poniedziałek, 29 lutego 2016

Pieśń Krwi. Anthony Ryan



Gdy kupiłam tą książkę, nie przeczytałam ani jednej opinii ani recenzji na jej temat.
Wiedziałam tylko, że to pierwszy tom trylogii Kruczy Cień.

Akcja rozpoczyna się, gdy Vaelin Al Sorna ma tylko dziesięć lat, a jego ojciec porzuca go przed żelazną bramą Szóstego Zakonu.
Zakonu, który ma z niego zrobić wyśmienitego wojownika, który w służbie Zakonu będzie bronił Wiary i Królestwa.
Chłopcy w Szóstym Zakonie (wszystkich zakonów jest właśnie sześć, każdy szkoli swoich uczniów w innej dziedzinie) są poddawani wycieńczającemu treningowi, a po każdym roku szkolenia i nauki muszą przejść kolejną – niekiedy brutalną i zawsze niebezpieczną – próbę.
Gdy przejdą wszystkie próby, będą mogli walczyć w imieniu Szóstego Zakonu i Wiary.

Vaelin nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego jego ojciec oddał go do Zakonu, ale znienawidzi go za to na wiele długich lat. Odpowiedzi na dręczące go pytania pozna po długim czasie, a i tak nie dowie się wszystkiego.
Vaelin i jego bracia z Zakonu, którzy rozpoczęli wraz z nim nauki, stają się jednymi z najlepszych wojowników. Biorą razem udział w walkach, bitwach i potyczkach z innowiercami. Nie raz uratują sobie wzajemnie życie, wyciągną z tarapatów i opresji.

Autor stworzył bardzo ciekawy świat, królestwa i społeczeństwa. Postawił na różnorodność, zwłaszcza wiary i religii.
Co ciekawe, każde z królestw nie toleruje odmiennych wierzeń, tych którzy nie wierzą w „ich boga” nazywają heretykami i nierzadko ścigają i mordują.
Ale najbardziej ściganymi ludźmi są ci, których oskarża się o kontakty z Ciemnością – jak w królestwie Vaelina nazywa się magię.

Początek książki zaczyna się dość „standardowo”. Mały chłopiec, pod wpływem treningów zmienia się w młodego mężczyznę i wyśmienitego wojownika.
Jego sława zaczyna go wyprzedzać, a o jego dokonaniach w walce krążyć legendy.

Bardzo szybko jednak czytelnik przekonuje się, że nic w tej książce nie jest „standardowe”.
Tajemnice wszystkich Zakonów, umiejętności, które mogą zagrozić życiu oraz polityczne rozgrywki Króla, w które zostaje uwikłany Vaelin, sprawiają, że książka szybko odsłania przed czytelnikiem swoją wyjątkowość.
I mimo, że Szósty Zakon może kojarzyć się z zakonem Templariuszy, to nawet jeśli autor się na nim wzorował, to świetnie wykorzystał jego legendę, aby stworzyć z Szóstego Zakonu miejsce niesamowite i intrygujące.
Bohaterowie Pieśni Krwi, nawet ci drugoplanowi, są wyjątkowo ciekawi. Nie sposób nie polubić Vaelina oraz jego kompanów z Zakonu.
Anthony Ryan bardzo ciekawie poprowadził akcję. Nic nie dzieje się za szybko, ani za wolno. Gdy już odsłonił kawałek tajemnicy, zaraz pojawia się kolejna.
W wyważony sposób wprowadza do fabuły wątek nadprzyrodzony, dawkując go w odpowiednich proporcjach, aby czytelnika zaciekawić i zaintrygować.

Losy Vaelin i jego kompanów, to nie miła i przyjemna opowieść o bohaterskich czynach młodych wojowników.
To historia wyszkolonych dzięki brutalnemu treningowi młodych mężczyzn, a każdy z nich nosi w duszy ciężar przeszłości.
To opowieść o braterskich więzach mężczyzn, których nie łączą więzy krwi, a niesamowite więzy przyjaźni, które nie zważają na to, z jakiej warstwy społecznej wywodzą się młodzi adepci Szóstego Zakonu.
Pieśń Krwi, to brutalne i brudne fantasy. To opisy bitew , walk, śmierci.

