, której główna akcja zostaje osadzona w czasach II Wojny Światowej w miejscowości Weimar w Niemczech. To właśnie niedaleko tego miasta znajdował się obóz koncentracyjny Buchenwald (dla zainteresowanych podaję link do wiki TUTAJ ).
Główną bohaterką jest Anna, córka oficera SS. Losy Anny będziemy śledzić dwutorowo, w przeszłości, czyli podczas wojny oraz w latach 90, gdy poznamy jej córkę Trudy, która będzie próbowała zmusić matkę do wyjawienia prawdy o bolesnej przeszłości.
Jedynym dowodem tej przeszłości jaki posiada Trudy jest stara fotografia: rodzinny portret Anny, jej córki i nazistowskiego porucznika z obozu koncentracyjnego Buchenwald, a podejrzenie, że Trudy jest jego córką, położyło się cieniem na całej jej życie.

Akcja powieści od samego początku rozgrywa się dwutorowo. Poznajemy obie kobiety, przy czym autorka od samego początku poświęca zdecydowanie więcej czasu Annie, gdy ta mieszkała w Niemczech. Kreśli obraz młodej, pełnej życia kobiety, mieszkającej z wybuchowym ojcem, nazistą, który zaplanował dla niej całe życie i bynajmniej nie są to plany, które ucieszyłyby Annę.
Jednak los spłata kobiecie okrutnego figla i popchnie ją na ścieżkę, z której nie będzie już odwrotu, a to co zgotuje jej przyszłość, naznaczy ją na resztę życia.
Wszystko co spotyka Annę, pierwsza prawdziwa miłość i jej dramatyczne konsekwencje, wpadnięcie w łapy  nazistowskiego porucznika z obozu koncentracyjnego Buchenwald i to co ten człowiek z nią zrobił – to obraz tak bolesny, że ciężko się o tym czytało. Dziewczyna nie potrafi również przymykać oczu na narastającą agresję wobec Żydów, za co przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę.

Autorka pisze o wszystkim co spotkało Annę bez ugrzecznienia, chwilami wręcz brutalnie przedstawia obraz postaci tragicznej, zniszczonej, zmuszonej do dokonania wyboru, który tak na dobrą sprawę nie mógł być inny.
Zmuszenie do bycia kochanką nazisty złamało ją nie tylko fizycznie. Naznaczyło też jej wnętrze, sprawiło, że kobieta nigdy nie poradziła sobie z uczuciem poniżenia i poczuciem winy. Autorka w bardzo przejmujący sposób pokazała jak obersturmführer krok po kroku zawładnął jej ciałem i duszą, wyniszczając i jedno i drugie.
W tej książce próżno szukać sentymentalnych obrazów z czasów koszmaru jakim była II Wojna Światowa i holocaust. To nie ten rodzaj historii.
Autorka porusza temat, który w literaturze pojawia się bardzo rzadko, czyli jaki stosunek wobec Żydów mieli zwykli Niemcy i jest to obraz niejednoznaczny, trudny, bolesny.
Pokazuje również skomplikowane relacja pomiędzy matką i córką, która nigdy nie potrafiła poradzić sobie z mgliście pamiętaną przeszłością i milczeniem na jej temat Anny. Obraz stosunków pomiędzy Anną a Trudy był dla mnie trudny w odbiorze i przeszywająco smutny. Było mi ogromnie żal obu kobiet.

„Portret rodzinny” to niełatwa lektura. Mimo iż autorka ma dobry styl i pisze w bardzo przystępny sposób, tematyka powieści jest ciężka i niejako wymusza zwolnienie podczas czytania i zmusza do zadania sobie pytania „a co ty byś zrobił/zrobiła na miejscu Anny?”.
I powiem Wam, że próba odpowiedzi na to pytanie nie jest łatwa. A historia Anny bardzo długo siedzi człowiekowi w głowie i wywołuje masę sprzecznych emocji.
Mimo, że w wątku rozgrywającym się w latach 90 pojawia się kilkoro postaci drugoplanowych, to przyznaję szczerze, nie poświeciłam im wielu myśli. Tak bardzo zawładnęła moją wyobraźnią historia Anny i Trudy, że skupiłam się tylko na nich i byłam przekonana, że bohaterowie drugoplanowi wcale nie są tak ważni. Oczywiście okazało się inaczej, czym autorka mnie zaskoczyła.

Jenna Blum porusza w swojej historii temat, który jest chyba trochę tabu – bo o tym co działo się z Niemcami podczas wojny i jakie ponieśli konsekwencje tego koszmaru zwykli obywatele praktycznie się nie mówi.
Pani Blum zmierzyła się z tym tematem odważnie i uważam, że wyszła z niego zwycięsko. Niczego nie ubarwia, nie umniejsza koszmaru tamtych wydarzeń, nie próbuje tłumaczyć haniebnych zachowań. Po prostu pokazuje (za sprawą badań i wywiadów przeprowadzanych przez Trudy) jak to wyglądało. A dodać trzeba, że wie o czym pisze, bowiem  przez cztery lata pracowała jako dziennikarka dla Fundacji Shoah Stephena Spielberga, dokumentując doświadczenia ocalałych z Holokaustu.
Na uznanie zasługuje również to jak sprawnie połączyła fikcję z historycznymi wydarzeniami. Widać, że poświęciła wiele czasu i trudu na dopracowanie tej historii i wierne odmalowanie realiów tamtych czasów.

„Portret rodzinny” to nie jest powieść, którą można określić jako piękną, bo to zbyt ciężki temat i zbyt przesiąknięty tragizmem. Ale niewątpliwie jest to historia pełna emocji i poruszająca do głębi.
Czyta się ją powoli, bo nie da się inaczej. To zbyt trudny temat, aby „przelatywać” wzrokiem kolejne strony. W tej książce czytelnik wgryza się w fabułę, skupia na niej maksymalnie i daje wciągnąć do wydarzeń, co do których ma się jedynie nadzieję, że nigdy więcej nie powrócą.



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Szósty Zmysł







piątek, 23 listopada 2018

„Świt między dobrym i złym” Marta Krajewska

„Świt między dobrym i złym” to drugi tom serii Marty Krajewskiej opowiadającej o przygodach
Bratmiła, chłopca, którego Opiekunka Wilczej Doliny szkoli na swojego następcę.
Chłopiec po dramatycznych wydarzeniach podczas poszukiwania siostry porwanej przez mamuny, zaczyna uczyć się wszystkiego, aby w przyszłości sam mógł zostać opiekunem.

Bratmił to mądry chłopiec, który nie jest wolny od wątpliwości i rozterek związanych z wyborem jego osoby na opiekuna. Z jednej strony cieszy się, że nim będzie, z drugiej jak to dziecko, obawia się czy podoła zadaniu, czy przez to nie będzie samotny jak Chaberka.
O tej ostatniej w tej części dowiadujemy się nieco więcej,  jak doszło do tego, że została opiekunką Wilczej Doliny i dlaczego sprawia wrażenie osoby chłodnej i tak bardzo opanowanej.
Autorka w swojej opowieści tworzy wyjątkowy klimat odciętej od świata górskiej doliny, małej, związanej ze sobą społeczności. Kreśli obraz dawnych wierzeń, kultury, tradycji. W Wilczej Dolinie wiara w bogów jest wciąż żywa i stanowi ważny element życia zamieszkujących ją ludzi.
Autorka pisze lekko, więc język jest łatwo przyswajalny dla młodego czytelnika, równocześnie tworzy wielobarwny i plastyczny obraz Doliny i jej mieszkańców.
Akcja opowieści jest bardzo wartka, pojawia się tajemnica do rozwikłania i mój ukochany mamun Munek, który znów kradnie opowieść innym bohaterom samym swoim pojawieniem się.
Uwielbiam tego stwora z paszczą pełną ostrych zębów i wyjątkowym poczuciem humoru.
Znów mamy również możliwość spotkania wiedźmy spod skały i jej wyjątkowo złośliwego kota.
Każda z wykreowanych przez Martę Krajewską postaci jest wielobarwna, wyrazista, pełna charakteru. To nie są idealni ludzie, mają swoje wady i zalety, smutki i radości.

Tak samo jak w poprzedniej części, autorka podkreśla jak ważne są szacunek dla przyrody, tradycji, przodków.
Do tego ubiera to w lekką formę, która z łatwością przemówi do młodego czytelnika i będzie dla niego zrozumiała, uzmysłowi mu, że każdemu należy się szacunek i pomoc w potrzebie, a prawdziwa przyjaźń nie zważa na żadne różnice.
Jednocześnie podkreśla jak niszczycielską siłą może się okazać upór i trwanie w złości, jak wiele złego mogą wyrządzić wypowiedziane w gniewie słowa i jakie mogą mieć skutki.


„Świt między dobrym i złym” to magiczna opowieść o chłopcu, którego życie nieodwracalnie się zmienia, który będzie musiał dorosnąć trochę szybciej niż jego rówieśnicy. Marta Krajewska hołubi ponadczasowym wartościom, zabiera czytelnika do świata słowiańskich wierzeń i tradycji, potrafi rozbawić i zaskoczyć.
Jestem pod urokiem tej serii i cieszę się, że to nie ostatnia powieść z przygodami Bratmiła, Chaberki i Munka (mam nadzieję, że autorka nie porzuci mojego ulubionego mamuna).
Jest coś tak wyjątkowego w tych niepozornych książkach, że przemawiają wprost do serca czytelnika, oczarowują, zachwycają i sprawiają, że nie chce się porzucać tego wyjątkowego świata wykreowanego przez autorkę.

