niedziela, 31 grudnia 2017

"Na krawędzi wszystkiego" Jeff Giles

Sięgając po książkę „Na krawędzi wszystkiego” spodziewałam się lekkiego kryminału połączonego z
romansem, kierowaną do starszej młodzieży.
Początkowo wszystko wskazuje na to, że się nie myliłam. Ale już kilka rozdziałów lektury, a tu nagle, jak królik z kapelusza, wyskakuje  wątek fantasy.
Czy w związku z tym książka mnie rozczarowała? Bynajmniej. Jestem ogromnym fanem tego gatunku i takie niespodzianki mnie cieszą.

Akcja powieści rozpoczyna się od szalejącej śnieżycy i Zoe, które nieprzemyślanie pozwala wyjść młodszemu bratu z psami na dwór. Tylko na chwilę.
Chwila ta jednak się przeciąga, a dziewczyna wyrusza do lasu na poszukiwania brata.
Wtedy równocześnie zdarzają się dwie rzeczy, Zoe i jej brata atakuje Stan (taki psychol jak się okaże) oraz ratuje ich tajemniczy młody mężczyzna, które Zoe nazwie Iks.
Zoe i Iks pochodzą z innych światów – i to dosłownie. Iks jest Łowcą i nikt nie powinien go nigdy zobaczyć. Tzn. żaden człowiek.

Początek bardzo mnie zaciekawił. Zwłaszcza Nizina, z której pochodzi Iks, i Lordowie, którym służy oraz panujące w  tym miejscu zasady.
Sam pomysł na Łowców Dusz wydał mi się na tyle intrygujący, że jakoś przełknęłam całkiem nijaki wątek romantyczny pomiędzy głównymi bohaterami.
Bo oczywiście takowy jest i pojawia się już podczas pierwszego spotkania Zoe i Iksa. Niestety pośpiech w jego wprowadzeniu zadziałał na jego niekorzyść, bo nijak nie mogłam uwierzyć w uczucie, które się pomiędzy tą dwójką narodziło.
O ile mogłabym jeszcze zrozumieć ekspresowe zauroczenie Iksa (wszak pochodził niejako z samego piekła, a tam o powabne, młode dziewczyny raczej trudno), to nagła miłość Zoe do nieznajomego – w dodatku  niebezpiecznego i z morderczymi zapędami – w ogóle do mnie nie przemówiła.
Tak więc szybko czytałam o miłosnych rozterkach, żeby dotrzeć do wątku, który mnie ciekawił bardzo – tzn. Iksa i Niziny.

Powieść zawiera w sobie również trochę elementów obyczajowych,  Zoe doświadczyła niedawno śmierci ojca, rany są jeszcze świeże i niezagojone dla całej jej rodziny. W dodatku jego ciało nadal leży w jaskini, w której zginął, gdy próbował do niej zejść.
Przyznaję, że ten wątek całkiem mi się podobał. Ogromna strata, która dotknęła rodzinę Zoe, odcisnęła na nich swoje piętno i była jak jątrząca drzazga w ciele. Autor starał się pokazać, jak każde z nich radzi sobie z tą tragedią.
Oczywiście co do rozwikłania przyczyny śmierci ojca Zoe od razu miałam swoje podejrzenia, które zresztą okazały się całkowicie słuszne i trafione.
Więc efektu zaskoczenia nie było, a tym samym łatwo mogłam domyślić się zakończenia powieści. Ta przewidywalność była dla mnie sporym minusem, zwłaszcza, że nie był on jedyny.

Autor dość dobrze potrafił nakreślić swoich bohaterów, i to nie tylko tych głównych, ale i drugoplanowych. I choć ich obecność w fabule jest  ograniczona, to jednak okazują się na tyle ważni i ciekawi, że fajnie się o nich czytało.
Oczywiście najbardziej polubiłam bohaterów, łącznie z Iksem, którzy zamieszkiwali Nizinę. Byłam ciekawa ich historii i tajemnicy pochodzenia Iksa, zafascynowali mnie również Lordowie.
I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że po przeczytaniu książki dowiedziałam się niewiele więcej niż na jej początku.
Autor bowiem zdaje się przesuwać po powierzchni swojej opowieści, nie zanurzając się w nią, nie nadając jej głębi.
Opowiada o pewnych wydarzeniach, ale jest to bardzo powierzchowne  ich przedstawienie.  Zabrakło również płynności w przechodzeniu pomiędzy wydarzeniami w Nizinie, a tymi rozgrywającymi się na ziemi.
Język, którym się posługuje jest całkiem przyjemny i lekki, ale brak mu plastyczności jeśli chodzi o przedstawienie obrazu Niziny. Czytając opis tego miejsca, nie byłam w stanie go sobie wyobrazić.  Autor nie potrafił opisać go wystarczająco obrazowo, tak aby przemawiało to do wyobraźni czytelnika.
Chwilami też odnosiłam wrażenie, że wątek Iksa i Zoe przestaje się ze sobą łączyć, że czytam dwie oddzielne historie, które niewiele mają ze sobą wspólnego.
Mimo, że powieść czytało mi się lekko, to ciężko było mi się wciągnąć w fabułę. Nie wywoływała ona we mnie prawie żadnych emocji.
Zakończenie natomiast jasno sugeruje, że „Na krawędzi wszystkiego” to dopiero pierwszy tom tej historii i od razu wskazuje w jakim kierunku będzie się toczyła fabuła.

Zawiodłam się na tej powieści, tym bardziej, że to książka ze świetnym pomysłem i dużym potencjałem na jego rozwój. Może kolejny tom będzie już lepszy, w sumie na to liczę, bo jednak ciekawa jestem, co będzie się dalej działo z Iksem i Lordami. Liczę też na większy udział w fabule kilkorga bohaterów drugoplanowych, którzy zauroczyli mnie  i bardzo ich polubiłam.

„Na krawędzi wszystkiego” nie jest ostatnia książką, jaką przeczytałam w tym roku. Czytam właśnie powieść Marty Krajewskiej „Noc między tam i tu”, ale jej recenzja pojawi się już w nowym roku.



czwartek, 28 grudnia 2017

"Dachołazy" Katherine Rundell

Dwa dni zbierałam się do napisania swojej opinii o powieści „Dachołazy”, bo z jednej strony wiedziałam, o jakich odczuciach chcę napisać, a z drugiej nie potrafiłam ubrać ich w słowa.
I szczerze mówiąc nie jestem do końca zadowolona z poniższego wpisu, ale cóż – nic lepszego nie napiszę.
Książka autorstwa Katherine Rundell, kierowana jest w założeniu do młodszego czytelnika, ale śmiało miała przypaść również do gustu temu starszemu.
Ja lubię książki dla dzieci, ważne aby były ciekawe i wciągające.
I taka właśnie wydała mi się powieść „Dachołazy”. Ale tylko do pewnego momentu.

Książka opowiada historię Sophie, z założenia sieroty, która cudem ocalała z katastrofy statku na kanale La Manche, unosząc się na wodzie w futerale po wiolonczeli.
Dziewczynkę przygarnia Charles Maxim – naukowiec, który pokocha ją całym sercem.  Więc gdy obojgu grozi wizja rozstania z powodu decyzji opieki społecznej, a dziewczynka wierzy, że jej matka  również ocalała z katastrofy, oboje ruszając do Paryża kierując się przypadkowo odnalezioną informacją o wytwórcy futerału na wiolonczelę, w którym uratowała się Sophie.


Zacznę od tego,  co spodobało mi się w tej powieści.
Jest to przede wszystkim piękny i bardzo plastyczny język, którym posługuje się autorka.
Potrafiła ona oddać niesamowity klimat Paryża i Londynu oraz wyjątkowo pięknie przedstawić uczucie jakie połączyło Charlesa i Sophie, mimo, że dziewczynka wiedziała, że naukowiec nie jest jej biologicznym ojcem.
W subtelny i ciekawy sposób pokazała próby odkrycia swojego pochodzenia dziewczynki, walkę o realizację marzeń i stawianie czoła przeciwności. Poruszyła również dość trudny temat jakim jest bezdomność wśród dzieci i młodzieży, ukazała go w lekki i nieco bajkowy sposób, ale niepozbawiony odrobiny mroku i smutku.
Najbardziej w tej książce urzekły mnie relacje ojciec – córka, które połączyły Charlesa i Sophie, wcale nie oparte na sztywnych zasadach, ale na zaufaniu, trosce i miłości.
To właśnie historia tej dwójki była dla mnie najbardziej wciągająca, pasjonująca i ciekawa, a dodatkową  atrakcja był wątek poszukiwań matki dziewczynki . Co do tego, że ona żyje Sophie była w 100% przekonana, natomiast Charles w 100% przekonany, że jest wręcz odwrotnie.
Mimo to jednak nie zawahał się w poszukiwaniach kobiety i wspierał przybraną córkę we wszystkich jej działaniach.

Mimo, że dałam się wciągnąć w fabułę i zaintrygować, to w pewnym momencie  na chwilę straciłam serce do tej książki. Stało się to w chwili, gdy na scenę wkracza Matteo – jeden z tytułowych Dachołazów. Bo wbrew delikatnym sugestiom, dachołazy, to nie magiczne stworzenia czy zwierzęta, ale dzieci, które mieszkają na dachach i nie schodzą nigdy na ulice.
Nie potrafiłam polubić tego chłopca, sama nie wiem czemu, ale denerwował mnie i w moim odczuciu odebrał powieści odrobinę magii. Jego pojawienie się wyhamowało poszukiwania matki Sophie i zepchnęło Charlesa na drugi plan, co negatywnie mnie zaskoczyło.
Sytuację na szczęści  ratują kolejni bohaterowie żyjący na dachach czy drzewach, każda z nich to barwna postać i polubiłam ich wszystkich. I mimo, że są  „tylko” drugoplanowymi postaciami, to szalenie ubarwiają fabułę.

Patrząc tak ogólnie na powieść, początek mnie zauroczył, środek trochę rozczarował, końcówka zaskoczyła i zachwyciła, co daje całkiem pozytywny wynik.  W ogólnym rozrachunku powieść zasługuje na dobrą ocenę, więc można poczuć niedosyt, gdy kończy się szybko, a zakończenie pozostaje otwarte i prócz kwestii najważniejszej, niczego więcej nie wyjaśnia.
Autorka bardzo obrazowo i plastycznie ukazuje świat widziany oczami Sophie i Charlesa, a trzeba przyznać, że ta dwójka bohaterów ma ogromną wyobraźnię i szczególny sposób postrzegania rzeczywistości.
Dzięki temu powieść pełna jest czaru, magii i chwilami robi się aż ciepło na sercu podczas lektury.

