piątek, 30 października 2015

Filmy przygodowe. By przez chwilę znów poczuć się jak dziecko…



Co takiego jest w filmach przygodowych, że widzowie tak je lubią?
Dyskutowałam na ten temat ostatnio ze znajomymi i doszliśmy zgodnie do wniosku, że tu chodzi o to uczucie zabawy, przygody, niespodzianki. Czyli poczucie się znów jak dziecko.

Osobiście lubię filmy przygodowe. I to nie tylko te o poszukiwaczach skarbów, ale również osadzone w świecie fantasy.
Lubię akcję, zabawę, przygody, dawkę humoru.
Lubię gdy występuje w filmie piękna kobieta, przystojny mężczyzna, wyjątkowo groźni i źli przeciwnicy.
Lubię gdy bohaterom przytrafiają się szalone przygody.
Obowiązkowo każdy z tych filmów powinien kończyć się happy endem.
To jest dla mnie warunek konieczny. Przy takich filmach chlipać w chusteczkę mogę tylko ze wzruszenia.
Lubię odkrywanie tajemnic, rozwiązywanie zagadek. A jako dodatek wątek romantyczny.
Tak właśnie – wątek romantyczny być zdecydowanie powinien. Tego domaga się moje kobiece serce.


Mam kilka ulubionych takich filmów i zapewne nie będę tutaj zbyt oryginalna.
Na szczycie moich ulubionych filmów przygodowych niezachwianie króluje seria Indiana Jones.
Łatwo było zgadnąć prawda?
Prawda.
Prócz posiadanie wszystkiego co wymieniłam powyżej dodać muszę, że ja mam słabość do Harrisona Forda.
Jego chłopięcy urok jest nie do odparcia, zresztą po co z nim walczyć.
Każdy z czterech filmów z serii mi się podoba i do każdego wracam, gdy mam chęć na dobrą rozrywkę.
Nawet dość mocno krytykowana czwarta część mi się podobała.
A trzy pierwsze części to dla mnie kwintesencja świetnego kina przygodowego.
Pewna nonszalancja połączona z chłopięcym urokiem i szalonymi pomysłami profesora Jonesa sprawia, że cała seria wciąga i daje niesamowitą radość z oglądania.

Numerem dwa na liście są Mumia i Mumia powraca.
Te filmy nie znudzą mi się chyba nigdy. Są tak dobrze nakręcone, że nie ma się do czego doczepić, czy krytykować.
Przygody odważnych ( no może nie każdy był taki odważny)  poszukiwaczy Księgi umarłych  i Hamunaptry zachwyciły mnie i sprawiły, że podczas filmu zapomniałam o świecie dookoła mnie.
Uwielbiam humor w tych filmach, szalenie spodobała mi się postać niesfornego brata Evy, którego świetnie zagrał Jonathan Hanna.  Podoba mi się romantyczna i odważna aż do przesady Evy i zauroczony nią Rick O’Connell.
Główny „zły” tych filmów, czyli Arcykapłan Imphotep, budzi respekt, a w drugiej części – nawet współczucie.
Efekty specjalne są świetne, a pamiętać należy, że to film z 1999 roku.
Jakoś ogólnie się przyjęło, że druga część danej serii musi być gorsza od pierwszej. Nie zgadzam się zupełnie z tym twierdzeniem w przypadku Mumia powraca.
Dla mnie to ten sam wysoki poziom dobrej zabawy, wciągającej fabuły i szalonych przygód głównych bohaterów.
O trzeciej części chyba za wiele nie napiszę. Brak Rachel Weisz niestety filmowi zaszkodził. Grana przez nią postać była wyjątkowa i budziła niesamowitą sympatię.
Nie twierdzę, że Maria Bello zagrała źle, absolutnie nie. Ale to już nie było „to”.
Numer trzy to dla mnie cała seria Piratów z Karaibów.
Po długim czasie, gdy zdawałoby się, że filmy przygodowe odeszły w zapomnienie, pojawiła się Klątwa Czarnej Perły.
Kto mógł przypuszczać, że temat tak wyeksploatowany jak piraci, morskie bitwy, może tchnąć w ten gatunek taki powiew świeżości.
A tak się właśnie stało i śmiem twierdzić, że to za sprawą Jacka Sparrowa.
Świetnie przerysowana postać, której mimo wielu wad, nie sposób było nie polubić.
Efekty specjalne na wysokim poziomie, genialna muzyka, ciekawi i zróżnicowani bohaterowie i humor – to wszystko sprawiło, że seria Piratów z Karaibów skradła serca widzów, a kolejne jej części są oczekiwane z niecierpliwością.
Poziom każdej z kilku nakręconych już części jest mniej więcej wyrównany. Każda historia jest wciągająca, każda przygoda jest szalona.
Nie da się nie lubić złych piratów, nie doceniać ich inwencji twórczej i zdradzieckiego charakteru.
Nie da się nie doceniać licznych knować kapitana Sparrowa, jego brawury kolejnych pomysłów.
Tym bardziej na tle trochę bezbarwnego Willa Turnera, kolorowa postać Jacka zyskuje kolorytu.

                Każdy z tych filmów jest dla mnie odskocznią od szarej rzeczywistości. Przenosi mnie w miejsca, o których w czasach dzieciństwa się marzyło.
Dzięki nim przeżywam przygody, które jako dziecko z całych sił chciało się przeżyć.
Które sprawiały, że w letnie dni, z innymi dzieciakami z podwórka, bawiliśmy się w piratów do ciemnej nocy, ratowaliśmy damy w opresji, szukaliśmy ukrytych skarbów.

Dlatego na każdy kolejny film przygodowy udam się do kina. Aby znów poczuć tą magię przygody i dziecięcej radości.



poniedziałek, 26 października 2015

Filmowe adaptacje książek, czyli bez spiny panie Kowalski

Dziś będzie  trochę o filmowych adaptacjach książek.
Oglądacie?  Ja tak.

Moda na filmowe adaptacje książek nie minie nigdy. I ja się z tego cieszę. Lubię zobaczyć, co twórca filmu stworzył na podstawie książki, którą czytałam.

Jeśli jest to film na podstawie książki, która nie jest bardzo bliska memu czytelniczemu sercu, to seans filmowy przebiega bez większych emocji.
Te pojawiają się zazwyczaj, gdy film opowiada historię z książki, którą bardzo cenię.

Oczywiście, jak każdy, zaczynałam porównywać, szukać różnic, denerwować się na „nie tak jak trzeba dobranych aktorów” itd… Generalnie mówiąc, narzekałam i nic mi nie pasowało.
Taki seans to była prosta droga do wrzodów żołądka…

Aż kiedyś stało się coś, co diametralnie zmieniło moje podejście do filmowych adaptacji książek. Mianowicie obejrzałam film „Malowany welon”, nie czytając wcześniej książki.
Film zachwycił mnie niesamowicie, zawładnął wszelkimi emocjami, wzruszył i oczarował…
Więc jako, że za oczywiste uznałam, że w porównaniu do książki film wypada słabo – szybko kupiłam książkę i zabrałam się za czytanie.
I wiecie co?
Film okazał się o niebo lepszy. Dosłownie we wszystkim.
Aktorzy byli świetnie dobrani, wszystkiemu towarzyszyła cudowna muzyka, a film oczarowywał swoją stroną wizualną. Zmieniono również trochę fabułę, a zwłaszcza prowadzenie postaci i zakończenie .
I wyszło to filmowi tylko na dobre.

Byłam ogromnie zaskoczona, jak to możliwe. Ale stwierdziłam, że to przypadek. Ot taki wyjątek potwierdzający regułę.
Aż obejrzałam „Pachnidło” również bez wcześniejszego czytania książki.
I znów powtórzyła się powyższa sytuacja, mimo iż film wiernie trzyma się książkowego pierwowzoru jeśli chodzi o fabułę.
Twórcy filmu zmienili jednak w pewien sposób postrzeganie głównego bohatera.
Książka ukazuje go jako postać z gruntu złą, robaka. I tyle.
Film – mimo, iż nadal jest to postać „zła” – ukazuje go jako postać tragiczną, zagubioną, błądzącą, ogarniętą szaleństwem. I mimo, że widz nie życzy mu spełnienia marzeń, to jednak w pewien sposób mu współczuje…
I po raz kolejny okazało się, że film spodobał mi się bardziej.

Te dwa przypadki kazały mi zrewidować swoje poglądy na filmowe adaptacje. Zaczęłam brać pod uwagę to, że film jest na podstawie książki, a nie jej wierną słowo w słowo ekranizacją.
Nabrałam zdecydowanie większego dystansu i od tamtej pory dużo lepiej ogląda mi się filmowe adaptacje książek.

I mimo, że pewnie wiele bym zmieniła w ekranizacji Harrego Pottera, to biorę te filmy takimi jakie są. Nie czepiam się wszystkiego, choć denerwuje mnie scena walki z Voldemortem, bo ta książkowa jest idealna.
Nie denerwuje mnie, że zabrakło niektórych scen w filmowej trylogii Władcy Pierścieni, bo rozumiem, ze twórca filmu miał swoją wizję swojego filmu.

Niestety są adaptacje filmowe tak złe, że nie sposób dopatrzeć się w nich jakichkolwiek pozytywów.
Niekwestionowanym liderem w tej kategorii jest nasz rodzimy film „Wiedźmin”
Poziom absurdu sięgnął w nim zenitu, a nawet go przekroczył.
Wizja reżysera mnie poraziła i pokonała. Koszmarne w tym filmie jest praktycznie wszystko.
No może prócz miejsc gdzie film kręcono, nasze zamki Grodziec, Czocha zasługują na uznanie. I muzyka nieżyjącego już Grzegorza Ciechowskiego. Wspaniała i poruszająca.

                Nie dziwi mnie krytyka filmów na podstawie książek, martwi mnie za to brak zrozumienia odbiorców, że to jest film na podstawie książki i trzeba wziąć poprawkę na reżyserską wizje filmu.
Martwi, że zamiast cieszyć się z oglądania filmu, ludzie doszukują się samych negatywów,  bo w końcu oni mieli swoją wizję i jak reżyser śmiał jej nie spełnić.

Na koniec już, smuci również to, że niektórym brak dystansu do tego co widzą na ekranie, oczekując, że musi spełniać właśnie ich wymogi, bo inaczej jest złe, beznadziejne i do d… A słowa uznania w stosunku do filmu, który oni uznali za dno dna, zasługują tylko na pogardę względem ich autora…

wtorek, 20 października 2015

Stephen King... król jest tylko jeden


Stephen King…
Kto o nim nie słyszał? Pewnie większość, nawet Ci, którzy jego książek nie czytają.
Autor otrzymał miano kultowego i nie sposób temu zaprzeczyć.

Zawsze zastanawia mnie, co siedzi w głowie u człowieka, który potrafi stworzyć takie historie jak chociażby Smętaż dla zwierząt, Carrie, TO, Cujo i wiele innych.

Czytałam niedawno wypowiedź Kinga, że był okres w jego życiu, gdy mocno nadużywał alkoholu i nie pamięta za wiele z tego czasu.
Jak widać, nie przeszkodziło mu to w pisaniu.

King wg mnie pisze nierówno, tzn. pisze książki bardzo dobre, albo przeciętnie nijakie jak np. Dolores Claiborne która nie dość, że mnie nie zachwyciła, to jeszcze znudziła.
Wielu mu zarzuca, że tylko jego stare książki są dobre, że to nowsze są słabe, gorsze i że mistrz horroru stracił formę.
Ja akurat się z tym nie zgadzam, ale faktem jest, że King ma w swoim dorobku i słabsze książki.

W jego książkach jest niepokój, tajemnica i ten dreszcz na plecach, gdy człowiek zagłębia się w fabułę.
Są ludzie zwyczajni, tacy, których można mieć za sąsiadów i spotykać codziennie.

Podobają mi się wstępy w jego książkach, są dość szczegółowe, mocno wprowadzają czytelnika  w świat bohaterów, nakreślają sytuację.
Za to trafić na ciekawe zakończenie u tego pana nie jest aż tak oczywiste.
Wystarczy popatrzeć chociaż na zakończenie Pod Kopułą, Łowcy Snów czy Mgły.
Nie potrafię tego zrozumieć, świetne książki, a za kończenie jakieś taki z czapy.

Są natomiast dwie jego książki, które wyjątkowo zapadły mi w czytelniczą pamięć. Do tego stopnia, że wracam do nich co jakiś czas.

Jest to Miasteczko Salem oraz Wielki Marsz, napisany pod pseudonimem Richard Bachman.
Jeśli ktoś zapyta, którą z nich lubię bardziej – nie będę potrafiła odpowiedzieć.
Bo obie te książki to dla mnie majstersztyk talentu pana Kinga.

Pierwsza z nich – Miasteczko Salem – do dziś wywołuje we mnie dreszcz grozy.
Po jej przeczytaniu zawsze zerkam w okno i spodziewam się zobaczyć Dannego Glicka (kto czytał ten pewnie mnie zrozumie), unikam parku po zachodzie słońca, a do piwnicy nie da się mnie zaciągnąć przez kilka tygodni.
Książka ta jest genialnym ukazaniem zła, wiary, siły charakteru i odwagi. Pokazuje wampiry jako wyjątkowo paskudne istoty, złe do szpiku kości.
Pokazuje ludzi stającymi z nimi do walki, ludzi słabych, odczuwających strach, lęk i chęć ucieczki.
Próżno szukać w tej książce happy endu. Tu osobą o wielkiej odwadze okazuje się mały chłopiec, a największym przegranym…tego nie zdradzę, może jest ktoś, kto tej książki nie czytał.


Druga moja the best Stephena Kinga, to Wielki Marsz…
W tej książce nie ma biegających nocą wampirów, morderczych samochodów czy ożywionego dziecka…
A mimo wszystko jest to książka przerażająca, z gatunku tych co to – kolokwialnie mówiąc – ryją beret.
Fabuła jest bardzo prosta. Gdzieś w USA, w nieokreślonej przyszłości, co roku 100 chłopców wyrusza w wielki marsz, meta jest tam, gdzie upadnie ostatni z nich… Nagrodą jest wszystko, co sobie wygrany tylko zażyczy.
Banalne i nudne powiecie.
Nic bardziej mylnego. Książka trzyma w ogromnym napięciu, ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Jest niepokojąca, przerażająca i wstrząsająca.
To jest książka, która porusza w człowieku ogromne ilości emocji.  

Każda z tych dwóch książek ma wg mnie idealne zakończenie. Są to dla mnie jedne z najlepszych książek jakie czytałam. Nie, nie tylko pana Kinga, ogólnie.
I choćby Pan King już nigdy nie napisał nic dobrego, to za sam fakt stworzenia Miasteczka Salem i Wielkiego Marszu, pozostanie on dla mnie mistrzem horroru, pisarzem kultowym i wyjątkowym.

* zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

piątek, 16 października 2015

"Dziewczyna na Times Square" Paullina Simons



                


Pewnie wiele osób zna książki tej pisarki – a to za sprawą trylogii Jeźdźca Miedzianego,  którego i ja uwielbiam.

Ale tym razem nie o tych książkach Paulliny Simons będzie wpis, a o jej innej książce. Tytułowej Dziewczynie na Times Square.

Książka ta, to świetne połączenie powieści obyczajowej, romansu, dramatu i wątku kryminalnego. Połączenie, które wg mnie autorce udało się idealnie.

Akcja zaczyna się od trzech wydarzeń, które decydują o dalszym  jej przebiegu.
 Główna bohaterka wygrywa główną wygraną w totka, jej współlokatorka znika, a ona sama dowiaduje się, że jest chora na agresywną postać białaczki.

Powiedzcie sami,  mieszanka wybuchowa jeśli chodzi o emocje…

Książka jest tak napisana, że naprawdę nie sposób się od niej oderwać.  Poziom emocji, jakie we mnie porusza za każdym razem, gdy ją czytam, jest ogromny.

Autorka potrafi pisać w taki sposób, że mam wrażenie jakbym słuchała opowieści o kimś znajomym.  Jej bohaterowie nie są jednobarwni, mają zalety, wady. Popełniają błędy, podejmuję złe decyzje, okazują słabość.

A jednocześnie jest w nich wewnętrzna siła.

 Pani Simons zmierzyła się z tematem walki z chorobą i z tej próby wyszła zwycięsko. Ale choroba, to nie jedyny temat tej książki. Jest nim również miłość.

Bo wraz z zaginięciem współlokatorki, w życiu naszej bohaterki pojawia się detektyw, który prowadzi sprawę zaginięcia. Pojawia się on i uczucie, które mimo iż dobre, do łatwych należeć nie będzie…

       Wątek romantyczny nie jest przesłodzony, jest za to niesamowicie poruszający.

Bohaterka zmaga się z chorobą, wygraną, rodziną i uczuciem, którego się nie spodziewała. Relacje rodzinne w tej książce są skomplikowane, autorka pokazuje nam prawdziwe oblicze członków rodziny głównej bohaterki, ich wady i zalety (pojawia się w nich również wątek polski).
Każdy bohater książki, czy to pierwszoplanowy czy drugoplanowy jest wg mnie ukazany w sposób niesamowicie rzeczywisty, realny. Są to osoby z krwi i kości, pełne emocji, uczuć.

       Spotkałam się z opiniami, że ta książka jest niesamowicie smutna.