Mimo, że „Świt między dobrym i złym” to książka kierowana do młodego czytelnika, to uważam, że każdy, niezależnie od wieku, odnajdzie w niej coś dla siebie i będzie to dobrze spędzony czas.
Wilcza Dolina to wyjątkowe miejsce, gdzie pośród ludzi wciąż pojawiają się starzy bogowie, gdzie dba się o zadowolenie domowników, a rodzanice nadal przepowiadają dziecku jego los.
Gdzie świat wydaje się być dużo prawdziwszy niż ten co nas otacza teraz.
Szczerze polecam „Świt między dobrym i złym” i jej poprzedniczkę „Noc między tam i tu” oraz pozostałe książki Marty Krajewskiej.
To pełne emocji i niesamowitych wydarzeń historie rozgrywające się w Wilczej Dolinie na wskroś przesiąknięte słowiańską mitologią.

wtorek, 20 listopada 2018

"Bramy Światłości 3" Maja Lidia Kossakowska

Na finalną część Bram Światłości M.L. Kossakowskiej czekałam niecierpliwie. Cały cykl Zastępy
Anielska autorki jest jednym z moich ulubionych. Wiadomo, jak to w dłuższych seriach (ta ma 7 tomów łącznie ze zbiorem opowiadań) bywały lepsze i słabsze momenty, ale ogólnie całość piastuje wyjątkowe miejsce w moim czytelniczym sercu.

Akcja „Bram Światłości 3” rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła się w poprzedniej części. I wiecie co, no nie bardzo jest co do dodania odnośnie fabuły, żeby nie zdradzić za dużo.
Akcja nadal toczy się równocześnie w dwóch miejscach, w Głębi, gdzie Razjel z różnym skutkiem udaje Lucyfera oraz w Strefach Poza Czasem, gdzie przebywa całkiem spora gromada skrzydlatych różnego pochodzenia.
Wyprawa Seredy, która coraz bardziej zbliża się do Ergu,  Lucek z Daimonem którzy robią  wszystko aby do nich dołączyć i wyprawa Asmodeusza, który próbuje ich doścignąć.
Podróż staje się coraz bardziej niebezpieczna, bo prócz „zwykłych” niebezpieczeństw każdy z uczestników będzie musiał zmierzyć się z samym sobą, swoimi słabościami i lękami.

Lubię styl pisania pani Kossakowskiej, lubię jej szczegółowość, wnikliwość i niejednoznaczność. W jej książkach nie wszystko jest tym, czym się na pozór wydaje, a jej bohaterowie zawsze są wielowymiarowi.
W poprzednim tomie Bram Światłości autorka odarła swoich bohaterów z poczucia własnej wspaniałości, o której byli święcie i nie-święcie przekonani. Pokazała ich pychę, butę i przekonanie, że wszystkie stworzenie ma paść na kolana porażone ich chwałą.
W tym tomie kontynuuje ten sposób ukazania swoich bohaterów, jest dla nich bezlitosna, obnaża ich słabości, pokazuje jak bardzo się zmienili, jak mocno są rozczarowani sobą.
To smutny obraz, gorzka do przełknięcia pigułka, gdy podziwiani bohaterowie nagle okazują się tak bardzo… ludzcy.

Sam sposób ukazania Stref Poza Czasem jest dla mnie fantastyczny, wielobarwny i zaskakujący. Autorka ukazuje wiele dawnych wierzeń i bogów, w których kiedyś  wierzyli ludzie. Pełnymi garściami czerpie z różnych mitologii. Dzięki temu, że  potrafi niesamowicie plastycznie i obrazowo opisywać wykreowany przez siebie świat, oddała  jego wielowymiarowość i zróżnicowanie.
„Bramy Światłości 3” to całkiem inna powieść niż „Siewca Wojny”. Choć z pozoru to ci sami bohaterowie, to jednak są już całkiem inni, przygniecenie brzemieniem, którego nie chcieli, wplątani w układy, zależności i tęskniący za czasami gdy Jasność przebywała pośród nich, a ich życie nie miało tego niepokojącego odcienia szarości.
Razem z moimi ulubionymi bohaterami przeżywałam rozczarowania, czepiałam się ostatkiem sił nadziei, tęskniłam, poddawałam się zwątpieniu i rozpaczy.

W powieści nie zabrakło charakterystycznego dla autorki humoru, cierpkiego i sarkastycznego. Wątek rozgrywający się w Głębi, gdzie utknął Razjel był dla mnie świetnie skonstruowany, a jego rozgrywka z Nergalem trzymała w napięciu i jakoś tak mocno kojarzyła mi się z poczynaniami Berii i NKWD.
Byłam pewna, że z tej całej maskarady nic dobrego nie wyniknie i w gruncie rzeczy miałam rację. Przyznaję, że czekałam na każdy rozdział, który dotyczył Razjela, bałam się o niego i tego, co autorka z nim zrobi.
Bardzo niewiele za to było momentów, gdy akcja przenosiła się do Królestwa i Gabriela. Trochę mi go brakowało, czułam niedosyt jego postaci. Co prawda to nie tak, że go wcale nie ma, ale jak dla mnie pojawiał się zdecydowania za mało. Podobnie zresztą jak w przypadku Asmodeusza. Ten czort od początku był jednym z moich ulubionych bohaterów i zawsze czekałam aż się pojawi.

Wszystkie trzy części Bram Światłości zmierzały wg mnie do zakończenia, które zaserwowała mi autorka. Jest to dla mnie odpowiednie zwieńczenie i tej wyprawy i historii.
Smutne, gorzkie, pozostawiające dziurę w sercu.
Bo najgroźniejszym przeciwnikiem,  z którym bohaterowie zostaną zmuszenie się zmierzyć, będą…oni sami.
Czekałam długo na ostatni tom z cyklu i teraz mam wrażenie, jakby uszło ze mnie całe powietrze. Bo to przecież OSTATNI tom cyklu, który tak bardzo lubię, ostatnie spotkanie z bohaterami, których pokochałam.
Czy liczę na to, że autorka wróci do moich ulubionych Świetlistych i Głębian? Oczywiście! Mam nadzieję, że nie porzuci ich całkowicie i pozwoli mi się jeszcze kiedyś z nimi spotkać, choćby na krótko, choćby w jednym czy dwóch opowiadaniach.






środa, 14 listopada 2018

"Wiedźma opiekunka" Olga Gromyko. Tom drugi kronik Belorskich

Wolha Redna, zdolna i sarkastyczna wiedźma powraca w drugim tomie przygód. I to powraca z
przytupem.
Egzaminy końcowe już za Redną, więc czas udać się do Dogewy i rozpocząć swój staż.  Ruda wiedźma ma już wszystko zaplanowane.
Ale oczywiście nic nie idzie tak jak powinno, co więcej, idzie totalnie źle.
Wolha wpakuje się w straszne tarapaty, pozna wyjątkowo hardą wojowniczkę i wampira o specyficznym poczuciu humoru. Razem będą musieli się zmierzyć z wydarzeniami, których nawet wybujała wyobraźnia wiedźmy nie mogłaby wymyślić.

Pewnie każdy z Was spotkał się choć raz z tzw. klątwą drugiego tomu. Gdy zabierałam się za czytanie „Wiedźmy opiekunki” nie bałam się, że będzie to powieść gorsza od swojej poprzedniczki, ale nie spodziewałam się również, że będzie aż tak… DOBRA.
Bo o bogowie wszelcy, jaka to była wyśmienita lektura! I żałość ogromna mnie ogarnęła, że się tak szybko skończyła.
Co było w tej książce takiego dobrego?
Po pierwsze bohaterowie. 
Barwni, ciekawi, intrygujący, z poczuciem humoru, skrywający tajemnice, dający się lubić od samego początku.
Humor.
Było go mnóstwo, pełnego ironii, sarkazmu, niekiedy bardzo czarnego. Śmiałam się często i głośno, raz się nawet ze śmiechu  popłakałam.
Akcja.
Wartka, ciekawa, wciągająca, z taką ilością niesamowitych wydarzeń i zaskakujących zwrotów, że dosłownie pożerałam kolejne strony i rozdziały.
Fabuła.
Spójna i niesztampowa. Ciężko było przewidzieć jak się rozwinie, w jakim kierunku poprowadzi czytelnika autorka i jak zakończy się ta szalona historia.
Chwilami było również wzruszająco i z nutką nostalgii.

Autorka ma bardzo dobry styl, pisze lekko i plastycznie. Potrafi odmalować  obraz wydarzeń tak sugestywnie, że wszystko co się rozgrywało na kartach powieści miałam przez cały czas przed oczami.
Czytelnik szybko wsiąka w wykreowany przez autorkę świat i za nic nie chce go opuszczać.
W tym tomie pojawia się kilkoro nowych bohaterów, prócz tego mamy możliwość spotkać się z tymi, których poznaliśmy w pierwszej części.
Wyjątkowo fajną i barwną bohaterką, którą pokochałam od pierwszej chwili okazała się… kobyłka Smołka, która to w zabawnych okolicznościach pojawiła się w powieści i życiu wiedźmy. To czarne jak bezksiężycowa noc stworzenie szybko skradło moje serce, a jej wybryki dostarczały mi nie lada rozrywki.
Wolha Redna jest postacią idealnie wykreowaną. Jest harda, złośliwa, sarkastyczna, ale i wierna i lojalna, a za przyjaciół da się pokroić. I ma spory dystans do siebie, a to ogromnie sobie cenię.
Autorka nie przerysowała jej, nie rozbiła z niej ani nieznośnej i aroganckiej pyskuli ani rozmemłanej idiotki. To jedna na najfajniejszych bohaterek fantasy, o której przygodach dane mi było czytać. Podoba mi się w tej postaci naprawdę wszystko.
Zresztą, co zasługuje na uznanie, nie ma w tej powieści ani jednego bohatera, który by denerwował, irytował czy zwyczajnie wkurzał.