Najważniejsze jednak czego nauczył Charles swoją podopieczną określa ten cytat:

„Nigdy nie przekreślaj możliwego”

I taka właśnie jest ta książka, wszystko jest w niej możliwe, ważne aby się nie poddawać i nie tracić wiary. I w moim odczuciu, to jej najważniejsze przesłanie.



poniedziałek, 25 grudnia 2017

Książkowe prezenty pod choinką

Kto był grzeczny cały rok i zasłużył na prezenty pod choinką? U mnie bywało różnie, więc część prezentów ksiązkowych sprawiłam sobie sama, tak zapobiegawczo.

Na szczęście Gwiazdor uznał, że jednak nie jestem taka do końca niedobra i również obdarował mnie ksiażkami.
Gatunkowy miszmasz - czyli jak zwykle. Sporo książek, o których kompletnie nic nie słyszałam i kilka takich, które bardzo chciałam. Liczę na wiele ciekawych i wciągających historii.
Problem jest tylko jeden - dobrze znany każdemu książkoholikowi, czyli brak miejsca. Już opracowuję plan na dodatkowe półki pod sufitem.

wtorek, 19 grudnia 2017

„Wojna, która ocaliła mi życie” Kimberly Brubaker Bradley

„Wojna, która ocaliła mi życie” autorstwa Kimberly Brubaker Bradley, to książka z założenia dla dzieci. Mimo takiej zapowiedzi kupiłam i tak, bo zaciekawił mnie opis fabuły.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy nad Anglię nadciąga realne widmo II Wojny Światowej. Dziesięcioletnia Ada, która ma zniekształconą stopę, całe życie spędziła w małym mieszkaniu, troszcząc się ze wszystkich sił o swojego młodszego brata Jamiego. Dzieci mają tylko matkę, ich ojciec nie żyje – a ta troszczy się tylko o syna. Córka jest dla niej czymś wstydliwym i odpychającym, z powodu jej chromej stopy.
Gdy władze zarządzają ewakuację dzieci z Londynu na wieś, aby je ochronić przed bombardowaniami, Ada zrobi wszystko aby nauczyć się chodzić i wraz z bratem uciec na wieś.

Głównymi bohaterami tej powieści są Ada, Jamie i Susan Smith – kobieta, u której zostanie zakwaterowane rodzeństwo.
Cała trójka jest bardzo dobrze nakreślona, a autorce udało się obrazowo ukazać ich wszystkich. Ich zmagania z sytuacją w jakiej się znaleźli, lęki, niepewność i strach – nie tylko przed bombardowaniem. Najlepiej ze wszystkich bohaterów poznajemy Adę. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że narracja jest pierwszoosobowa i prowadzona właśnie z perspektywy dziewczynki. Jednocześnie jest ona w centrum wszystkich wydarzeń, więc czytelnik nie ma odczucia, że w niewielkim stopniu poznaje pozostałych bohaterów.
Powieść napisana jest prostym językiem, choć nie oznacza to wcale, że złym.
Jest wręcz przeciwnie. Autorka ma dobry styl, który przypadnie do gustu dorosłemu czytelnikowi i nie sprawi trudności temu młodszemu.

Wbrew temu, że książka przypisana jest do kategorii literatura dziecięca, uważam, że to powieść jednak bardziej dla młodego czytelnika w wieku dwanaście lat w górę. Porusza ona bowiem wiele ważnych i trudnych tematów, których młody czytelnik mógłby nie do końca zrozumieć.
Mimo, że akcja powieści toczy się podczas II WŚ, to nie ona jest najważniejsza. Jest tłem do ukazania innej wojny, tej którą prowadzi Ada.
Dziewczynka zmaga się bowiem z własnym kalectwem, strachem, poczuciem odrzucenia i pogardą, jakiej doświadczała.
W jej głowie nieustająco przewijają się obrazy z jej życia w Londynie. Nie  potrafi zrozumieć,  dlaczego matka jej nie kocha i jeszcze długo będzie odczuwać skutki  jej fizycznego i psychicznego znęcania się nad nią.

Obraz rozwijającej się relacji z Susan, stopniowego nabierania zaufania do niej oraz nowopoznanych ludzi, jest przedstawiony bardzo plastycznie.
Autorka nie unika ciężkich tematów, ale opowiada o nich w lekki sposób, ale niepozbawiony głębi. Odważnie pokazuje walkę o szacunek, miłość i akceptację, jaką stoczy Ada. Jej strach przed nadzieją i lęk, że matka zechce zabrać ich na powrót do siebie.
„Wojna, która ocaliła mi życie” to bardzo wzruszająca powieść, było kilka momentów, które nawet doprowadziły mnie do łez.
Akcja jest wartka i naprawdę wiele się dzieje. Fabuła jest przemyślana i ciekawa, ciężko odłożyć tą książkę. Chce się wiedzieć, co się wydarzy do tego stopnia, że można dać się powieści całkowicie pochłonąć i stracić łączność z rzeczywistością.
I mimo, że wszystkie wydarzenia śledzimy oczami dziesięcioletniej dziewczynki, to powieść ma poważny wydźwięk  i tak jak już pisałam wcześniej, ciężko mi było ją uznać za powieść dla dzieci.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą powieścią. Spodziewałam się czegoś trochę innego, a trafiła mi się (po raz kolejny w tym miesiącu) prawdziwa perełka.
Książka mądra, odważnie poruszająca trudne tematy, barwnie przedstawiająca otaczający bohaterów świat i ich samych.
Mimo smutnych wydarzeń, powieść nie pozbawiona jest pozytywnego przekazu i nadziei na to, że los zawsze może się odmienić na lepsze. Autorka pokazuje, że zawsze trzeba walczyć o siebie i swoich bliskich, że nie można się poddawać. Że każdy zasługuje na szacunek i ma do niego prawo, również dzieci.
Powieść przepełniona jest pełną paletą emocji i uczuć i na długo zapada w pamięć.
Ja na zdecydowanie sięgnę po kolejne książki autorki w ciemno.
„Wojna, która ocaliła mi życie”  tak bardzo mnie poruszyła i zachwyciła, że jestem pewna, że spod ręki pisarki wyjść mogą tylko kolejne tak dobre powieści.