Jestem pod wrażeniem stworzonego przez autora uniwersum. Podobają mi się Zjednoczone Królestwa, w skład których wchodzą cztery różne kariny (lenna).
Fabuła jest bardzo ciekawa i wciągająca. Akcja rozkręca się stopniowo, ale im dalej tym jest ciekawiej i szybciej.
Podoba mi się również pomysł na magię – Ciemność -  i to jaki do niej stosunek mają poszczególne lenna.
Mimo, iż początek książki wydaje się być dość częstym motywem w książkach fantasy, to im dalej tym wyraźniej widać, że autor miał swój pomysł na stworzony przez siebie świat i bohaterów.
Polubiłam bohaterów Pieśni Krwi, tych głównych, jak i tych drugoplanowych.
Podoba mi się tajemnica zakonów, na rozwiązanie której pewnie przyjdzie mi jeszcze długo poczekać.
Mam jednak nadzieję, że Anthony Ryan już jest w trakcji pisania kolejnego tomu swojej trylogii, bo przyznam, że z niecierpliwością czekam na dalsze losy Vaelina Al Sorny i jego kompanów z Szóstego Zakonu.


* zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl




niedziela, 21 lutego 2016

"Ross Poldark" Winston Graham. Niesamowicie poruszający pierwszy tom sagi rodziny Poldarków.




Ross Poldark autorstwa Winstona Grahama, to pierwsza część wielotomowej sagi rodzinnej Poldarków.
Akcja rozpoczyna się w 1783 roku, gdy młody Ross Poldark, ranny na wojnie, wraca do rodzinnej posiadłości w Kornwalii.
Witają go trzy wstrząsające wydarzenia.
Pierwszym z nich jest śmierć jego ojca, drugim zrujnowany stan rodzinnej posiadłości oraz trzecie i najmocniej odbijające się na Rossie – fakt, że jego ukochana zaręczyła się z jego najbliższym kuzynem.
Kumulacja tych wydarzeń sprawia, że Ross, aby dojść do siebie, koncentruje się na doprowadzeniu do lepszego stanu domu i otaczające go ziemie. Do pomocy ma tylko dwójkę starszych służących, których uwielbienie do mocnych trunków doprowadziło do takiej ruiny majątek po śmierci ojca Rossa.
Mijają kolejne tygodnie i miesiące. Ross ciężko pracuje, unika swojego kuzyna i jego młodej żony Elizabeth. Próbuje uleczyć złamane serce i jakoś żyć.
Podczas wizyty na targu, ratuje od pobicia kilkunastoletnią dziewczynę i jej szczeniaka. Dziewczyna jest córką górnika – alkoholika, który ma ciężką rękę i nie żałuje razów swojej córce.
Ross pod wpływem impulsu zabiera ją do swojego domu i zatrudnia jak pomoc kuchenną.
To wydarzenia na zawsze zmieni życie Rossa i dziewczyny, która ma na imię Demelza.

Książka Winstona Grahama  zauroczyła mnie swoim niespiesznym prowadzeniem akcji. Autor w ciekawy sposób nakreślił swoich bohaterów oraz oddał realia tamtych czasów. Pokazał wszystkie warstwy społeczne, od arystokracji, nowobogackich, po pracujących dla bogaczy górników i parobków.
Nakreślił szeroki obraz społeczeństwa tamtej epoki, ukazując jego dobre i złe oblicze.
Z ciekawostek mogę dodać, że w sposób naprawdę ciekawy autor pokazał metody leczenia przez ówczesnych medyków.
Coś co nam się dziś nie mieści w głowie i wiemy, że jest szkodliwe dla zdrowia, wtedy było uznawane za szczyt postępu w medycynie.