Olga Gromyko ma niesamowity talent, pisze lekko, barwnie i z humorem. Potrafiła stworzyć świetnych bohaterów,  którzy nie irytują, nie wkurzają bezsensownym zachowaniem, nie wplątała w swoją opowieść sztampowego wątku romantycznego, a tym bardziej, tfu tfu na psa urok, żadnych miłosnych trójkątów, czworokątów czy innych „katów”.
Powieść pełna jest świetnych dialogów, sarkastycznych uwag Wolhy i zaskakujących wydarzeń.
I mimo, że ten tom aż skrzy się od humoru, to jest w nim też poważniejszy wątek, który mnie oczarował.
A już zakończenie powieści zachwyciło mnie i zostawiło z ogromnym uśmiechem na ustach, bo choć miałam nadzieję na coś w tym stylu, to się tego jednak kompletnie nie spodziewałam.

„Wiedźma opiekunka” to książka fantasyczna i to dosłownie i w przenośni.
Dawno nie czytałam tak dobrej powieści, lekkiej, zabawnej i zachwycającej.
To była wspaniała przygoda i pozostaje mi tylko liczyć na to, że tom trzeci utrzyma poziom swojej poprzedniczki.




poniedziałek, 12 listopada 2018

"To, co zakazane" Tabitha Suzuma PRZEDPREMIEROWO

O powieści Tabithy Suzuma nie słyszałam wcześniej. Po zapoznaniu się z opisem książki miałam

mieszane uczucia i sama do końca nie byłam przekonana, czy chcę i powinnam tę książkę czytać.
Zwyciężyła chyba zwykła ludzka ciekawość i chęć zobaczenia czy to kolejna powieść z gatunku tych, co to mają jedynie szokować, czy może jest w niej coś więcej.

Głównymi bohaterami tej powieści są siedemnastoletni Lochan i szesnastoletnie Maya – rodzeństwo.
Odkąd pięć lat wcześniej opuścił ich ojciec, oboje sprawują opiekę nad trójką młodszego rodzeństwa. Ich matka ( wpadająca w coraz większy alkoholizm) pracuje w restauracji, a od czasu poznania nowego partnera, coraz rzadziej bywa w domu, krok po kroku odcinając się od swoich dzieci i obowiązków względem nich. Pragnie wolności od niechcianej rodziny, a jej celem jest nowy związek i beztroskie życie.
To Lochan i Maya dbają o rodzeństwo, gotują, sprzątają, robią zakupy, pilnują płacenia rachunków, odbierają dzieciaki ze szkoły – ale przede wszystkim robią wszystko, aby opieka społeczna ich nie rozdzieliła.
Nie mają więc wyboru i przyjmują na siebie obowiązki rodziców, choć tak naprawdę sami są jeszcze dziećmi i potrzebują troski i opieki.

Autorka prowadzi narrację pierwszoosobową z punktu widzenia Mai i Lochana, naprzemiennie oddając im głos w kolejnych rozdziałach.
Mamy możliwość dobrze ich poznać, poznać ich myśli, zrozumieć i zobaczyć z jak dużym brzemieniem muszą się zmagać.
Cała sytuacja rodzinna i ich relacje z matką oraz młodszym rodzeństwem są tutaj bardzo dobrze ukazane. I  czytelnik od razu widzi, że nic nie jest w tej rodzinie tak, jak być powinno.
Rozwój uczucia bohaterów śledzimy krok po kroku. Od niepokoju, lęku, obrzydzenia, po stopniowe pogodzenie się z tym co czują i – tylko do pewnego stopnia – zaakceptowania swoich emocji i uczuć.
Autorka mocno skupia się na ich wewnętrznych przeżyciach, tym co się w nich dzieje. Widzimy pełen wachlarz emocji i bynajmniej nie są to motylki w brzuchu towarzyszące pierwszej miłości w normalnych warunkach.
Uczucia, które się w nich rodzą, ich samych wprawiają w zmieszanie, oburzenie, złość, rozpacz. A jednak okazują się silniejsze od nich i jak łatwo się domyślić, doprowadzą do tragicznych konsekwencji.

Autorka potrafi pisać w bardzo obrazowy sposób, tak ukazać wnętrze sowich bohaterów, że nie sposób ich nie polubić.
Ale to nie jest sympatia na zasadzie kibicowania „tak, jesteście super, taki związek to w sumie nic takiego, żyjcie długo i szczęśliwie”. Tą dwójkę młodych ludzi polubiłam bardzo za to jacy byli, za próby stworzenia domu dla młodszego rodzeństwa i miłość jaką ich darzyli. Było mi ich jednocześnie ogromnie żal, a ich rozwijająca się relacja napawała mnie smutkiem.
Wtłoczeni w rolę i obowiązki, które potrafią przerosnąć dorosłych ludzi, oni zostali nimi obarczeni mając po 12 i 11 lat. Pozbawienie wsparcia i opieki matki, w gruncie rzeczy stracili obojga rodziców. I widać było jak na dłoni, że ta odpowiedzialność ich przerosła.

Byłam pewna, że ta książka mnie zniesmaczy, oburzy, odrzuci. Że nie będę potrafiła popatrzeć na złamanie tego tabu z dystansu.
A jednak stało się inaczej. Wbrew moim obawom Tabitha Suzuma nie ukazuje kazirodztwa jako czegoś godnego pochwały, nie gloryfikuje go i nie chce zmusić czytelnika do zmiany swoich podglądów na jego temat.
Ukazuje piękno samego uczucia w niedobrym związku. Związku, który nie powinien był zaistnieć. Związku, który bezsprzecznie mógł doprowadzić tylko do tragedii.
W tym wszystkim to właśnie Lochan i Maya są pokrzywdzonymi, to oni, obdarowani uczuciem, którego nie chcieli, poniosą jego konsekwencje, choć w gruncie rzeczy nie mieli na to wpływu

 Autorka nie pisze tego wprost, ale sugeruje, że sytuacja rodzinna, brzemię odpowiedzialności i osamotnienie mogły ich popchnąć ku sobie i sprawić, że się w sobie zakochali. Ukazuje tło narodzenia się tego uczucia i jest to obraz bolesny, smutny, pełen emocji, poruszający.
Myślę, że gdyby nie okoliczności, nie doszło by do tego. W końcu oboje zdawali sobie sprawę, że to co ich łączy jest złe, zakazane i nie powinno mieć miejsca. Że powinni zwalczyć to uczucie za wszelką cenę. I ta walka była widoczna, autorka dobrze ją pokazała, cały ból, strach, cierpienie i pragnienie, żeby życie okazało się dla nich łaskawe.

„To, co zakazane” to ciężka i trudna historia. A jednak napisana z wyczuciem i w sposób, który ogromnie porusza.
A zakończenie… Zostawiło mnie z ogromną dziurą w sercu, bo nikt nie powinien płacić tak wysokiej ceny za uczucie.
Długo nie mogłam pozbierać myśli po skończeniu lektury, ale  jedno wiem na pewno, to bardzo dobrze napisana książka i mimo kontrowersyjnego tematu, ogromnie poruszająca historia.




Za przedpremierową możliwość przeczytania powieści dziękuję Wydawnictwu Młodzieżówka

środa, 7 listopada 2018

"Księga Czarownic" serial (BEZ SPOILERÓW)

Dawno temu, bo chyba już 7 lat minęło, wydawnictwo Amber wydało pierwsze dwa tomu „Księgi
wszystkich dusz” Deborah Harkness.
Zagranicą trylogia, u nas każdy tom podzielony na dwa. Po czym okazało się, że ostatni tom nie będzie u nas wydany wcale.
I pewnie już bym się nigdy nie doczekała tego ostatniego tomu, gdyby nie serial pt. Księga czarownic, nakręcony przez  Bad Wolf oraz Sky Productions, który jest luźną (choć pierwszy sezon raczej dość wierną) adaptacją książek.
W Polsce serial można obejrzeć na HBO GO i od niedawna co wtorek na HBO.

Przyznam szczerze, że to co najbardziej utkwiło mi w głowie po lekturze powieści, to fakt, że wampiry u autorki nie świecą się w słońcu, bohaterką jest dojrzała kobieta, naukowiec, a w  fabułę wplątane jest wiele ciekawych faktów historycznych.
Dodatkowo wątek miłosny był dla mnie bardzo ciekawy i dobrze nakreślony.
Dlatego podeszłam do serialu dość ostrożnie, obawiając się, że zobaczę kolejny sztampowy serial o wampirze i jego ukochanej.

Już pierwszy odcinek mocno mnie zaskoczył.
Pozytywnie.
Twórcy serialu bardzo się postarali, serial ma piękną oprawę i kręcony jest w Oksfordzie, czyli tam gdzie rozgrywa się akcja powieści.
Aktorzy dobrani zostali bardzo dobrze i tak właśnie sobie ich wyobrażałam.
Z racji tego, że główna bohaterka jest czarownicą, w serialu pojawia się magia, ale jest ona pokazana bardzo fajnie, nie ma za dużo efektów specjalnych, jest subtelnie, ale ciekawie.
Również wampiry są pokazane „normalnie”, bez zbędnego epatowania ich cudownymi mocami.