Czy się z tym zgadzam? Nie do końca. Co prawda tematyka nie należy do lekkich i wesołych, ale to nie jest książka przygnębiająca ani wprawiająca w stan depresyjny.

To książka o uczuciach, ich wielu obliczach. O sile charakteru i charcie ducha. O więzach rodzinnych i wreszcie o miłości…

 I zakończenie… Wg mnie otwarte, do własnej interpretacji.

Opinie jednak są podzielone. Większość tych, które czytałam przychyla się do pozytywnego.  Ja osobiście uważam, że zakończenie jest bardziej z grupy tych do łez niż do radości. Choć to chyba już moja nadinterpretacja jednak J

         Książkę tą polecam każdemu – dosłownie każdemu.

To niesamowita lektura, która zapada człowiekowi w serce i długo nie można o niej zapomnieć.  

Ja czytałam ją już wiele razy i przeczytam ponownie nie jeden raz.

czwartek, 15 października 2015

Recenzje książek...

Tym razem nie o książce, ale o recenzjach książek.

Bardzo często czytam opinie o książkach, oceny innych czytelników na różnych portalach i forach. Nie sugeruję się nimi, gdy wybieram książkę do czytania, aczkolwiek lubię wiedzieć co inni o danej książce myślą.
        Podczas szukania opinii, zdarza mi się trafić na profesjonalną recenzję. Taką napisaną przez znawcę tematu, profesjonalisty - tak bym to napisała.
       I przez długi czas wczytywałam się w te profesjonalne recenzje, próbowałam zrozumieć, co autor miał na myśli, odnaleźć jego opinię o książce w gąszczu mądrych słów, porównań, alegorii i...tak dalej.
Recenzje takie, zazwyczaj długie wywody, uznawałam za coś, co rzetelnie mi wyłuszczy, czy dana książka jest dobra, warta aby po nią sięgnąć...

Tylko pojawiał się pewien problem, a w sumie kila problemów.
   Zazwyczaj gdzieś w okolicy połowy, recenzja zaczynała mnie nudzić. Autor recenzji zaczynał mi tłumaczyć, co pisarz miał na myśli - a to chciałabym odkryć sama i dojść do swoich wniosków.
  Wplatanie w recenzję całego opisu z okładki książki. Hmmm może ktoś to lubi - ja nie. No bo skoro zainteresowałam się daną książką, to zadałam sobie tyle trudu, aby przeczytać o czym ona jest.
   Kolejna sprawa, drobiazgowe opisy stylu pisarza, czym się inspirował, czego inspiracje można odnaleźć w jego dziele (zazwyczaj przypuszczenie autora recenzji) itd...
Warto napisać, czy autor ma dobry i łatwy w odbiorze styl, czy wręcz przeciwnie, ale nie poświęcać temu połowy recenzji.

Tyle informacji, człowiek powinien już być pewien czy dana książka jest dobra, ciekawa i warta sięgnięcia po nią.

I tu często spotyka mnie zawód, bo nie dowiaduję się tego. Nie wiem jakie emocje wywołała w autorze recenzji książka, nie wiem czy tak zwyczajnie mu się podobała. Czy zarwał noc lub kilka, żeby książkę przeczytać.
W końcu nie wiem czy dana książka sprawiła, że twórca recenzji spędził z nią czas dobrze, średnio dobrze, czy był to czas zmarnowany.
A dlaczego?
Bo 2/3 recenzji to bardziej lub mniej szczegółowe streszczenie fabuły.
Uff doprowadza mnie to do szału. Czytam i czytam, wiem już o fabule zdecydowanie więcej niżbym pragnęła - a na końcu dwa, trzy zdania typu "podobała mi się ta powieść, dałam się wciągnąć" lub coś w tym stylu.


I z tych kilku powyższych powodów czytam absolutnie nieprofesjonalne opinie czytelników, napisane w prosty sposób, ale ukazujący, że czytanie książek sprawia im ogromną radość.
A gdy zaczynam czytać i w połowie tekstu nadal przed oczami mam streszczenia fabuły - uciekam z głośnym krzykiem.

poniedziałek, 12 października 2015

Jonathan Kelleram i jego kryminały

Jest to ten rodzaj literatury, za którym zdecydowanie nie przepadam.
I nie tylko w literaturze, filmów kryminalnych też nie lubię.

Wyjątek stanowią książki Jonathana Kellermana - z jego głównym bohaterem Alexem Delaware.
Cała seria liczy do tej pory 28 książek i mam nadzieje, że autor napisze ich więcej.

Kim jest Alex Delaware?
To psycholog dziecięcy, który kiedyś - na prośbę detektywa Milo Sturgisa - zgodził się pomóc policji w prowadzonej przez nich sprawie jako konsultant.
Zaprzyjaźnił się z detektywem Strugisem i zaczął mu pomagać częściej.

Co odróżnia te książki od innych tego typu? Wydaje mi się, że fakt iż główny bohater nie jest gliniarzem, detektywem, prywatnym detektywem ani agentem służb wszelakich.

To psycholog, zdolny, inteligentny, dociekliwy. Zwykły człowiek, który żyje, kocha, pracuje. A dodatkowo pomaga rozwiązywać kryminalne zagadki.

Alex Delaware jako bohater jest aż do bólu normalny. Nie udaje mu się unikać problemów osobistych, popełnia błędy, pakuje się czasem w kłopoty.

Bardzo ciekawe są elementy psychologiczne w książkach pana Kellermana. Autor w sposób bardzo dobry wykorzystuje naukową wiedzę o ludzkiej psychice.
Tworzy świetne postacie drugoplanowe, wciągającą fabułę.
Sprawnie splata ze sobą strzępy informacji, jakie udaje się uzyskać Alexowi i Milo.

Potrafi również zaskoczyć, wpuścić czytelnika w taki gąszcz podejrzeń, zmylić, że nie sposób domyślić się, kto jest winny i co tak na prawdę się wydarzyło...

To wszystko tworzy wg mnie bardzo dobre książki, od których ciężko się oderwać.

niedziela, 11 października 2015

Księga bez tytułu.

Przyznać się kto czytał i zaśmiewał się do łez, a kto po kilku rozdziałach rzucił książką mamrocząc coś o tandecie i prostackim języku?

Ja należę do tych, którzy Księgę bez tytułu autorstwa Anonima połknęli w jeden dzień, zaśmiewając się aż do łez.
A nic nie zapowiadało tak przedniej rozrywki.

Dlatego moje zaskoczenie (pozytywne jak najbardziej) było ogromne, gdy po kilku rozdziałach krew lała się strumieniami, trup ścielił gęsto, a po Santa Montega biega ogromna liczba wampirów i wszelkiego innego plugastwa.

Plejada bohaterów, prawie każdy oczywiście ma coś na sumieniu. Morderca - rekordzista, czyli Burbon Kid, postrach całego miasta, płatny morderca wyglądający jak Król Elvis, naiwni mnisi z klasztoru na wyspie, mało myślący recepcjonista hotelowy Dante i jego dziewczyna.
I wisieńka na torcie - Sanchez - właściciel baru, w którym Burbon Kid urządził już raz krwawą jatkę...

Książka ta to mistrzowski pastisz powieści akcji, wplatająca w swoją fabułę wątki nadprzyrodzone.
To soczysty język pełen wulgaryzmów, niesamowite poczucie humoru i wartka akcja. A świetne dialogi.

Gdyby Tarantino pisał książki, a nie kręcił filmy - to byłabym przekonana, że pod pseudonimem Anonim kryje się właśnie on.
Bo to taki jego klimat, jego zagrywki, jego humor i pastisz.
Zresztą sporo fanów Księgi bez tytułu spekuluje, czy to nie ona aby jest jej autorem.

Księga bez tytułu to świetna rozrywka, pod warunkiem, że nie podchodzi się do niej poważnie, nie oczekuje logiki, a kolejne wydarzenia traktuje się z przymrużeniem oka.

I nie - nie wstydzę się, że lubię takie książki, jakby ktoś mógł powiedzieć - literatura niższych lotów.
Bo to wspaniała rozrywka, oderwanie od rzeczywistości, dobra zabawa i ogromna ilość śmiechu.

Polecam każdemu,kto potrafi docenić urok takich książek, kto nie gardzi prostą rozrywką, a jednak na poziomie.
Bo żeby napisać takie zgrabny pastisz, potrafić rozśmieszyć czytelnika do łez, stworzyć bohaterów, których nie da się nie lubić, mimo że to mordercy i inne tałatajstwo - trzeba mieć na prawdę duży talent.

Początki...

Podobno milczenie jest złotem, więc aby temu nie zaprzeczać, postanowiłam pisać...
I tak powstał blog Miszmasz.
Nazwa adekwatna, bo zapewne uświadczysz tu wiele opinii, przemyśleń, spostrzeżeń na tematy przeróżne.