Tak jak napisałam, akcja książki toczy się pomału, co nie oznacza, że jest nudna.
Wprost przeciwnie.
Autor nie szczędzi swoim bohaterom niespodziewanych przeciwności losu, dramatów i trudnych decyzji.
Na szczęście nie zasypuje ich tylko nieszczęściami, więc i szczęśliwe wydarzenia spotykają bohaterów.
Ukazuje życie, jakie wiodła arystokracja i nowobogaccy, ich fałsz, obłudę i przekonanie, że są lepsi od tych stojących niżej w hierarchii społecznej. Uświadamia czytelnikowi, że w ówczesnych czasach to nazwisko i pochodzenia decydowało o wartości człowieka, a nie jego cechy charakteru i czyny.
Wyjątkiem okazuję się Ross i jego kuzynka Verity.
I o ile Verity nie ma szans na życie z człowiekiem, którego pokochała i musi poddać się naciskom rodziny, o tyle Ross żyje według własnych zasad, nie zważając na plotki czy ostracyzm swojej klasy.

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się aż tak dobrej książki. To świetnie skonstruowana powieść obyczajowa z subtelnie prowadzonym wątkiem romantycznym. Bardzo wnikliwa analiza społeczeństwa tamtej epoki,  niesprawiedliwości podziałów społecznych i wyzysku najbiedniejszych. To również fascynujący obraz ówczesnego sposobu życia, zwyczajów, tradycji.

Bohaterowie, których stworzył autor, to ludzie z krwi i kości. W żaden sposób nie zostali wyidealizowani. Podejmują błędne decyzje, ich serca krwawią, gdy doświadczają cierpienia. Starają się naprawiać błędy i żyć.
Żyć, kochać i być szczęśliwymi.

Jestem na tyle zafascynowana losami Rossa, jego rodziny, przyjaciół oraz wrogów, że z przyjemnością sięgnę po kolejny tom z serii, który ma się ukazać już w maju 2016 roku.


* zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 20 lutego 2016

"Porwana Pieśniarka" Daniele L. Jensen





Porwana Pieśniarka autorstwa Daniele L. Jensen, to pierwszy tom trylogii Klątwy.
Piękna okładka i opis z tyłu książki zaciekawiły mnie i zachęciły do kupna i lektury.
Od razu się przyznam, że opis nie sugerował, że to książka młodzieżowa.
A taką niewątpliwie jest Porwana Pieśniarka.
Gdy się zorientowałam, że to książka dla młodszego czytelnika, akcja zrobiła się już na tyle ciekawa, że chciałam czytać dalej.

Główna bohaterka – Cecile – ma 17 lat i jest szkolona na śpiewaczkę operową. W dniu swoich urodzin, gdy niedługo ma wyjechać do matki (również śpiewaczki), zostaje porwana i dostarczona do wnętrza góry, w której od pięciu stuleci żyją, uwięzione przez klątwę czarownicy Trolle.
Trolle , to rasa inteligentnych, nadludzko silnych stworzeń, władających potężną magią.
A że są również pięknie, to taki mały dodatek.
Nie mogę opuszczać góry, wewnątrz której zbudowali swoje miasto Trollus.  Żyją w wiecznym mroku, a ich jedyną nadzieją na wyjście na światło dzienne, jest realizacja przepowiedni.
Przepowiedni, która mówi, że tylko ludzka kobieta, z którą połączy się syn króla trolli, zdejmie klątwę i uwolni trolle z ich więzienia.
Tą kobietą wg nich jest Cecile, a królewskim synem Tristan.
Młodzi ludzie zostają sobie poślubieni, a cała społeczność wstrzymuje oddech, czekając na spektakularne zdjęcie klątwy.
Dziewczyna wiedząc, że nie ma szans na ucieczkę postanawia poczekać, aby wykorzystać odpowiedni moment i uciec z niewoli.


Wbrew stereotypom, trolle to nie brudne i bezmyślne stworzenia rodem z Władcy Pierścieni.
To stworzenia inteligentne, uzdolnione. Mają czucia, marzenia, troski i radości. Tak jak ludzie.
Od ludzi odróżnia ich niewiele, magia, wygląd, okrucieństwo ich arystokracji.
Trolle tworzą społeczność tak samo jak ludzie.
Więc jest król, rodzina królewska, arystokracja, klasa średnia i służący. A każdy mieszaniec – czyli potomek trolla i człowieka – jest wg niektórych czymś gorszym niż śmieć pod ich butami.