Jeśli chodzi o watek romantyczny, a to on jest jednym z dwóch najważniejszych wątków i w książce i serialu, to sposób jego ukazania ogromnie mi się podoba. Jest subtelnie, ale od razu widać chemię pomiędzy głównymi bohaterami, napięcie, przyciąganie, pożądanie.
Aktorka grająca Dianę potrafi pokazać niepewność swojej bohaterki, jej fascynację Matthew i uczucie, które zaczyna do niego żywić.
Rozwijający się romans tej dwójki ogromnie mi się podoba, wywołuje sporo emocji i niewątpliwie napędza całą fabułę. Dodatkowo wątki poboczne i bohaterowie drugoplanowi są świetnym jej uzupełnieniem i tłem.
Na plus zasługuje również tajemnica związana z księgą Ashmole, rozgrywki pomiędzy członkami Zgromadzenia i wątek ukrytej przez długie lata mocy Diany.

Serial ma bardzo dobrą muzyczną oprawę. Niektóre utwory zapadły mi w pamięć i chętnie do nich
wracam. Mam nadzieję, że ukaże się soundtrack z serialu, bo naprawdę pojawiło się w nim wiele super kawałków.
No i widoki, sceneria. Piękno Oksfordu dodało serialowi niesamowitego klimatu, ja jestem zachwycona.
Aby się nie rozwlekać – „Księga czarownic” to pierwszy serial od wielu lat, który obejrzałam calutki. Sezon liczący 8 odcinków zleciał mi błyskawicznie.
W dodatku zakończenie jest w takim momencie, że jeśli ktoś nie czytał książek (ja na szczęście czytałam), a serial mu się podoba, to teraz zgrzyta zębami ze złości.
Bo na drugi sezon trzeba będzie poczekać do przyszłego roku i to pewnie jego drugiej połowy.
Dobrą wiadomością natomiast jest to, że ma być nie tylko sezon drugi, ale i trzeci – wychodzi więc na to, że jeden sezon = jednemu tomowi.
W internecie pojawiły się też skąpe informacje, że Wydawnictwo MAG wyda cała trylogię Deborah Harkness. Niestety samo tego jeszcze nie potwierdziło (ani nie zaprzeczyło), ale na stronie Kawerny znalazłam zapowiedzi na rok 2019 Wydawnictwa MAG i tam jest ujęta trylogia pani Harkness (dla zainteresowanych podaję link TUTAJ).
Ciekawa jestem czy oglądacie ten serial? Jeśli tak, to czy się Wam podoba, czy czytaliście książki.
Dajcie znać!


*wszystkie zdjęcia pochodzą z HBO GO



poniedziałek, 5 listopada 2018

"Serce z cierni" Bree Barton

"Zaufaj swojemu sercu nawet jeśli cię to zabije"

Mia to młoda dziewczyna, córka Łowcy Gwyrach. Sama od trzech lat szkoli się na jednego z nich.
Przyświeca jej jeden cel, odnaleźć i zabić Gwyrach, która zamordowała jej matkę. Czarownice potrafią zabijać dotykiem, a ich moc potrafi objawić się w dowolnym momencie, dlatego też wszystkie kobiety w rzecznym królestwie muszą nosić rękawiczki.
Życiowe plany Mii krzyżuje jej własny ojciec, który postanawia wydać ją za mąż za syna króla. W trakcie zaślubin ktoś próbuje zabić młodego księcia, co zmusza Mię i Quina do ucieczki, a dziewczyna okazuje się być Gwyrach.

Początek powieści nie sugerował, że „Serce z cierni” będzie czymś więcej niż typową młodzieżówką, lepiej lub gorzej powielającą schematy innych tego typu powieści.
I faktycznie, kilka pierwszych rozdziałów nie zachwyca świeżością.
Autorka wprowadza czytelnika w świat bohaterów, w panujące w nim zasady oraz pokazuje magię Gwyrach – którą widzimy oczami Mii.
A o tej dziewczyna wie dużo – w końcu jej analityczny umysł od trzech lat obsesyjnie wręcz pochłania każdą dostępną wiedzę na temat tych demonów w ludzkiej skórze.
Czym dalej jednak czytamy, tym bardziej autorka zaczyna zaskakiwać, akcja zaczyna kluczyć, pojawia się kilka plot twistów, które mnie autentycznie zaskoczyły.
Nie wspominając już o zakończeniu, które zostawiło z rozdziawioną ze zdziwienia buzią.

Narracja jest trzecioosobowa, więc mamy możliwość śledzenia wszystkich wydarzeń z szerszej perspektywy, a tym samym pozbawieni jesteśmy (na całe szczęście) wewnętrznych monologów i przemyśleń głównych bohaterów – czyli tego, co mi zazwyczaj ogromnie przeszkadza w młodzieżówkach pisanych w pierwszej osobie.
Tutaj autorka zasługuje na duży plus jeśli chodzi o wybór narracji, bo moim zdaniem zadziałało to na korzyść powieści.
Akcja jest niesamowicie dynamiczna. W tej książce dzieje się tak wiele, że bywały takie chwile, że można było za autorką nie nadążyć. Zmiany o 180 stopni potrafiły zadziać się w mgnieniu oka i do samego końca ciężko było się domyśleć, kto jest prawdziwym antagonistą naszych bohaterów. A gdy już mi się wydawało, że wiem, domyśliłam się – autorka zaskoczyła mnie całkowicie.

Z jednej strony „Serce z cierni” to typowa młodzieżówka, z adekwatnymi bohaterami i łatwymi do przewidzenia wątkami. A jednak i tutaj udało się autorce mnie zaskoczyć, bowiem w swoja historię wplotła mocne przesłanie feministyczne (polowania na Gwyrach, uprzedmiotowienie kobiet i ich zniewolenie pod płaszczykiem ochrony), które jednak nie jest przejaskrawione, za to stanowi bardzo dobre podkreślenie tego, co dzieje się w rzecznym królestwie.
W powieści pojawiają się również delikatne wątki LGBT, ale nie dominują one historii. Tych, którzy nie lubią takich elementów w książkach uspokajam – bez obaw, tutaj nie są one mocno wyjaskrawione, a ich pojawienie się jest niejako uzasadnione w tej historii i pasuje do niej.
Oczywiście nie mogło w tej powieści zabraknąć wątku miłosnego i nie jest  zaskoczeniem, że dotyczy on Mii i Quina. I choć akurat on nie zaskakuje niczym świeżym, to również nie wywołuje irytacji, nie jest to sztampowy i schematyczny obraz powielony z tak wielu innych książek tego gatunku.

Bohaterowie są ciekawi i intrygujący. Autorce całkiem dobrze wyszło nakreślenie ich i to nie tylko tych głównych, ale i drugoplanowych. Mia nie jest denerwującą nastolatką, to nad wiek dojrzała dziewczyna, które nie jest idealna, czasem podejmuje złe decyzje i bywa zagubiona, a jednak bez problemu da się ją polubić. Quin to poważny młody mężczyzna, który skrywa wiele tajemnic, a jednocześnie pod maską chłodu ukrywa się pełen życia i marzeń chłopak.
Autorka ma całkiem dobry styl, a język, którym pisze jest lekki, plastyczny i przyjemny.
Mimo literówek (co jest akurat winą wydawnictwa) powieść czytało mi się bardzo dobrze.
To wciągająca historia, które potrafi nieźle zaskoczyć i trzymać w napięciu do ostatniej litery.
 „Serce z cierni” okazała się być naprawdę dobrą młodzieżówką fantasy, która bez problemu może się spodobać również starszym czytelnikom. To dobrze opowiedziana i  intrygująca historia i chętnie sięgnę po kolejny tom.





niedziela, 4 listopada 2018

Książkowe zakupy - co w październiku przybyło na moich regałach

Październik był dla mnie wyjątkoym miesiącem pod względem czytelniczym i nie chodzi mi o ilość przeczytanych książek, a raczej o to, że trafiłam na kilka naprawdę dobrych.
Poza tym, w końcu udało mi się pojechać na Targi Książki w Krakowie, co przez długi czas zawsze finalnie mi nie wypalało.
Targi były dla mnie wyjątkowym przeżyciem, bo prócz rzeczy oczywistych, jak obkupienie się w wiele książek, miałam okazję spotkać kilkoro wyjątkowych autorek, porozmawiać, dostać autograf, zrobić pamiatkowe zdjęcie.
Moja skromna relacja z Targów TUTAJ.
Oczywiście jak na ksiązkohilika szaleńca przystało, do domu przytargałam dwie torby książek, z których zakupu jestem wyjątkowo zadowolona.






Prócz targowych zdobyczy, tak się złożyło, że przez cały miesiąc ukazywały się książki, które mnie zainteresowały, albo takie na które czekałam.
Niektóre z nich sa juz przeczytane, a recenzje pojawiły się już na blogu, np. Drzewo WspomnieńKrwawy księżyc czy Bogowie PustyniGuerra.
Książki zamawiałam jak uzbierało mi się kilka w jednym sklepie, a zamawiałam w różnych.
Kiedyś już pisałam na blogu, gdzie najczęściej kupuję i pod tym względem niewiele się zmieniło.
Również na tragach zawitałam na stanowiska bonito, nieprzeczytane.pl czy (i tu nowość) do Świata książki, który oferuje czytelnikom coraz lepsze ceny.

Niektóre ksiażki udało mi się upolować w naprawdę świetnych cenach, np. trylogia Czarne Kamienie kosztowała mnie 34 zł za wszytskie trzy części.
Wydawnictwo Genius Creations również zrobiło super promocję i ksiażki od nich nie przekroczyły 18 zł za sztukę.







Listopad zapowiada się równie atrakcyjnie pod względem nowości i premier. Dwie z wyczekiwanych powieści już zamówione w przedsprzedaży, a ja się już ich doczekać nie mogę.