sobota, 16 grudnia 2017

"Noc kota, dzień sowy" Marta Kładź - Kocot

„Noc kota, dzień sowy” autorstwa Marty Kładź – Kocot, to książka, na którą pewnie nigdy nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie to, że „zaproponowała” mi to księgarnia internetowa, w której robię zakupy.
Od niechcenie przeczytałam opis, a ten mnie zaintrygował. Sugerował historię w starym, dobrym stylu
fantasy.
Czy lektura spełniła moje oczekiwania?
Tak! A o tym dlaczego, już poniżej.

Akcja powieści rozpoczyna się, gdy poznajemy młodego chłopaka – Virbio – który ma dołączyć w Castelburgu do szpiega Grandiniego i wraz z nim przygotować rewolucję.
Rewolucja ta ma usunąć z miasta jego samozwańczego władcę – Księcia – który w bardzo tajemniczy i okrutny sposób rządzi miastem.
Do swoich działań ma przekonać maga Jardala.
Książę mieszka w Zamku Cieni, miejscu, gdzie nikt nie może zagrozić władcy, bo wszechobecna tam magia każdego śmiałka sprowadza na manowce i prostą ścieżką spycha ku śmierci.
Jednocześnie z wątkiem spisku na życie Księcia toczy się drugi – historia miłości Jardla i magiczki Mitrii, którzy łamiąc prawa magów, zostają obłożeni okrutną klątwą.
Te dwa wątki będą się ze sobą splatać, a w pewnym momencie dołączy do nich kolejny, równie ważny i intrygujący.


Zacznę od tego, że Zamek Cieni to pierwszy tom serii. I w moim odczuciu całą powieść można odebrać (ja tak właśnie odebrałam) jako jeden wielki wstęp do faktycznej historii.
Żaden wątek nie doczekuje się choć częściowego rozwiązania, bynajmniej. Dodatkowo jak pisałam powyżej, do tych mocno zarysowanych wątków dołącza nowy, mocno tajemniczy i tylko zarysowany.
W związku z powyższym, ja czułam pewien niedosyt, choć nie wpłynął on negatywnie na odbiór lektury. Spowodował za to, że bardzo zapragnęłam przeczytać kontynuację.
Autorka wykreowała bardzo ciekawy świat, a opisuje go w ogromnie plastyczny sposób. Jednocześnie nie zanudza opisami, a akcja w powieści jest bardzo wartka i wciągająca.
Styl pani Marta ma lekki i przyjemny, książkę czyta się naprawdę dobrze. Dodatkowo można w niej odnaleźć sporo smaczków, tzw. mrugnięć okiem do czytelnika.

Historia Jardla i Mitrii jest ciekawa i intryguje, to nie typowy watek romantyczny. Kilka retrospekcji ukazuje jak doszło do tego, że została na nich rzucona klątwa oraz jak jedno dramatyczne wydarzenie zmieniło bieg wydarzeń i życie wielu osób.
A co  wyniknie z ich związku, obserwują Prządki, które śledzą tą miłość bardzo uważnie.

Jeśli chodzi o bohaterów, to są ciekawie ukazani i dobrze skonstruowani. I to nie tylko ci główni, ale również ci drugoplanowi.
Nie wszystkie motywy ich postępowania są czytelnikowi znane, żadna z postaci nie jest tylko dobra lub zła (no może z wyjątkiem Księcia). Są to postacie w większości ze skomplikowaną przeszłością, z którą nie do końca się rozliczyli.
Bez problemu można było polubić większość bohaterów, a tym o których niewiele wiemy, dać się zaintrygować.

Fabuła jest bardzo wciągająca i choć po skończeniu lektury czułam spory niedosyt informacji, to przyznaję, że książka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.
Jest jeden motyw, który jest żywcem wyjęty z dość znanego filmu fantasy, ale w niczym to nie ujmuje lekturze, bo autorka potrafiła wykorzystać go w ciekawy sposób.
W powieści nie brakuje niespodziewanych zwrotów akcji i wydarzeń, które potrafią mocno zaskoczyć. Swoich bohaterów autorka nie oszczędza w żaden sposób, a tarapaty w które się wpakują zaprowadzą ich aż na skraj życia i śmierci.
W żaden sposób nie przewidziałam również, jak potoczy się akcja i jak rozwinie się fabuła. To ogromny plus tej powieści.
Czekam zatem niecierpliwie na jakiekolwiek informacje o dacie wydania kolejnego tomu z serii.
Dodatkowym plusem jest bardzo fajne ukazanie wątku miłosnego, który w żaden sposób nie powiela schematów, jest prowadzony z wyczuciem, nie przytłacza fabuły, ale jest niezmiernie ważny. To właśnie miłość głównych bohaterów ma niezwykłą moc, która może zmienić przyszłość.


Na uznanie zasługuje również piękna okładka.
Bardzo oszczędna, a jednak zrobiła na mnie duże wrażenie. Jednocześnie zasugerowała mi, co może odegrać ogromne znaczenie w całej tej historii.
Cieszę się, że trafiłam na tą powieść i poświęciłam chwilę, żeby przeczytać opis fabuły. Dzięki temu nie umknęła mi taka perełka i trafiłam na świetną lekturę.
„Zamek Cieni” to bardzo dobre wprowadzenie do świata bohaterów i zaznajomienie czytelnika z głównymi wątkami. Do tego napisana w bardzo plastyczny sposób i przyjemnym językiem.
Czy można chcieć więcej?
Oczywiście, że można. A konkretnie to chce się szybko w swoje ręce dostać kontynuację, żeby zobaczyć, co też będzie działo się dalej i jak rozwiną się wszystkie wątki.



czwartek, 14 grudnia 2017

"Gwiezdne Wojny. Ostatni Jedi" (wpis NIE zawiera spoilerów)

Jestem fanem Star Wars odkąd pamiętam. Uwielbiam tą pełną szalonych przygód sagę  i ogromnie się
cieszę, że powstają kolejne filmy. Tym bardziej, że powracają w nich starzy bohaterowie. Czekam niecierpliwie na każdą odsłonę serii, nie inaczej miało miejsce  w przypadku filmu „Ostatni Jedi”.

Na filmie byłam w dniu premiery, czyli 13 grudnia. Pełna sala z rozstrzałem wiekowym bardzo dużym.
Film jest długi, trwa 150 minut. Ale oczarowana tym co widziałam na ekranie, kompletnie nie odczułam upływającego czasu, a akcja nie pozwoliła mi na nudę.
Film rozpoczyna się od momentu, w którym skończyło się Przebudzenie Mocy. Rey odnajduje Luke'a Skywalkera i chce aby wspomógł Ruch Oporu, a ja samą nauczył panowania nad mocą Jedi.
Niewiele więcej da się napisać odnośnie fabuły, żeby choć jednym słowem nie zdradzić czegoś, co mogłoby być zaskoczeniem dla widza.
Sama od dawna nie czytałam żadnych wpisów o filmie, unikałam grup filmowych i forów, aby nie natknąć się na jakiś spoiler.
Dzięki temu film oglądałam bez jakiejkolwiek wiedzy o tym, o czym może być, prócz oczywistych faktów zobaczonych w  zwiastunach.
A właśnie! Chcę tylko nadmienić, że zwiastuny potrafiły całkiem udanie mnie zmylić i tego czego się spodziewałam, to akurat nie dostałam.
Oczywiście dla mnie był to duży pozytyw, bo dzięki temu twórcom filmu udało się mnie zaskoczyć, i to nie raz.

Od strony technicznej film jest na najwyższym poziomie. Nie ma przeładowania efektami specjalnymi, ale jest odpowiednio spektakularnie i widowiskowo. Wszystko wygląda bardzo naturalnie (chociażby kryształowe liski, które widać również w zwiastunie), nie ma ani grama sztuczności.
Oprawa muzyczna zachwyca, jest idealnie dobrana do gatunku. Oczywiście nie zabraknie znanych i uwielbianych motywów muzycznych ze Star Wars.

Akcja jest bardzo dynamiczna. Dzieje się naprawdę dużo i nie ma czasu na nudę. Można bez problemu dać się pochłonąć temu co się dzieje na ekranie i zatracić w przygodach rebeliantów, Rey, Kylo Rena czy Luke'a Skywalkera.
Co do tego ostatniego, to odgrywa bardzo ważną rolę w fabule i nie znika szybko z ekranu. Jest ogniwem łączącym przeszłość z teraźniejszością, legendą, symbolem, nadzieją.
Jednocześnie jest starym, dobrym Luke'aem Skywalkerem i oglądanie go na kinowym ekranie, to prawdziwa podróż sentymentalna i wspaniałe przeżycie.
Co do pozostałych bohaterów, to wyraźnie widać, że Disney od początku miał na nich swój pomysł. Jest to
bardzo wyraźne w przypadku Kylo Rena, notabene tak mocno krytykowanego po premierze Przebudzenia Mocy.
Widać jak jego postać się zmienia, ewoluuje, nabiera mocy. Można bez problemu zauważyć, że sposób jego ukazania w Przebudzeniu Mocy, to celowy zabieg twórców filmu, a nie wynik „złego” dobrania aktora.
Rey jest nadal sobą, choć odkąd odkryła w sobie moc, jest mocno zagubiona. Widać również, że jej osobowość ma wpływ na wszystkie decyzje, które podejmuje, biorąc poprawkę również na to, że może się mylić.
Finn jest… no cóż – Finnem. Może głupio to zabrzmi, ale on jest naprawdę uroczy i nie sposób go nie lubić. Więcej swojego czasu dostaje również Poe, co uważam za spory plus. To barwna postać, choć oczywiście nijak ma się do charyzmy i uroku nieodżałowanego Hana Solo.
Poza tym w filmie pojawia się kilka bohaterów drugoplanowych, którzy odegrają ważną rolę w opowiadanej historii, niektórzy nawet większą niżby się początkowo wydawało.






W filmie jest wszystko to, za co uwielbiam SW. Jest efektownie, jest wciągająca opowieść, jest z humorem kiedy trzeba, nie obywa się również bez odrobiny patetyczności. W tej części sagi jest nawet ciut moralizatorstwa, ale mi to akurat nie przeszkadzało.
Są takie sceny, gdzie ciarki przechodziły mi po ciele z wrażenia, są takie, które ogromnie mnie wzruszyły, było sporo takich, które bawiły.
Chciałabym napisać trochę więcej na ten temat, ale cóż, musiałabym zdradzić fabułę, i to kluczowe jej momenty, więc oczywiście tego nie zrobię.
Napiszę tylko, że w „Ostatni Jedi” jego twórcy korzystali ze wzorców, które konkretnym scenom nadawały określoną symbolikę. I niech mnie kule biją, ale wyszło im to świetnie i bardzo przemawiało do wyobraźni.

„Ostatni Jedi” to dla mnie, ogromnej miłośniczki Star Wars, wspaniałe przeżycie i wczorajszy seans, to zdecydowanie dopiero pierwszy z… ilu, to się okaże.
Jest klimatycznie, jest efektownie, jest wciągająco. Do tego fabuła dostarcza wielu pozytywnych emocji i tylko żal, że nie da się po raz kolejny zobaczyć tego filmu „po raz pierwszy”.


reżyseria: Rian Johnson

scenariusz: Rian Johnson


Daisy Ridley jako Rey
John Boyega jako Finn
Mark Hamill jako Luke Skywalker
Oscar Isaac jako Poe
Adam Driver jako Kylo Ren
Carrie Fisher jako Leia
Andy Serkis jako Głównodowodzący Snoke



*wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony FilmWeb

sobota, 9 grudnia 2017

"Szturm i grom" Leigh Bardugo. Tom drugi trylogii Grisza

„Szturm i Grom” to drugi tom trylogii Griszy autorstwa Leigh Bardugo. O pierwszym tomie pisałam TUTAJ 
Akcja drugiego tomu rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach w pierwszego. Alina i Mal uciekają do Nowoziemska i próbują zebrać środki aby zbiec jeszcze dalej, w głąb lądu. Zaszyć się tam, gdzie nikt ich nie znajdzie.
Niestety, przeznaczenie chce jednak inaczej i mimo wszelkich środków ostrożności, dwójka młodych ludzi zostaje schwytana przez Darklinga. Podczas podróży powrotnej do Ravki, udaje im się uciec z pomocą niesławnego korsarza Sturmhonda i mimo ciągłego zagrożenia, dotrzeć do Ravki przed Darklingiem.
Jednocześnie spotkanie z Darklingiem ujawnia jego nowe umiejętności i uzmysławia Alinie, że walka z nim może okazać się z góry przegrana. Z fałdy bowiem, wyszedł nie tylko żywy, ale uzbrojony w moc, jakiej nikt nigdy nie widział.

Akcja powieści od początku jest dynamiczna, a autorka nie oszczędza swoich bohaterów.
Mimo to, książka początkowo mocno mi się dłużyła, wydarzenia w powieści nużyły i nie pozwalały wciągnąć się w fabułę.
Niby wiele się dzieje, co chwilę pojawia się coś nowego, a jednak czytałam niejako z musu, bo liczyłam na coś więcej, pełna nadziei, że akcja jednak mnie zaintryguje.
Na szczęście gdzieś za połową robi się ciekawiej, wydarzenia zaskakują i zaczynają intrygować.
Pojawia się również kilka tajemnic i trochę wskazówek do ich rozwikłania.
W ostatecznym rozrachunku więcej pojawia się niewiadomych niż rozwiązań tajemnic, więc domyślam się w jakim kierunku będzie podążać akcja w tomie trzecim.

Jeśli chodzi o bohaterów, to prócz tych znanych nam z pierwszego tomu, pojawia się jeszcze korsarz Sturmhond, który narobi w powieści sporo zamieszania.
Jeśli chodzi o bohaterów pozytywnych, to stał się on moim numerem jeden. Nie sposób było go nie polubić, a tajemnice, które skrywał nieźle namieszały w fabule. Wszystkie wydarzenia z jego udziałem, to był powiew świeżości w powieści i przyznaję, że skradł on moje czytelnicze serce.

Czy ja nie mówiłam przypadkiem przy recenzji Cienia i Kości, że Alina to wkurzająca bohaterka?
Mówiłam. Bo tak faktycznie było.
Ale przy Malu z drugiego tomu, to można powiedzieć, że nie wkurzała mnie wcale.
Nie wiem co ten biedny chłopak zawinił autorce, ale zrobiła z niego mdłego i nijakiego młodego mężczyznę, aż do przesady dobrego, prawego, szlachetnego i  w ogóle chodzący ideał.
Tym samym stał się nudny aż do bólu.
Co do dziewczyny, to jestem trochę zaskoczona jej zmianą. Mimo, że nie jest ona spektakularna, to jednak Alina zauważalnie się zmienia, nabiera ciut charakteru i zdecydowania. Jednocześnie autorka pokazuje jaki wpływ ma na nią wzmacniacz Morozova i moc jaką jej on daje.
Bardzo subtelnie pokazuje, że władza potrafi deprawować nawet ludzi o czystych sercach i zasiać w nich mrok, z którym nie zawsze potrafią wygrać.
Co do Darklinga, to jest go mało w tym tomie, ale każde jego pojawienie się robi odpowiednie wrażenie.
Jest postacią na tyle złożoną, że cały czas zastanawiam się, czy on faktycznie jest tak zły do szpiku kości, czy jednak autorka próbuje tak skutecznie zmylić czytelnika.
Jako antagonista Aliny sprawdza się wspaniale. Potrafi zburzyć jej spokój, doprowadzić ją na skraj załamania nerwowego, a nawet nie ma go w pobliżu.

Mimo początkowego zniechęcenia, powieść mnie wciągnęła. Gdy akcja nabrała rozpędu, a w fabule pojawiły się nowe wątki, dałam się wciągnąć w rozgrywane na kartach powieści wydarzenia.
A już zakończenie było tak zaskakujące i rozegrało się z takim przytupem, że byłam mocno zaskoczona.
Autorka poszła w ciekawym kierunku, czym zaintrygowała mnie tak mocno, że teraz muszę sięgnąć po kolejny tom.

„Szturm i grom” to jednak wciąż bardzo nierówna powieść. Najpierw akcja mimo, że pełna wydarzeń, to ciągnęła się i nużyła. Leigh Bardugo zrehabilitowała się jednak, choć nie jestem w stanie powiedzieć, że to bardzo dobra książka.
Pomysł na fabułę autorka ma bardzo dobry i naprawdę potrafi zaskoczyć rozwojem wydarzeń. Do tego ciekawy system magiczny, trochę tajemnic i kilkoro fajnych bohaterów sprawiają, że czyta się przez większość czasu z przyjemnością i zainteresowaniem.
Jednak w powieści nie brakuje minusów.
Największym dla mnie pozostaje wciąż wątek romantyczny pomiędzy Aliną i Malem. Kompletnie bez iskry, nijaki, jakby na siłę wpleciony do fabuły, bo przecież jakiś musi być. Wolałabym aby nie było go wcale, niż to co dostałam od autorki. Te wszystkie momenty w powieści, gdzie Alina i Mal próbowali poradzić sobie ze swoim związkiem mnie nudziły, a czasami nawet irytowały. A gdy do tego dołożymy samego Mala, nudnego i mdłego, to muszę się przyznać, że z trudem się powstrzymywałam, żeby nie przekartkowywać książki i omijać wątek miłosny szerokim łukiem.
Drugim minusem jest psucie bohaterów. Nie wiem czy taki był celowy zamiar autorki, ale po Alinie (które trochę się poprawiła i zmieniła na lepsze), autorka zepsuła Mala, wiec trochę się obawiam, kto oberwie w trzecim tomie.

Ogólnie mam problem z ta powieścią. Aż się prosi, żeby napisać, że jest mocno średnia, a jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chcę przeczytać kolejny tom, przekonać się czym zaskoczy autorka, co się wydarzy i czy zakończenie tej historii mnie zadziwi.
To lekka lektura, napisane w bardzo przystępny sposób. Do tego nawiązania do kultury Rosji sprawiają, że bywa naprawdę ciekawa.
To chyba jedne z tych książek, które mimo, że potrafią wkurzać, to jednak nie sposób im się oprzeć.




środa, 6 grudnia 2017

Książkowe prezenty

Grudzień to niezaprzeczalnie czas przezentów. Zwłaszcza dla mnie, bo prócz Mikołaja i Gwiazdki, mam też w grudniu urodziny.
Dziś pierwsza z trzech okazji, a w paczce do Mikołaja dwie książki. Widać, że Mikołaj mocno zapracowany, bo serią Igi Wiśniewskiej obdarował mnie, poczynając od II tomu... Nic to jednak, niedługo wszak gwiazdka.



Mam takie powiedzenie, że każdy pretekst jest dobry, żeby kupić książkę. I od słów szybko przeszłam do czynów i w ramach mikołajek nabyłam trzy powieści.
Jedna to nowa powieść Dmitra Glukhovskyego, jedna to fantasy, które skusiło mnie ciekawym opisem, a trzecia to powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się podczas rewolucji październikowej w Rosji.
Tą książkę poleciała mi Olga, która prowadzi bloga  Knigi Olgi.


niedziela, 3 grudnia 2017

"Piąty płatek róży" Brunonia Barry

„Piąty płatek róży” to książka, która skusiła mnie tematyką. Procesy czarownic w Salem,  zbiorowa histeria, oskarżenia, wreszcie dręczenie i śmierć.
To czarna karta w historii tego miasta i jego ogromny wyrzut sumienia.
Autorka z procesów czarownic w Salem z 1692 roku uczyniła podwalinę swojej historii, która rozgrywa się w 2014 roku, a powiązana jest ściśle z makabryczną zbrodnią trzech młodych kobiet w 1989 roku.
Jeden ze  świadków morderstwa i jednocześnie  córka jednej z ofiar, pięcioletnia Callie, nie zdołała zapamiętać mordercy. Ulokowana w sierocińcu sióstr zakonnych, tułała się między jedną rodziną zastępczą, a drugą. Wreszcie, jako dorosła kobieta, po 25 latach wraca do Salem, gdy dochodzi do kolejnej śmierci, a winę przypisuje się Rose, która była powiązana z zamordowanymi w 1989 roku kobietami i również znajdowała się na miejscu zbrodni.
Każda z zamordowanych kobiet była potomkinią jednej z tych, które zginęły powieszone w 1692 roku, śledztwo w ich sprawie utknęło w martwym punkcie i w końcu zostało zamknięte, a morderca nieodnaleziony.
Gdy dochodzi do nowej śmierci, komendant Rafferty postanawia na nowa otworzyć sprawę morderstwa Bogiń, jak ją wtedy nazwano.
Wspólnie z Callie będzie szukał powiązań, aby odnaleźć winnego.

Książka ma prawie 500 stron, ale muszę się przyznać, że gdzieś do połowy zwyczajnie nie udało mi się wciągnąć w fabułę. Akcja powieści jest w pierwszej połowie bardzo rozwleczona, przegadana i zwyczajnie mi się ciągnęła.
Autorka (mieszkająca we Salem) posiada ogromną wiedzę na temat procesów z 1692 roku i potrafiła ją przekazać czytelnikowi bez zbędnego zanudzania szczegółami. A jednak ciężko było mi przekonać się do opowiadanej przez nią historii, watek kryminalny był ledwie zarysowany, a największy nacisk kładziony był na fantastyczne elementy powieści.
I mimo, że ten gatunek to mój ulubiony, to jakoś nie za bardzo do mnie przemawiał w wykonaniu pani Barry.
Szczerze mówiąc, w pewnej chwili zastanawiałam się nawet, czy powieści nie odłożyć, ale wrodzona upierdliwość zmusiła mnie do dalszego czytania.
I wiecie co?
Dobrze się stało.

W drugiej części książki, akcja zdecydowanie przyspiesza, a wątki kryminalne stają się bardzo intrygujące. Autorka stworzyła bardzo dobre tło historyczne, dzięki czemu wszystkie powiązania pomiędzy zbrodnią sprzed dwudziestu pięciu lat, a bieżącymi wydarzeniami zaczęły coraz bardziej się zacieśniać i łączyć ze sobą.
Mimo, że moje podejrzenia co do rozwiązania zagadki Bogiń okazały się w większości słuszne, to jednak nie byłam do końca powieści pewna, czy czegoś nie przeoczyłam, a i autorka próbowała zmylić czytelnika.
Język powieści jest bardzo przystępny i jak już akcja się rozkręciła, to czytało mi się lekko i szybko.
Brunonia Berry wplotła w opowiadaną przez siebie historię nie tylko fakty historyczne, ale między innymi elementy mitologii celtyckiej.
Wyszło jej ciekawe połączenie i w efekcie końcowym wciągająca historia.

W tej powieści mamy mieszankę – jak w kotle czarownicy – gatunkową. Jest tu kryminał, wątek fantastyczny, obyczajowy i romantyczny. Ten ostatni mimo, że ważny, nie gra na szczęście w powieści pierwszych skrzypiec. Jest tylko uzupełnieniem głównego wątku, którym jest morderstwo Bogiń.
Bohaterowie są całkiem dobrze nakreśleni i dobrze ich poznajemy. Nie tylko w kontekście bieżących wydarzeń, ale również ich przeszłości.
Podobało mi się to, że nie były to postacie czarno-białe, dobre lub złe.
Autorka pokazała swoich bohaterów  z całą paletą ich zalet i wad. Przez to byli dla mnie bardziej wiarygodni i ciekawi.

Akcja tak jak pisałam, jest bardzo nierówna. Pierwsza połowa książki niezwykle mi się nużyła, a drugą wręcz połknęłam.
Dałam się porwać klimatowi Salem, jego magii, historii miasta i piętna, z którym przyszło mu  „żyć” od stuleci.
Autorka obnaża ciemną stronę ludzkiej natury,  ale robi to z wyczuciem. Nie epatuje okrucieństwem, ale nie boi się pokazać brutalnej prawdy.
Wszystko podaje w dobrym stylu i w sposób, który potrafi zaintrygować.
„Piąty płatek róży”  to jej trzecia powieść, której akcja rozgrywa się w Salem i jest powiązana z magią. Można jednak śmiało zacząć przygodę z tym miastem i jego historię od tej powieści, bo prócz niektórych bohaterów, jest to zamknięta historia.

„Piąty płatek róży” to przede wszystkim opowieść o ludziach, którą wraz z głównymi bohaterami odkrywamy krok po kroku.
To opowieść o szaleństwie procesów czarownic, o namiętności, zazdrości i okrucieństwie.
To ukazanie do czego jest się w stanie posunąć człowiek, którym targają nienawiść, zazdrość i obsesyjna miłość.
To w końcu historia o potrzebie przebaczenia i odkrycia prawdy.

Mimo ciężkich początków, książka finalnie bardzo przypadła mi do gustu i cieszę się, że się nie poddałam, tylko czytałam dalej.
Jestem na tyle zadowolona z lektury, że chętnie sięgnę po poprzednie powieści autorki, zwłaszcza, że potrafi ona poruszyć trudne tematy i przedstawić je w prosty, ale niepozbawiony głębi sposób.





piątek, 1 grudnia 2017

Książkowe zakupy grudzień

Tak, tak, tak!
Pierwsze zakupy w grudniu już odebrane. Co prawda zamówienie złożone jeszcze w listopadzie, ale co tam. Ważne, że już są.
W paczce jak zwykle mix - fantasy, powieść obyczajowa z okresu II Wojny Światowej, trzecia odsłona opowieści o przyrodzie i dwie powieści z gatunku literatura kobieca.



Mam nazdzieję, że udało mi się upolować fajne książki, bo o większości z nich nic nie czytałam ani nie słyszałam wcześniej.
Lubię kupować tak w ciemno, dając się skusić tylko opisowi z tyłu okładki. Już wiele razy udało mi się upolować prawdziwą perełkę w ten sposób.
Zamówienie robiłam w aros.pl, akurat mieli fajny rabat.