Podoba mi się pomysł na pokazanie trolli. Podoba mi się również  fabuła. Niestety główni bohaterowie mają po 17 lat i o ile Tristan wydaje się być dojrzalszy jak na swój wiek, o tyle Cecile  – przynajmniej początkowo – irytowała mnie swoją bezmyślnością i infantylnością.
Z czasem się to zmieniło, a dziewczyna stała się zdecydowanie ciekawszą postacią.
Wątek rodzącego się uczucia pomiędzy dziewczyną i Tristanem początkowo był mało wyrazisty. Po prostu uczucie się pojawia i jest. Dopiero z czasem autorka nadaje mu głębi. Wydaje mi się, że przyczyną tego może być fakt, że na początku książki, akcja pędzi w niesamowitym tempie. Wszystkie wydarzenia następują po sobie bardzo szybko, przez co i bohaterowie i akcja wydają się być płaskie i powierzchowne.

Na szczęście w pewnym momencie wszystko zwalnia, a autorka zaczyna więcej uwagi poświęcać wykreowanemu przez siebie światu i bohaterom.
Nie tylko para głównych bohaterów nabiera pewnej wyrazistości, ale również postacie drugoplanowe.
Cecile nawiązuje przyjaźnie, poznaje sytuację uciskanych mieszańców oraz podłość i okrucieństwo arystokracji. Zostaje wplątana w knowanie, spiski i polityczne rozgrywki.
Zaczyna darzyć sympatią i szacunkiem mieszańców, którzy cierpią pod panowaniem arystokratycznych rodów, postanawia również, że będzie dążyła do zdjęcia klątwy za wszelką cenę, aby umożliwić im życie na wolności.

Muszę przyznać, że pierwsza połowa książki, mimo iż ciekawa, to jednak nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia.
Wszystko było poprawne. I tylko poprawne.
Natomiast druga połowa zdecydowanie mnie zaskoczyła pozytywnie. Autorka wprowadziła kilka niespodziewanych zwrotów akcji, w ciekawy sposób rozwinęła wątek uczucia pomiędzy młodymi małżonkami. Na szczęście rodząca się miłość, nie staje się dominującym elementem książki.
Fabuła nabrała pewnej głębi i stała się bardzo wciągająca.
A dodatkowo Cecile nieoczekiwanie rozwiązuje pewne tajemnice, dzięki czemu nie tylko ma szansę zdjąć klątwę z Trollus, ale również odkrywa, że sama jest czarownicą i posiada moc.

Książka, mimo, że to literatura kierowana do trochę starszej młodzieży, przypadła mi do gustu.
To dobry kawał fantasy, z bardzie ciekawie wykreowanym światem i fajnymi bohaterami.
Autorka nie idealizuje trolli, nie ukrywa ich okrucieństwa. Pokazuje, że nierzadko pod piękną powierzchownością, ukrywa się zły charakter i brak serca. Ukazuje również, że rządza władzy, bogactwa i panowania nad słabszymi, to nie tylko domena ludzi.

Książką czytało mi się bardzo dobrze, Daniele L. Jansen ma lekkie pióro i potrafi w malowniczy sposób opisać stworzony przez siebie świat i rządzące nimi reguły.
Pomimo dość nijakiego początku, zbyt szybko galopującej akcji i pewnych zachować Cecile, które wywoływały u mnie zgrzytanie zębami, autorka poprowadziła akcję w sposób ciekawy, pozwoliła pozytywnie zmienić się swoim bohaterom, czym wynagrodziła czytelnikowi swoje początkowe potknięcia.
A zakończenie sugeruje, że kolejny tom ma szansę mocno zaskoczyć czytelnika.
I choć to literatura młodzieżowa – a z tym wiekiem pożegnałam się już dość dawno temu – to na pewno sięgnę po kontynuację Porwanej Pieśniarki.
Bo to dobra rozrywka, niewymagająca wielkiego skupienia, ciekawa historia, bohaterowie, których się lubi, wątek romantyczny, który nie jest zbyt nachalny i nie zagarnia dla siebie całej fabuły.
Moim zdaniem lektura tej książki to przyjemnie spędzony czas i historia do której czytelnik będzie chciał wrócić, więc z przyjemnością sięgnie po koleje tomy.


*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl





wtorek, 16 lutego 2016

"Łabędzi Śpiew" Robert McCammon. Epopeja grozy



Co się stanie, gdy w pewnym momencie najważniejsi ludzie na świecie wcisną „czerwony guzik”?
Odpowiedź jest oczywista. Stanie się to, co opisał w swojej książce Robert McCammon…

Łabędzi Śpiew to przepełniona emocjami, wizja świata po wyniszczającej wojnie atomowej.
Wydana w latach 80’ w USA, u nas pojawiła się dopiero w ubiegłym roku.
To połączenie powieści drogi, postapokaliptycznej wizji świata, mistycyzmu i walki dobra ze złem.
Walka ta jest zdecydowanie jednym z ważniejszych elementów w książkach, zwłaszcza w drugim tomie.
Oba tomy napisane są z wielkim rozmachem. Autor opowiada  historię bardzo przekonująco.
Nie wprowadza wielu bohaterów, skupia się na trzech grupach, od czasu do czasu pozwalając pojawić się jakimś drugoplanowym postaciom, które szybko znikają z kart powieści.


W pierwszym tomie autor przedstawia czytelnikom głównych bohaterów,  sam moment wybuchu wojny atomowej pomiędzy USA a Związkiem Radzieckim, postać głównego adwersarza, pierwsze miesiące po unicestwieniu prawie całej ludności oraz środowiska naturalnego w  kraju.
Ta część to również powieść drogi i walki o przeżycie w zniszczonym świecie.

Drugi tom zaczyna się siedem lat po wydarzeniach z pierwszego tomu. Początkowo to również jest powieść drogi – do czasu gdy wszyscy głowni bohaterowie docierają tam, gdzie mieli dotrzeć, aby wreszcie doszło do nieuniknionej konfrontacji.
Ciekawie pokazany jest główny adwersarz. Mimo, że czytelnik szybko domyśla się kim – lub czym – on jest, to w całej książce nie pada jego imię. On sam będzie nazywał siebie różnymi imionami lub Przyjacielem.

Autor do życia w postapokalipstycznym świecie dodał elementy nadprzyrodzone, dzięki czemu jego powieść zyskała niepowtarzalny klimat .
Bardzo sprawnie posługuje się tym wątkiem, nie jest on przerysowany ani nachalny. Wzbogaca za to fabułę, pozwala na użycie wielu nawiązań do religii czy Boga, ukazuje zło które jest ukryte w ludziach za fasadą spokojnej powierzchowności.

Łabędzi Śpiew mnie zachwycił, oczarował, wciągnął. Bohaterowie tej powieści, to ludzi, którzy znaleźli się w niezwykłych okolicznościach przez przypadek i zrządzenie losu. Nie sposób było nie polubić większości z nich.
Robert McCammon w sposób przekonujący pokazuje czytelnikowi jak ekstremalne warunki wydobywają z ludzi wszystko co najgorsze, a brak kary za zbrodnie sprawia, że zaczynają przekraczać wszelkie granice. Oraz jak ważne jest, aby nie tracić nadziei i wiary w lepsze jutro i nie poddawać się.
Dodatkowo brak słońca i nieskażonej wody sprawia, że pozostali przy życiu mieszkańcy USA są atakowani przez różne choroby. Zaczyna również brakować pożywienia, co tylko potęguje marazm i upodlającą wegetację.


W obu tomach nie ma miejsca na nudę. Z każą kolejna stroną akcja nabiera rozpędu i nie zwalnia już końca drugiego tomu.
Nieunikniona konfrontacja głównych bohaterów, jak również walka dobra ze złem sprawia, że nie sposób się od powieści oderwać, aż do zaskakującego zakończenia.
Autor nie wyjaśnia wszystkiego, część zagadek pozostawia do własnej interpretacji czytelnikowi, na przykład kim był Przyjaciel, czym był znaleziony przez Siostrę pierścień, kim była Swan i skąd pochodziła jej moc. Dostajemy pewne wskazówki, natomiast udzielenie odpowiedzi na te pytania autor pozostawia czytelnikowi.

Robert McCammon nie szczędzi swoim bohaterom niebezpieczeństw, ciągłej obecności śmierci i nieustającego zagrożenia.
Skażenie ziemi i powietrza sprawia, że pozostali przy życiu ludzie stracili nadzieję, że jeszcze kiedyś będą mogli żyć jak przed wojną atomową, a świat będzie bezpiecznym miejscem.
Do końca nie wiadomo, czy autor pozwoli światu się odrodzić, a ludziom odzyskać to co utracili.

Łabędzi Śpiew często jest porównywany do Bastionu S. Kinga. Uważam, że niesłusznie. To całkowicie inne historie, choć maja kilka elementów wspólnych. Najważniejszym na pewno jest to, że obie te książki są świetne, a historie w nich opowiedziane niesamowicie wciągające.

*zdjęcie pochodzi ze strony www.booklips.pl





sobota, 6 lutego 2016

„Zanim się pojawiłeś” Jojo Moyes. Śmiech przez łzy…








Książka zaczyna się dość niepozornie, dwudziestosześcioletnia Lou traci pracę w kawiarni. Gdy nie może znaleźć nowej, w akcie desperacji przyjmuje posadę opiekunki trzydziestopięcioletniego Willa.
Mężczyzna na wskutek wypadku został sparaliżowany (porażenie czterokończynowe), a jego rodzice prócz wykwalifikowanego pielęgniarza, zatrudniają również Lou jako towarzystwo i opiekę dla syna.
Mimo trudnych początków, czyli wzajemnej niechęci Lou i Willa,  rodzi się między nimi uczucie, które wpłynie na ich życie.
Will nie chce wieść bolesnej wegetacji, a Lou ma pół roku, aby mu pokazać, że życie nawet z jego chorobą, ma swoje szczęśliwe chwile.

Nie można odmówić autorce poruszenia bardzo trudnego tematu. Każdy z nas choć raz pomyślał o tym, jak przerażająca jest wizja całego życia spędzonego w bezruchu i byciu zdanym na nieustającą pomoc innym, bez możliwości decydowania o samym sobie.
A tak właśnie czuje się Will, który ma tylko możliwość poruszania głową i ledwie odczuwalnie jedną dłonią.
Z mężczyzny, który czerpał z życia pełnymi garściami, w ciągu jednej chwili stał się człowiekiem, który stracił nadzieję, a jego jedynym marzeniem jest, aby jego cierpienie się skończyło.
Mimo, że temat jest trudny, to Jojo Moyes poradziła sobie z nim wspaniale.
Bardzo dobrze nakreśliła psychologiczną stronę powieści, dzięki czemu nie jest to ckliwy romans, a niesamowicie poruszająca historia o sile uczucia, życiu jako wartości samej w sobie, oraz pogodzeniu się z losem i decyzjami, z którymi zmagać nie powinien się nikt.


Czytając „Zanim się pojawiłeś” doświadczałam wielu różnych emocji. Od śmiechu, poprzez frustrację, gniew, aż po łzy.
Każdy kolejny dzień, który Lou spędzała z Willem sprawiał, że coraz mocniej ich lubiłam. Autorka świetnie nakreśliła głównych bohaterów oraz tych drugoplanowych – rodzinę Lou oraz Willa. Pokazywała ich wady, smutki i trudności, z którymi zmagali się każdego dnia.
Rodzina Lou z biedą, lękiem przed utratą pracy, a rodzina Willa z jego chorobą, rozpadem małżeństwa oraz decyzjami Willa, na które nie mieli wpływu.

Mimo wielu momentów, które wywoływały uśmiech czy wręcz śmiech, książka jako całość jest przejmująco smutna.
Pokazuje, że nie da się oszukać rzeczywistości, sprawić, żeby choroba była lżejsza, a życie z nią łatwiejsze.

Książka mnie oczarowała, zachwyciła, wzruszała, rozśmieszała. Na końcu doprowadziła do łez, po to, aby wstrząsnąć mną mocny i krzyknąć prosto w twarz „doceniaj życie, doceniaj każdy jeden dzień”.
„Zanim się pojawiłeś” to jedna z tych książek, które sprawiają, że człowiek śmieje się, jednocześnie płacząc. Daje czytelnikowi taki ładunek emocji, że czasem ciężko było je wszystkie w sobie pomieścić.
Zapada w pamięć i jeszcze długo po zakończeniu lektury nie mogłam przestać myśleć Lou i Willym.

*zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl



czwartek, 4 lutego 2016

"Przejście" Justin Cornin w post apokaliptycznej opowieści rodem z najgorszych koszmarów.





Przejście. Justin Cornin (tom 1 Trylogii Przejścia)

Wirus odkryty w boliwijskiej dżungli, przywieziony do USA.
Tajne eksperymenty w bazie wojskowej na dwunastu skazańcach oraz sześcioletniej dziewczynce.
Następuje wielka rozpierducha i cała dwunastka sieje pogrom w całej Ameryce mordując kogo się da, a co dziesiątą osobę zarażając wirusem.
Armagedon w pełnej krasie.
Zdecydowanie.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to już było.
Bo i Stephen  King pisał o zagładzie ludzkości w Bastionie i Robert McCammom w Łabędzim Śpiewie.
Co więcej obaj panowie opowiedzieli swoją wizję zagłady iście po mistrzowsku.

Mimo to jednak, warto sięgnąć po Przejście, bo autor nie napisał niczego wtórnego. Ma swój pomysł na armagedon i dobrze sobie radzi z jego realizacją.

Wirus, który tak „beztrosko” testuje wojsko na dwunastu skazanych na śmierć przestępcach, ma im przedłużyć życie i zwiększającym siłę fizyczną. Niestety ubocznym skutkiem jego działania jest przemiana ludzi w wampiry…
Bez obaw, nie te świecące na słońcu, ani uczłowieczone, zakochane jednostki.
Autor przedstawia wampiry – nazwane później wirole – jako stworzenia wyjątkowo krwiożercze, z ponadprzeciętną siłą oraz szybkością. Wirole nie posiadają magicznych umiejętności, choć dzięki swojej sile, wytrzymałości i szybkości, potrafią wzbijać się w powietrze i atakować z góry.
Wojsko planuje wykorzystać nowy gatunek, jako broń biologiczną, odporną na zranienia czy broń chemiczną.
Bo wirola nie tak łatwo zabić, choć nie jest to niemożliwe, zwłaszcza przy ich nadwrażliwości na światło.

Ale jest wyjątek.
Tym wyjątkiem jest mała dziewczynka – Amy – której zostaje również podany wirus.
Wirus, który sprawia, że Amy się zmienia, ale nie w potwora.

Książka dzieli się na dwie części.
Pierwsza dzieje się w czasach obecnych, opowiada w jaki sposób doszło do powstania wiroli i do ich wydostania się z ośrodka wojskowego.
Opowiada historię agenta FBI Wolfgasta, który dyskretnie przywozi wybraną dwunastkę skazańców do bazy.
Jego ostatnią misją jest przywiezienie Amy. Świadomość, co wojsko chce zrobić z małą dziewczynką, budzi w agencie wewnętrzny sprzeciw. Postanawia ocalić dziecko i wraz z Amy uciec, niestety zostają złapani, a wirus podany dziecku.
Gdy przemienieni skazańcy wydostają się na wolność, to właśnie agent Wolfgast wywozi Amy z ośrodka. Ukrywa się z dziewczynką wysoko w górach, przeczekując tam pierwszy rok rozprzestrzeniania się wampirów po Ameryce.
Dba o dziewczynkę i akceptując jej odmienność, którą spowodował wirus.

Druga część rozpoczyna się prawie 100 lat po wybuchu epidemii. Ludzkość to garstka ludzi, ukryta w wojskowej bazie na szczycie góry, otoczona wielkimi murami. W nocy bazę oświetlają ogromne reflektory, powstrzymując wirole przed dostaniem się do środka.
Ludzie nie mają samochodów, pralek, suszarek. Prąd, docierający do akumulatorów z odległej o dzień drogi elektrowni, potrzebny jest do oświetlana nocą bazy.
Niestety akumulatory są coraz słabsze, a ludziom grozi mrok i całkowita bezbronność wobec czającego się w mroku zagrożenia.
Pewnej nocy, pod bramą bazy, zjawia się samotna dziewczyna. Zauważa to stojąca na straży Alicia, która ryzykuje życiem, wychodząc poza mury aby ją uratować.
Tą dziewczyną jest nastoletnia Amy.
To wydarzenie jest katalizatorem wydarzeń, które doprowadzają do tego, że Alicia, Amy i jeszcze kilka osób opuszcza bezpieczną bazę i wyrusza w daleką i niebezpieczną podróż do Kolorado – miejsca gdzie sto lat wcześniej zaczęła się epidemia.


Przejście to dość spora objętościowo książka. Ale absolutnie nie powinno to nikogo odstraszyć, bo czyta się ją wyjątkowo szybko. A to za sprawą wartkiej akcji i serii niesamowitych przygód jaka przytrafia się wędrującej do Kolorado grupce ludzi.
Prócz Alici i Amy jest tam Peter, Michael, Caleb, Sara (siostra Michela) oraz Hollis.
Cała grupa podąża śladem sygnału radiowego z Kolorado, który odkrył Michael. Są przekonani, że znajdą tam pomoc dla pozostałych w bazie ludzi, którym grozi ciemność i wirole.

Podróż szybko przekształca się w walkę o przetrwanie. Autor nie daje swoim bohaterem za dużo wytchnienia od wiroli oraz innych niebezpieczeństw.
Książka jest przesiąknięta strachem przed nocą i wampirami.
Mało jest miejsc, gdzie bohaterowie mogą poczuć się bezpiecznie gdy zapadnie zmrok, odpocząć i nabrać sił przed dalszą drogą.

Historia opowiadana przez Justina Corina jest bardzo rozbudowana, autor poświęca sporo czasu drugoplanowym bohaterom i ich historiom. Wiele czasu dostają również nasi bohaterowie na swoje swoje przemyślenia, dylematy, obawy.
Przez to momentami powstają dość długie przerywniki w akcji, historia gwałtownie zwalnia. Nie mogę powiedzieć, aby były to nudne momenty w książce, wręcz przeciwnie, niemniej jednak odciągały mnie one od głównego wątku i bohaterów.

Autor ma niewątpliwie talent do tworzenia nastroju grozy i lęku. Bardzo obrazowo pokazuje czytelnikowi Amerykę po apokalipsie oraz próby radzenia sobie z ciągłym zagrożeniem, pozostałej przy życiu garstki ludzi.
Zwłaszcza, że są oni przekonani, że na kontynencie nie pozostał  żaden inny żyjący człowiek prócz nich.

Fabuła jest niesamowicie ciekawa, podoba mi się sposób ukazania wampirów oraz wizja świata po rozprzestrzenienia się wirusa.
Autor nie zdradza czytelnikowi co działo się z Amy przez prawie sto lat, dlaczego wirus nie zadziałał na nią jak na pozostałych zakażonych.
Zapewne dowiem się tego z kolejnych tomów trylogii.
Postacie są ciekawe, dobrze skonstruowane. Może polubić każdego z głównych bohaterów, zrozumieć ich decyzje i motywy.

O niektórych wydarzeniach dowiadujemy się z dzienników, które pisały dwie osoby. Jedną z nich jest nazywana przez wszystkich Ciocią, krewna Petera. Opisuje ona czas, gdy po wybuchu epidemii, wojsko ewakuowało z miast dzieci i wywiozło je pociągiem do bazy w Kalifornii.
Druga osoba to Sara, biorąca udział w podróży do Kolorado wraz z Peterem i resztą.
Takie rozwiązanie na przedstawienie niektórych wydarzeń, może sugerować, że wirole nie pokonały całkowicie ludzi, a ludzkość dostała szansę aby się odrodzić.

Czy tak się faktycznie stanie, dowiem się z kolejnych tomów, po które na pewno sięgnę.
A książkę Przejście polecam każdemu, kto lubi tematykę post apokaliptyczną, przedstawioną w ciekawy sposób opowieść.
Tak jak zapewniał S. King – od książki trudno było mi się oderwać i czytałam ją z ogromną przyjemnością.

*zdjęcie pochodzi ze strony  www.lubimyczytac.pl