Skusiła mnie tematyka i nie ukrywam, że liczyłam na coś nowego, świeżego w gatunku postapokalipsy.
Dlaczego się rozczarowałam? O tym poniżej.
Akcja książki zaczyna się od pogromu ludzkości z powodu wirusa gryp gruzińskiej – jak nazwano wyjątkowo morderczą odmianę grypy.
Wirus zabija około 90% ludzi na całym świecie. Cała cywilizacja się rozpada, znika internet, elektryczność, paliwo. Miasta popadają w ruinę, a ludzie po pierwszych latach chaosu, zaczynają życie na nowo, zamieszkując w małych miasteczkach i osadach.
Oczywiście świat stał się bardzo niebezpiecznym miejscem. Rozprzestrzeniła się anarchia i przemoc.
W tym świecie, 20 lat po wybuchu epidemii, podróżuje utartymi szlakami wędrowna grupa artystów „Symfonia”, dając koncerty i wystawiając sztuki Szekspira.
Próbują tym samym utrzymać w sobie i innych człowieczeństwo, które w zniszczonym i wyludnionym świecie jest zagrożone.
Pewnego dnia, dojeżdżają do miasta St. Deborah Przy Wodzie, a tam spotykają niebezpiecznego Proroka. Człowieka zdolnego do wszystkiego.
Akcja książki biegnie dwutorowo. Autorka opowiada historię kilku bohaterów niedługo przed wybuchem epidemii oraz 20 lat po jej wygaśnięciu.
Ludzie ci, choć w większości ze sobą niezwiązaniu, okażą się w pewien sposób połączeni poprzez swoją przeszłość.
Przez całą powieść autorka skacze pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Niestety nie są to płynne przeskoki, czasem wręcz zastanawiałam się, czy one w jakiś sposób łączą się z historią opowiadaną w czasie teraźniejszym.
Podobał mi się wątek podróżującej grupy aktorów i muzyków, przez zniszczony i wyludniony świat.
Ciekawie również rozpoczął się wątek spotkania z Prorokiem w mieście St. Deborah Przy Wodzie i czekałam na jego rozwinięcie. Autorka położyła duży nacisk na ten wątek, nakreśliła pełne niepokoju i niebezpieczeństwa tło, a następnie spłyciła jego rozwiązanie do jednej strony. Rozczarowało mnie takie potraktowanie tego tematu, bo Prorok był jedną z najciekawszych postaci w tej książce.
Również sam wątek Symfonii został jak dla mnie niewykorzystany. Miał ogromny potencjał. Autorka mogła pokazać za jego pomocą jak wyglądało życie 20 lat po zagładzie. Niestety, niczego się nie dowiedziałam, prócz kilku luźnych wspomnień z innych miast, opisanych kilkoma zdaniami.
Dużo czasu autorka poświęca temu, co się działo przed wybuchem epidemii. Najważniejszym elementem historii, jest słynny aktor Arthur, który - jak się okazało - jest czynnikiem łączącym wszystkie wątki z przeszłości i teraźniejszości.
Co ciekawe, aktor ten umiera na scenie w nocy, gdy wirus przepuszcza atak na całą ludzkość. Mimo to, będzie młia duży wpływ na bohaterów, którzy przeżyją epidemię.
Co mnie mocno „uwierało” w tej historii?
Zdecydowanie chaos. Ciągłe przeskoki z przeszłości do teraźniejszości, odbierały akcji ciągłość i siłę przekazu.
Tym bardziej, że w większości wspomnienia dotyczyły osób, które nie przeżyły uderzenia epidemii.
Nie potrafiłam przez to przejąć się losami żadnych bohaterów.
Wydarzenia dziejące się w teraźniejszości, wydawały mi się nijakie. Akcja toczyła się pomału, jak mały strumyczek w letni dzień, gdzie ja oczekiwałam, że porwie mnie jak wzburzona rzeka.
Zabrakło mi w tej powieści emocji, jakichkolwiek.
Nie udało mi się przywiązać do bohaterów, ani jakoś szczególnie ich polubić, bądź znielubić.
Dla mnie po prostu byli. Nic więcej.
Nie czułam strachu bohaterów przed Prorokiem, nie czułam ich osamotnienia i tęsknoty za dawnym światem.
Natomiast co mi się podobało w Stacji Jedenaście, to dość obrazowe oddanie obrazu społeczeństwa u schyłku cywilizacji. Pędzący świat, wszelkie osiągnięcia nauki i techniki.
Korporacyjne życie, blichtr i blask sławy Hollywood, skupianie się ludzi na tym co posiadali, a nie na tym co czuli, na samym życiu.
Czytając Stację Jedenaście, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że o tym wszystkim już gdzieś czytałam.
W głowie kołatało mi się kilka tytułów z tego samego gatunku, z podobnymi wątkami. I choć motyw wędrownej trupy aktorów i muzyków jest czymś nowym, to akurat ten wątek nie został w pełni wykorzystany.
Powieść reklamowana była jak melancholijna, niesamowicie przejmująca, wzruszająca, wyjątkowo realistycznie przedstawiająca życie przed i po epidemii.
Nie zgadzam się z takim opisem. Właśnie tego mi w tej powieści zabrakło, tych wszystkich emocji, tego przedstawienia życia po przejściu epidemii.
Zakończenie Stacji Jedenaście, to otwarta furtka. Daje pewną nadzieję na przyszłość i szansę dla pozostałych przy życiu ludzi.
I jest to najlepszy moment w całej książce. Jest w nim niepewność, lęk, ale i nadzieja i rodzący się entuzjazm i chęć do życia.
Stacja Jedenaście nie jest książką złą. Nie jest niestety również książką dobrą.
Jest poprawna, chwilami ciekawa. Ale mimo wszystko, to jednak trochę za mało, aby mnie zachwycić.
*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz