środa, 28 października 2020

Moje pierwsze guilty pleasure, czyli seria o Mercedes Thompson tom 2 - 3. Patricia Briggs

 Jakiś czas temu postanowiłam zapoznać się z bardzo popularną serią urban fantasy autorstwa Patricii


Briggs, czyli Mercedes Thompson. Mimo dobrego nastawienia, pierwszy tom trochę mnie rozczarował, z jednej strony całkiem dobrze napisany, z drugiej ma wg mnie sporo wad. Ale, że wiedziona swoimi szaleństwami zakupiłam całą serię i mam ją na półce – postanowiłam za jakiś czas sięgnąć po drugi tom i zobaczyć, czy dalej będzie lepiej. I tak zawzięłam się i sięgnęłam po drugą część serii „Więzy krwi”. Książka napisana jest tym samym językiem co pierwsza część i przyznaję, lekki i swobodny styl sprawia, że czyta się ją w ekspresowo. Nietrudno też zostać zaciekawionym intrygą i zagadką, którą musi rozwikłać Mercy. Kobieta oczywiście pcha się tam, gdzie największe kłopoty, a dookoła niej krąży dwóch samców alfa, i każdy jest dla niej ważny. Liczyłam, że już w tym tomie zniknie trójkąt miłosny, ale się rozczarowałam. Pozostał i miał się dobrze aż do trzeciej części (o której będzie poniżej). I to był dla mnie największy minus tego tomu, bo ja serio nie cierpię trójkątów miłosnych z mocą tysiąca słońc. Poza tym to ciągłe powtarzanie informacji już raz podanych  w pierwszej części było dla mnie irytujące, jakby autorka nie wierzyła, że jej czytelniczki mogą być inteligentne i załapać o co chodzi już za pierwszym razem.  Mimo to sama fabuła mnie zainteresowała i naprawdę się w nią wciągnęłam, zwłaszcza że w tej części to wampiry dostały plamę pierwszeństwa, a wilkołaki zeszły na dalszy plan. Oczywiście mamy tu sercowe rozterki, ale na szczęście (w związku z tym nieszczęsnym trójkątem) nie było ich aż tak wiele. Książkę pochłonęłam w dwa dni i mimo, że fabuła mi się spodobała, byłam zaciekawiona i podoba mi się lekki styl i plastyczny język autorki, to jednak „Więzy krwi” nie zmieniła mojego zdania o tej serii. I pewnie nie sięgnęłabym po tom trzeci… gdyby nie niemoc czytelnicza i chęć przeczytania jakiegoś „odmóżdżacza”.


I tak zaczęłam czytać trzeci tom serii, czyli „Pocałunek żelaza”. 

Niby byłam już przekonana, że wiem czego się mogę spodziewać i przyznaję, że przez większość książki tak było, ale gdzieś po 2/3 coś się zaczęło zmieniać. Żeby nie było, ogólnie moja ocena pozostaje taka sama, lekkie, chwilami niedopracowane urban fantasy, z denerwującymi elementami, które autorka nadal stosowała w tym tomie. Wciąż powtarzające się opowiadanie o dominacji samców alfa, o uległości i tym jak należy się wobec nich zachowywać. Do tego ten nieszczęsny trójkąt miłosny, który w tym tomie zyskał na znaczeniu, co mnie osobiście strasznie denerwowało. Mercy wciąż rozmyślała nad swoimi dylematami związanymi z sercowymi wyborami i ich konsekwencjami. Wszystko to podane w lekkim sosie niewymagającej opowieści, choć przyznaję, że tym razem sprawa, w którą zaangażowała się Mercy wyjątkowo mnie zaciekawiła. I czytałam sobie tą książkę, aż gdzieś pod koniec zaczęło się robić poważniej, aż zrobiło się mega poważnie, a to za sprawą wydarzeń, które opisała Briggs i które stały się udziałem Mercy. Przyznaję, nie tego się spodziewałam i zrobiło to na mnie pewne wrażenie. Sposób ukazanie pewnych wydarzeń i ich konsekwencje sprawiły, że bardziej przychylnie spojrzałam na ten tom. I choć finał trzeciego tomu już naprawdę mi się spodobał, to moja ocena nadal pozostaje niezmienna, choć teraz już mam chęć na kolejne tomy i kolejne przygody Mercy. W taki oto sposób znalazłam swoje pierwsze guilty pleasure wśród książek. Bo niby ma wady, które ja widzę, niby są elementy, które mnie wkurzają, a jednak mam chęć na kolejne tomy i na pewno po nie sięgnę.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz